Z ekranizacjami zawsze jest problem. Czy powinny być wierne książce? Czy też może tekst ma być jedynie materiałem wyjściowym, z którym filmowcy robią, co chcą? Nikt nie znalazł póki co recepty na stworzenie idealnej adaptacji, choć przykładów bardzo udanych ekranizacji nie brakuje – wiele z nich sięgało przecież po najwyższe odznaczenia i na stałe zapisało się wśród klasyków kina. Ale nie będziemy się na nich skupiać. Dzisiaj mamy dla was pierwszą część listy najgorszych ekranizacji: filmów, które zbezcześciły materiał wyjściowy. W tym tekście skupimy się na produkcjach z gatunków science-fiction i fantasy. Zapraszamy do lektury!
MROCZNA WIEŻA
Filmów opartych na prozie Stephena Kinga powstało multum. Były wśród nich obrazy bardzo dobre (m.in. „Skazani na Shawshank”, „Lśnienie”, „To”, „Zielona mila”), ale powstało też dużo produkcji przeciętnych i słabych. Do tych ostatnich na pewno zaliczyć można „Mroczną Wieżę”. To kontynuacja cyklu fantasy pod tym samym tytułem, niejednokrotnie nawiązująca do wydanych wcześniej powieści. Obraz wyreżyserowany przez Nikolaja Arcela nie ma odbiorcy za wiele do zaoferowania. Jego „Mroczna Wieża” jest po prostu nudna i nijaka, zupełnie niewykorzystująca bogactwa uniwersum wykreowanego przez Kinga. Oglądając ten film w ogóle nie czuje się niezwykłej atmosfery książek. Filmu nie uratowali nawet Idris Elba i Matthew McConaughey, występujący w rolach Rolanda Deschaina i Człowieka w czerni. Zresztą grane przez nich postacie też nie zostały odpowiednio wykorzystane – reżyser zbyt często skupia się na wątkach innych, mniej interesujących bohaterów. Miejmy nadzieję, że serial (przygotowywany przez Amazon) okaże się lepszy.
CARRIE
Również ostatnia ekranizacja „Carrie” nie spełniła oczekiwań publiczności. Historia nastoletniej pirokinetyczki doczekała się w sumie trzech ekranizacji. Pierwsza, nakręcona przez Briana De Palmę w 1976 roku, to wyśmienite kino. Kolejna telewizyjna adaptacja z 2002 była wyraźnie słabsza. Jednak zdecydowanie najsłabsza jest ta najnowsza, wypuszczona w 2013. Reżyserka, Kimberly Peirce nie dała rady oddać atmosfery grozy, cechującej książkę Kinga – jej „Carrie” nie straszy, ani nawet nie wywołuje niepokoju. Właściwie nie wywołuje prawie żadnych emocji. Filmowi wyraźnie brakuje wyrazu, jest potwornie nijaki. Duża w tym „zasługa” występujących w nim aktorów. Mimo iż wcielająca się w tytułową rolę Chloë Grace Moretz jest niezła (a za rolę Carrie dostała nagrodę Saturna), to jednak w porównaniu z wyborną Sissy Spacek z filmu De Palmy, wypada po prostu blado. Wciąż jednak pozostaje najjaśniejszym punktem obsady – pozostali aktorzy nie pokazali niczego nadzwyczajnego.
DIUNA
Czy „Diunę” Franka Herberta da się w ogóle zekranizować? Było kilka prób (poważnie przymierzał się do tego sam Alejandro Jodorowsky – polecamy film „Jodorowsky’s Dune” opowiadający o tej próbie), powstały dwa seriale, a także film w reżyserii Davida Lyncha. Był to jego trzeci film i pierwszy o tak dużym budżecie. Niestety, artysta nie podołał temu zadaniu. Ściśnięcie tak opasłej i bogatej w wydarzenia powieści jak „Diuna” w niewiele ponad dwugodzinnym filmie po prostu nie wyszło – widać zbędny pośpiech (szczególnie w finale), widać skróty, a niektóre wątki nie są wystarczająco mocno nakreślone. Nie była to wina wyłącznie Lyncha – ingerencja producentów w ostateczny kształt obrazu była znacząca. Obraz był też silnie naznaczony osobistym, mocno onirycznym stylem reżysera, przez co fabuła, i tak już dosyć chaotyczna, traciła dodatkowo na czytelności. Nie tego oczekiwali widzowie.
„Diuna” była krytykowana jeszcze przed premierą, po zamkniętych pokazach, a kiedy obraz trafił do normalnej dystrybucji, został zasypany negatywnymi recenzjami. To przełożyło się na wyniki finansowe – film okazał się spektakularną klapą.
Reakcję Jodorowsky’ego na film kolegi po fachu możecie zobaczyć tutaj:
Obecnie nad kolejną ekranizacją „Diuny” pracuje Denis Villeneuve („Nowy początek”, „Sicario”). Jak myślicie – uda mu się stworzyć satysfakcjonującą adaptację?
GRA ENDERA
Kolejną słynną powieścią science-fiction, która nie doczekała się godnej ekranizacji jest „Gra Endera” Orsona Scotta Carda. Podobnie jak „Diuna”, nie jest to tekst łatwy do przełożenia na język filmu i niestety Gavin Hood nie podołał temu zadaniu. Nie zadbano należycie o pokazanie psychologii poszczególnych postaci – co było jednym z największych atutów książki. Powstał prosty, mało wymagający film o wojnie w kosmosie. Do filmu zaangażowano m.in. Bena Kingsleya i Harrisona Forda; fabuła opiera się jednak głównie na dziecięcych aktorach, a umiejętności większości z nich nie pozwoliły udźwignąć tego ciężaru. Jeden Asa Butterfield (choć grający tytułowa rolę) to za mało.
Opinie krytyków był chłodne, a wyniki finansowe niezadowalające (delikatnie mówiąc) – przez to raczej nikt poważnie nie myśli o kręceniu kolejnych części (materiału wyjściowego przecież nie brakuje – sama „Saga Endera” to siedem książek, nie wspominając już o cyklach pobocznych). Być może forma serialu byłaby bardziej odpowiednia dla tej fabuły?
HOBBIT
Jak przerobić cienką książeczkę na trzy, ponad dwugodzinne filmy? Trzeba być Peterem Jacksonem. Czy powstanie dzięki temu coś dobrego? Niekoniecznie. Opowieść o wyprawie hobbita Bilba Bagginsa po smocze złoto została nadmiernie rozciągnięta. To, co w pierwowzorze było intensywną, ekscytującą przygodą, na ekranie zamieniło się w niepotrzebny maraton, pełen dłużyzn i zbędnych wątków. Na ekranie zbyt często panuje nuda, a to w przypadku filmu rozrywkowego jest niewybaczalne.
Nie sposób odmówić hobbiciej trylogii pewnych zalet – świetni aktorzy, fantastyczne dekoracje i kostiumy, kilka naprawdę udanych scen – jednak jako całość dzieło Jacksona się nie broni. Nowozelandzki reżyser nie wykorzystał potencjału książki Tolkiena. Lub też raczej – starał się go wykorzystać za bardzo.
ERAGON
„Eragon”, pierwszy tom cyklu „Dziedzictwo” Christophera Paoliniego, wdarł się przebojem na rynek literatury młodzieżowej w 2003 roku. Powstanie ekranizacji było więc nieuniknione – film w reżyserii Stefena Fangmeiera trafił do kin zaledwie trzy lata później. Wylewający się z ekranu patos skutecznie zabił rozrywkowy charakter tej historii. Ja rozumiem, że pewna doza patosu jest w historiach o smokach i rycerzach konieczna, jednak w „Eragonie” wymknęło się to spod kontroli. Twórcy wprowadzili też zbyt wiele zmian wobec książkowego pierwowzoru – często taki zabieg odbywa się z korzyścią dla filmu, jednak w tym przypadku nie wyszło produkcji na dobre. Zabawne było też filmowe przedstawienie elfów i krasnoludów – nie odbiegają one zbytnio wyglądem od ludzi. Produkcja miała oczywiście swoje plusy – Jeremy Irons, John Malkovich, ładne krajobrazy – ale na tym koniec. Krytycy zmieszali „Eragona” z błotem i do dziś nie powstały ekranizacje kolejnych książek z serii „Dziedzictwo”.
ZIEMIOMORZE
Cykl o Ziemiomorzu Ursuli K. Le Guin to jedna z najważniejszych serii w historii gatunku fantasy. O potencjalnej ekranizacji mówiono od dłuższego czasu, jednak autorka odmawiała kolejnym producentom. W końcu jednak uległa i nie skończyło się to dobrze. W 2004 stacja Sci-Fi Channel wypuściła miniserial, który okazał się być dziełem bardzo słabym, w dużym stopniu spłycającym wymowę tekstów LeGuin. Dodatkowo produkcja cierpiała z powodu nienadzwyczajnych efektów specjalnych, kostiumów oraz gry aktorskiej. Dużo większym rozczarowaniem była jednak animacja Studia Ghibli, powstała dwa lata później. Hayao Miyazaki jest fanem twórczości amerykańskiej pisarki i od dawna chciał przełożyć ją na język filmu. Niestety, kiedy wytwórnia dostała zgodę na produkcję, słynny artysta był zajęty pracą nad „Ruchomym zamkiem Hauru” – zadanie ekranizacji losów czarodzieja Geda otrzymał jego syn, Goro. Niemniej, wiązano z tym filmem spore nadzieje.
Brak ręki mistrza Miyazakiego niestety widać – w produkcji nie ma tej lekkości i magii, jakimi cechują się dzieła tego twórcy. „Opowieści z Ziemiomorza”, mimo że są filmem jak najbardziej poprawnym, to jednak pozostawiają widza rozczarowanym. Podobnie jak wcześniejszy serial, dzieło Goro Miyazakiego nie przedstawia odpowiednio przesłania książek Le Guin. „Opowieści z Ziemiomorza” otrzymały dwie Bunshun Raspberry Awards (japoński odpowiednik Złotych Malin) – za najgorszy film i najgorszą reżyserię. Były to pierwsze tego typu „wyróżnienia” w historii Studia Ghibli.
Sama autorka wypowiadała się krytycznie na temat obu produkcji, zarzucając im, że zbyt daleko odchodzą od jej wizji.
JA, ROBOT
Dzieła Isaaka Asimova niejednokrotnie służyły jako podstawa dla produkcji kinowych i telewizyjnych. Nic dziwnego, to przecież jeden z najciekawszych pisarzy science-fiction – trend ten będzie pewnie trwał (Apple ogłosiło, że wypuści serial na podstawie słynnej „Fundacji”!). Niestety, jedna z tych ekranizacji musiała trafić na naszą listę – mowa tu o filmie „Ja, robot”, w reżyserii Aleksa Proyasa. Główną rolę gra Will Smith. Wciela się on w detektywa prowadzącego śledztwo w sprawie morderstwa naukowca – śledczy podejrzewa, że sprawcą może być robot.
Asimov był pisarzem, ale też naukowcem oraz filozofem – w jego książkach było to wyraźnie widoczne. Twórcy filmu postanowili pójść inną drogą. Głębsze przemyślenie odnośnie istoty człowieczeństwa zostały odstawione na dalszy plan. Postawiono przede wszystkim na intrygę i sensację, co też nie wyszło do końca tak jak powinno. „Ja, robot” stał się przez to po prostu nudnym akcyjniakiem, pozbawionym emocji oraz większej głębi.
ZŁOTY KOMPAS
Oparty na pierwszej części „Mrocznych materii”, bestsellerowej serii Phillipa Pullmana, „Złoty kompas” miał zadatki na bardzo udane dzieło. Intrygujący materiał wyjściowy, gwiazdorska obsada (Nicole Kidman, Eva Green, Ian McShane, Daniel Craig, Sam Elliott i inni) oraz świetne efekty specjalne (nagrodzone zresztą Oscarem) – to wszystko dawało nadzieję, że zobaczymy coś wyjątkowego. I rzeczywiście: doznania wizualne były naprawdę pierwszorzędne. Gorzej z treścią. Powieści Pullmana pełne są nawiązań filozoficznych i teologicznych, odwołują się też m.in. do gnozy oraz archetypów Junga. Dzięki temu, ten cykl fantastyczny adresowany jest czytelników w każdym wieku. Film niestety nie spełnia tych założeń. To kino familijne, dostosowane do percepcji młodszego widza – obraz piękny wizualnie, sprawnie zrealizowany, jednak pusty w środku.
WIEDŹMIN
Najjaskrawszym przykładem fatalnej ekranizacji z naszego podwórka jest „Wiedźmin” Marka Brodzkiego – produkcja z 2001 roku. Film spotkał się z miażdżącą krytyką fanów (co było do przewidzenia), jak i słabymi ocenami krytyków oraz widzów nieznających wcześniej prozy Andrzeja Sapkowskiego.
Film był poskładany z fragmentów trzynastoodcinkowego serialu (też nienadzwyczajnego) pod tym samym tytułem i to niestety widać. Fabuła jest poszatkowana oraz mało spójna. Serial przy pewnej dozie samozaparcia da się jeszcze oglądać, jednak w przypadku filmu jest to niemal niemożliwe. Sam scenarzysta – Michał Szczerbic – wycofał się z projektu tuż przed premierą i zażądał nieumieszczania jego nazwiska w napisach końcowych. Powodem było zbyt duże odejście od jego tekstu. Słaba reżyseria nie była jedynym problemem filmu. Twórcy wyraźnie pożałowali funduszy na kostiumy i efekty specjalne. Pamiętacie gumowego smoka? Pamiętacie, że prawie wszyscy wyglądali jak bezdomni? No właśnie.
Mimo gwiazdorskiej obsady (m.in. Michał Żebrowski, Anna Dymna, Andrzej Chyra, Agata Buzek) już samo dobranie ról bywało co najmniej kontrowersyjne. Szczególnie rzucał się w oczy korpulentny Zbigniew Zamachowski, wcielający się w postać smukłego, niemal elfiego Jaskra. Ale też Daniel Olbrychski jako Filavandrel, władca elfów, czy Jarosław Boberek jako krasnolud Yarpen Zigrin to nie były najszczęśliwsze wybory. Oczywiście byli też aktorzy, który grali po prostu bardzo źle – czego najlepszym przykładem była (dziesięcioletnia wtedy) Marta Bitner, odtwarzająca rolę Ciri. Spodziewamy się, że serial Netfliksa nie powtórzy błędów polskiej produkcji.
To nasza dziesiątka okropnych ekranizacji. Ale już niedługo zaprezentujemy Wam kolejne zestawienia – fatalnych ekranizacji nie brakuje. A jakie są Wasze typy? Których filmowych adaptacji książek nie znosicie?
Zobacz też: