Ekranizacje Felieton

Pan Samochodzik i templariusze – film do wszystkiego, a więc do niczego

Się­gnię­cie po kla­sy­kę peere­low­skich mło­dzie­żó­wek wyda­wa­ło się prze­pi­sem na suk­ces – no i moż­na powie­dzieć, że suk­ces jest. Film pla­su­je się na czwar­tym miej­scu wśród pro­duk­cji oglą­da­nych na Net­flik­sie – i mowa tu o świe­cie, bo w Pol­sce sta­nął na naj­wyż­szym stop­niu podium. Pew­nie będą z tego sequ­ele. Niestety.

Bez wąt­pie­nia jest to jakiś feno­men, że film zaty­tu­ło­wa­ny „Mr. Car and the Kni­ghts Tem­plar” (pseu­do­nim „Mister Auto­mo­bi­le”, jaki funk­cjo­nu­je na Wiki­pe­dii, brzmiał jakoś wdzięcz­niej) docze­kał się takie­go zain­te­re­so­wa­nia, zwłasz­cza że tra­iler nie powa­lał, a pla­ka­ty wie­le osób uzna­ło… za fej­ki wyge­ne­ro­wa­ne za pomo­cą sztucz­nej inte­li­gen­cji. Fakt pozo­sta­je jed­nak fak­tem, stan na 15 lip­ca jest taki, że pro­duk­cja zaj­mu­je pierw­sze miej­sce w Pol­sce, dru­gie miej­sce we Wło­szech, w Ukra­inie, na Mal­cie i na Mau­ri­tiu­sie, a trze­cie w aż dzie­wię­ciu kra­jach (Buł­ga­ria, Cze­chy, Gre­cja, Cypr, Luk­sem­burg, Sło­wa­cja, Hisz­pa­nia, Szwaj­ca­ria i Tur­cja). „Pan Samo­cho­dzik…” jest oglą­da­ny w Nowej Zelan­dii i w Uru­gwa­ju, w Islan­dii i w Izra­elu, w Maro­ko i w Wenezueli.

Nawia­sem mówiąc, „Wiedź­min” znaj­du­je się na pierw­szym miej­scu wśród seria­li, więc moż­na mówić o praw­dzi­wym try­um­fie pol­skiej popkul­tu­ry

Pyta­nie tyl­ko, czy tak wyglą­da popkul­tu­ra, któ­rą chcie­li­by­śmy się chwa­lić na świecie…

Ja mogę mówić tyl­ko za sie­bie i odpo­wiedź brzmi: cóż, niespecjalnie.

Przy­znam, że fascy­nu­je mnie, jak wyglą­da­ły spo­tka­nia wokół „Pana Samo­cho­dzi­ka i tem­pla­riu­szy”, bo mogły być cie­kaw­sze niż sam film. Może to było tak?
– Słu­chaj­cie, nostal­gia się sprze­da­je, a co budzi nostal­gię w Pol­sce? Nie­nac­ki!
– Naj­le­piej „Tem­pla­riu­sze”, bo był już serial z samym Klos­sem, więc to abso­lut­nie kul­to­we!
– Tyl­ko że to był głę­bo­ki PRL, nikt dziś nie kupi bal­la­dy o dobrym ORMO-wcu, trze­ba coś pozmie­niać, tyl­ko jak?
– Może zrób­my z tego pol­skie­go Bon­da?
– Bez sen­su, to pol­skość się sprze­da­je! Wiedź­min, Per­ci­val Schut­ten­bach, Cleo i Dona­tan! Zrób­my „Sta­rą Baśń”!
– Nie­nac­ki był mizo­gi­nem, a mamy XXI wiek, koniecz­nie pochwa­ła femi­ni­zmu!
– To musi być dla dzie­cia­ków, a dzie­cia­ki lubią fan­ta­sy!
– Nie no, prze­cież to będą oglą­dać doro­śli, któ­rzy czy­ta­li Nie­nac­kie­go, więc musi być poważ­nie! Daj­my tam seryj­ne­go mor­der­cę!
– Jakie­go seryj­ne­go mor­der­cę?! To film dla dzie­cia­ków, daj­my tam Tajem­ni­cze­go Don Pedro!
– „India­na Jones”, Har­ri­son Ford jest zawsze na topie, a teraz to już w ogó­le!
– Bond, tyl­ko Bond! M, Q i dziew­czy­na Bon­da z nożem w bucie!
– Tyl­ko „Sta­ra Baśń”! Zagro­da Wisza, Bisku­pin, skan­se­ny… Ludzie to lubią!
– Tak, robi­my to!
– Ale co, któ­re?
– No prze­cież mówię, że tak! Do roboty!

 



Chcę pod­kre­ślić, że abso­lut­nie nie uwa­żam, że adap­ta­cja powin­na nie­wol­ni­czo trzy­mać się książ­ko­we­go (komik­so­we­go, gro­we­go) pier­wo­wzo­ru. Wręcz prze­ciw­nie – uwa­żam, że pew­ne zmia­ny są wręcz koniecz­ne ze wzglę­du na dosto­so­wa­nie do nowe­go medium. Nie mam też nic prze­ciw­ko więk­szym inge­ren­cjom w fabu­łę. Serial „The Boys” uwa­żam za znacz­nie lep­szy niż komik­sy Gar­tha Enni­sa i Daric­ka Robert­so­na mimo ogrom­nych zmian. Ot, widać, że Eric Krip­ke miał na tę histo­rię pomysł i napraw­dę dobrze go zre­ali­zo­wał. W seria­lo­wym „Wiedź­mi­nie” nie prze­szka­dza mi odej­ście od tek­stu Sap­kow­skie­go (ba, w pierw­szym sezo­nie jed­nym z moc­niej­szych wąt­ków był ten nie­mal cał­ko­wi­cie wymy­ślo­ny na potrze­by sce­na­riu­sza), a to, że zmia­ny były nie­kon­se­kwent­ne i niespójne.

Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze” wyglą­da tak, jak­by kil­ka osób mia­ło na ten film pomy­sły, ale ktoś zamiast wybrać jeden z nich, posta­no­wił zre­ali­zo­wać wszyst­kie jed­no­cze­śnie. Wyszedł wewnętrz­nie sprzecz­ny groch z kapu­stą, któ­ry chwi­la­mi jest nud­ny, chwi­la­mi iry­tu­ją­cy, a chwi­la­mi nie­za­mie­rze­nie komicz­ny. O iro­nio, film jest adap­ta­cją powie­ści, w któ­rej jeden z boha­te­rów stwier­dza: „Ty chciał­byś być wszyst­kim naraz: antro­po­lo­giem, dzien­ni­ka­rzem, Panem Samo­cho­dzi­kiem. Jak będziesz chciał być wszyst­kim naraz, to nie zosta­niesz niczym, rozumiesz?”.

W teo­rii w fil­mie poja­wia­ją się naj­waż­niej­sze posta­ci z ory­gi­na­łu. Mamy oczy­wi­ście Pana Samo­cho­dzi­ka (Mate­usz Janic­ki), któ­ry jesz­cze nie nazy­wa się Panem Samo­cho­dzi­kiem – w książ­kach pseu­do­nim naro­dził się w „Wyspie zło­czyń­ców”, w któ­rej pan Tomasz poznał trzech har­ce­rzy: Wil­hel­ma Tel­la, Wie­wiór­kę i Soko­le Oko, i to tam naro­dzi­ła się dru­ży­na, któ­ra póź­niej ruszy­ła na poszu­ki­wa­nie skar­bu tem­pla­riu­szy. „Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze” to dru­ga książ­ka, ale pierw­szy film, więc zmia­na ta jest zro­zu­mia­ła; nie dzi­wię się też rezy­gna­cji z adap­ta­cji „Wyspy zło­czyń­ców”, ta powieść była zde­cy­do­wa­nie mniej inte­re­su­ją­ca, przez co gorzej nada­wa­ła się na począ­tek serii. „Tem­pla­riu­sze” byli tu strza­łem w dziesiątkę.

Mamy też trój­kę har­ce­rzy: jest Soko­le Oko (Olgierd Ble­charz), jest Wie­wió­ra (Kali­na Kowal­czuk) i jest… Men­to­rek (Piotr Sega). Przy­znam, że nie rozu­miem, skąd ta zmia­na. Owszem, har­cerz bie­ga­ją­cy z kuszą mógł­by wyda­wać się prze­dziw­ny (dziec­ko z bro­nią?), ale ksy­wa mogła­by zostać nada­na iro­nicz­nie – ot, mamy pulch­ne­go chłop­ca w oku­la­rach, w cza­sie zabaw har­cer­skich mógł­by chy­bić, rzu­ca­jąc do celu, ktoś rzu­cił­by komen­tarz: „oj, Wil­hel­mem Tel­lem to ty nie zosta­niesz” i już, mamy gene­zę. Jeśli wyda­je się to nacią­ga­ne, to w fil­mie ma miej­sce kłót­nia Soko­le­go Oka z Panem Samo­cho­dzi­kiem, któ­ry wyrzu­ca mu, że jest praw­dzi­wym „Samo-cho­dzi­kiem”, bo wszę­dzie cho­dzi sam. Oczy­wi­ście boha­ter Pio­tra Segi mógł dostać dowol­ną ksy­wę, choć­by „Mło­dy”, po pro­stu „Men­to­rek” brzmi jak wyrwa­ny z uni­wer­sum Rafa­ła Kosi­ka, w któ­rym Felix, Net i Nika pozna­ją nowe­go nauczy­cie­la, Seba­stia­na Men­tor­ka, a nie jak towa­rzysz Soko­le­go Oka i Wiewióry.

W oczy rzu­ca się zmia­na płci jed­nej z posta­ci – zamiast chło­pa­ka Wie­wiór­ki mamy dziew­czy­nę Wie­wió­rę. Czy to waż­ne? W zasa­dzie nie, to faj­na pró­ba budo­wa­nia repre­zen­ta­cji. Dodat­ko­wo w powie­ści z cza­sem do eki­py dołą­czy­ła rudo­wło­sa Ewa; połą­cze­nie dwóch posta­ci w jed­ną nie jest niczym nie­zwy­kłym. Har­cer­skie trio, w ory­gi­na­le wyróż­nia­ją­ce się i bystre, w fil­mie jest grup­ką nie­udacz­ni­ków odtrą­co­nych przez gru­pę rówie­śni­czą. Wie­wió­ra obry­wa, bo jest dziew­czy­ną, Soko­le Oko – bo jest niski, chu­dy i z domu dziec­ka, a Men­to­rek – bo jest pul­chy i nosi oku­la­ry. To napraw­dę dobry pomysł, by uczy­nić posta­ci mniej papie­ro­wy­mi… nie­ste­ty dobry pomysł prze­szedł w kary­ka­tu­ral­ny. Wie­wió­ra w każ­dej sce­nie pod­kre­śla, że jest femi­nist­ką, a świat może zmie­nić tyl­ko czwar­ta fala femi­ni­zmu. Jeste­śmy w PRL‑u, lata 70. XX wie­ku to dru­ga fala świa­to­we­go femi­ni­zmu na Zacho­dzie. Na począ­tek czwar­tej fali sza­cu­je się 2013 roku, a jest ona ści­śle zwią­za­na z media­mi spo­łecz­no­ścio­wy­mi i moż­li­wo­ścia­mi, jakie daje inter­net. O wie­le bar­dziej sen­sow­ne było­by, by Wie­wió­ra nawią­zy­wa­ła do dzia­ła­ją­cej w PRL‑u Ligi Kobiet Polskich.

Nie da się ukryć, że Zbi­gniew Nie­nac­ki był mizo­gi­nem, a swo­je poglą­dy wkła­dał w usta głów­ne­go boha­te­ra (któ­ry był zresz­tą jego alter ego). Już na samym począt­ku „Pana Samo­cho­dzi­ka i tem­pla­riu­szy” głów­ny boha­ter stwier­dza, że Anka mogła­by dołą­czyć do dru­ży­ny jako… kuchar­ka, żeby miał kto sma­żyć męż­czy­znom jajecz­ni­cę, z kolei do Karen boha­ter robi maśla­ne oczy. Póź­niej mnó­stwo scen sku­pia się na tym, że Karen i Anka rywa­li­zu­ją o Toma­sza i robią licz­ne sce­ny zazdro­ści. Sek­si­stow­skie wstaw­ki razi­ły już wte­dy, dziś rażą jesz­cze bar­dziej, ale zamiast eli­mi­na­cji sek­si­zmu w fil­mie dosta­je­my gro­te­skę. To nie jest zmia­na na lep­sze, a raczej ośmie­sze­nie idei.

Wresz­cie – w fil­mie poja­wia­ją się wspo­mnia­ne już Anka (San­dra Drzy­mal­ska) i Karen Peter­sen (Maria Dęb­ska), a tak­że jej ojciec (Prze­my­sław Bluszcz), poja­wia się też cudow­nie zmar­twych­wsta­ły wuj Gro­mił­ło (Adam Feren­cy). Wątek Anki został też zmie­nio­ny – nie jest to po pro­stu dzien­ni­kar­ka, któ­ra chce napi­sać o poszu­ki­wa­czach skar­bów i w ten spo­sób pozna­je Pana Samo­cho­dzi­ka; to zacie­kła kry­tycz­ka głów­ne­go boha­te­ra, któ­ra obsma­ro­wu­je go na każ­dym kro­ku, ziry­to­wa­na jego paskud­nym cha­rak­te­rem i prze­ro­stem ego. Książ­ko­wy wątek Karen i kapi­ta­na Peter­se­na został w cało­ści wyrzu­co­ny do śmie­ci i napi­sa­ny od nowa, moż­na wręcz się zasta­na­wiać, po co w ogó­le uży­to tego same­go nazwi­ska. Pew­nym mru­gnię­ciem oka do miło­śni­czek i miło­śni­ków cyklu może być to, że fil­mo­wa Karen nie­co przy­po­mi­na Zeno­bię z „Księ­gi stra­chów” (now­sze wyda­nia tej powie­ści zosta­ły zaty­tu­ło­wa­ne „Pan Samo­cho­dzik i dziw­ne sza­chow­ni­ce”). Rów­nie dobrze twór­cy mogli wpro­wa­dzić Zeno­bię wcze­śniej i cał­ko­wi­cie pozbyć się wyraź­nie zbęd­ne­go dla nich wąt­ku Petersenów.

I to by było tyle z ory­gi­nal­nej fabu­ły. Nie ma Kozłow­skie­go, Baho­me­ta, Mysi­kró­li­ka, tajem­ni­cze­go Mali­now­skie­go, nie ma wspo­mnia­nej już Ewy i jej mat­ki, dyrek­to­ra Mar­cza­ka ani innych pobocz­nych boha­te­rek i boha­te­rów. Czy to wada? Sam w sobie pomysł oczy­wi­ście nie, zwy­czaj­nie nie rozu­miem, po co – zosta­wia­jąc tyl­ko zary­sy posta­ci Anki i har­cer­skie­go trio, prze­pi­su­jąc cał­ko­wi­cie wątek Peter­se­nów i wyrzu­ca­jąc wszyst­kie pozo­sta­łe – brać się za adap­ta­cję tego kon­kret­ne­go tomu? Twór­cy mogli napi­sać zupeł­nie nową przy­go­dę Pana Samo­cho­dzi­ka, nawet też o skar­bie tem­pla­riu­szy, by przy­cią­gnąć tytu­łem, i mieć cał­ko­wi­tą swo­bo­dę twór­czą. Ba, nawią­za­nia do powie­ści mogły­by poja­wić się w dia­lo­gach, co było­by lep­szym mru­gnię­ciem oka do osób zako­cha­nych w ory­gi­na­le, niż poje­dyn­cze wypa­czo­ne wąt­ki, a w razie suk­ce­su – wciąż było­by pole do reali­za­cji prequelu!

Co zatem mamy? Dużo nawią­zań bon­dow­skich – sty­li­zo­wa­na na M. dyrek­tor­ka Gie­rym­ska (w tej roli Ewa Błasz­czyk), któ­ra z jed­nej stro­ny wysy­ła Pana Samo­cho­dzi­ka na nie­bez­piecz­ne misje, z dru­giej trosz­czy się o nie­go niczym mat­ka. Mamy nawet taj­ne spo­tka­nia w aucie, w któ­rym dyrek­tor­ka poka­zu­je Toma­szo­wi taj­ne akta: czy to osób, do któ­rych ten ma się udać, czy to ofiar seryj­ne­go mor­der­cy… Wuj Gro­mił­ło, któ­ry w fil­mie nadal żyje, ide­al­nie wcie­la się w rolę Q, a Karen nawet nosi buty z nożem ukry­tym w pode­szwie, wzo­ro­wa­ne na bro­ni Rosy Klebb z fil­mu „Pozdro­wie­nia z Rosji”. Pan Samo­cho­dzik jest zapa­trzo­nym w sie­bie palan­tem, któ­ry pod­kre­śla, że pra­cu­je sam, ma ego led­wo miesz­czą­ce się na ekra­nie i non stop wda­je się w mor­do­bi­cia, a obci­sła kurt­ka opi­na się na jego musku­łach. Komicz­nie robi się w chwi­lach, gdy twór­cy przy­po­mi­na­ją sobie, że prze­cież jego boha­ter miał być fajt­ła­pą, więc wte­dy zło­le wkła­da­ją mu gło­wę do musz­li klo­ze­to­wej. Mamy też prze­chwa­la­nie się pod­bo­ja­mi miło­sny­mi Toma­sza – z suge­stią, że wszyst­kie trwa­ją jed­ną noc, ale boha­ter rano jest miły, cza­ru­ją­cy i sma­ży wybran­kom jajecz­ni­cę. Czy „Pan Samo­cho­dzik…” dzia­łał­by jako PRL-owski Bond? Oczy­wi­ście! Wystar­czy­ła­by kon­se­kwen­cja i popro­wa­dze­nie w tej sty­li­sty­ce całe­go filmu.

Mamy też seryj­ne­go mor­der­cę opę­ta­ne­go żądzą skar­bu – serio! Sam pomysł mógł­by jesz­cze grać w bon­dow­skich kli­ma­tach, gdy­by nie to, jak mor­der­ca został przed­sta­wio­ny, ale o tym póź­niej. Nie gra to nato­miast kom­plet­nie z pró­bą two­rze­nia kina fami­lij­ne­go. Film i tak otrzy­mał ozna­cze­nie „od 13 lat”, ze wzglę­du na pada­ją­ce na ekra­nie tru­py (i kli­ka kolej­nych wspo­mnia­nych), a prze­cież tar­ge­tem „Samo­cho­dzi­ków” spo­koj­nie były dzie­się­cio­lat­ki, a nawet młod­sze dzie­ci. Mor­der­ca mógł­by pozo­stać prze­ciw­ni­kiem Bon­da, mógł­by być też czę­ścią thril­le­ra dla doro­słych – takie­go, w któ­rym sta­wia­my bar­dziej na gro­zę, zagad­kę, uwię­zie­nie w dusz­nych kory­ta­rzach… Któ­ry poka­zu­je, że praw­dzi­we skar­by przy­cią­ga­ją praw­dzi­we zło, a cena, któ­rą pła­cą poszu­ki­wacz­ki i poszu­ki­wa­cze, może być napraw­dę wyso­ka. „Pan Samo­cho­dzik” bez cen­zu­ry. Może nawet Karen roz­kra­cza­ją­ca się przed Toma­szem niczym na fote­lu gine­ko­lo­gicz­nym by tu pasowała?

Pro­blem pole­ga na tym, że mimo umrocz­nie­nia fabu­ły, wstaw­ki z kina fami­lij­ne­go zosta­ły. Gdy boha­te­ro­wie opo­wia­da­ją o tem­pla­riu­szach i kru­cja­cie dzie­cię­cej (tak, tej z 1212 roku, mimo że Jakub de Molay, istot­ny fabu­lar­nie Wiel­ki Mistrz Zako­nu Tem­pla­riu­szy uro­dził się dopie­ro w 1243, a zmarł – w 1314 roku), oglą­da­my prze­ryw­ni­ki z epo­ki, w któ­rych bro­da­te posta­ci w bia­łych płasz­czach z wiel­ki­mi krzy­ża­mi snu­ją się mrocz­ny­mi kory­ta­rza­mi w świe­tle pochod­ni. Mamy oczy­wi­ście har­cer­skie trio, któ­re chce skarb odna­leźć – by Soko­le Oko mógł zaim­po­no­wać kole­gom z domu dziec­ka. I żad­ne­mu z doro­słych ani przez chwi­lę nie świ­ta, że sko­ro pada­ją tru­py, to może nie jest dobre miej­sce dla dzie­ci. Ba, gdy mor­der­ca poja­wia się w bia­ły dzień na spo­tka­niu doty­czą­cym skar­bów, abso­lut­nie nikt nie pró­bu­je wzy­wać mili­cji! Głów­ny zły gro­zi Samo­cho­dzi­ko­wi, Samo­cho­dzik gro­zi jemu, orga­ni­za­tor spo­tka­nia stwier­dza, że każ­dy, kto zasto­su­je prze­moc, zosta­nie wyklu­czo­ny ze spo­tka­nia, więc wszy­scy macha­ją ręką. Akta mar­twych osób pre­zen­to­wa­nych Toma­szo­wi przez dyrek­tor­kę zasta­na­wia­ją się, po co zosta­ły wpro­wa­dzo­ne. Wstaw­ki o tem­pla­riu­szach i krzy­ża­kach pozo­sta­ją wier­ne ducho­wi ory­gi­na­łu – choć powieść trzy­ma­ła się znacz­nie bli­żej real­nych cie­ka­wo­stek i fak­tów histo­rycz­nych, a tutaj dosta­je­my głów­nie inter­pre­ta­cje rodem z fan­ta­sy – i paso­wa­ły­by do prze­no­sze­nia powie­ści na ekran jeden do jednego.

Głów­ny zły to kolej­ne kurio­zum – męż­czy­zna nosi dłu­gi czar­ny płaszcz, czar­ny kape­lusz z ogrom­nym ron­dem (czy to mia­ło być som­bre­ro?) i dłu­gie czar­ne wło­sy, a nazy­wa się Adiós – ponie­waż wszyst­kich pozo­sta­wia w tyle. Jest nie­uchwyt­ny, zosta­wił za sobą tru­py w kil­ku kra­jach, jest mistrzem w rzu­ca­niu noża­mi, któ­re nosi na pier­si. Tajem­ni­czy Don Pedro z „Porwa­nia Bal­ta­za­ra Gąb­ki” wyda­je się przy nim mniej komicz­ny. W peere­low­skich deko­ra­cjach Adiós rzu­ca się w oczy w spo­sób porów­ny­wal­ny tyl­ko z Karen w obci­słym kom­bi­ne­zo­nie moto­cy­klo­wym i na potęż­nych kotur­nach, ale spo­koj­nie prze­cha­dza się w bia­ły dzień wśród ludzi (by pory­wać, pod­pa­lać, tor­tu­ro­wać i mor­do­wać w nocy). Może gdy­by postać nie sia­ła real­nej prze­mo­cy, rze­czy­wi­ście przez swój absurd paso­wa­ła­by do kina fami­lij­ne­go, ale pro­blem pole­ga na tym, że Adiós zosta­wia za sobą szlak tru­pów. W sumie gdy­by Adiós – wzo­rem Mali­now­skie­go z powie­ści – zaj­mo­wał się wyłu­dze­nia­mi, a potem wzor­co­wo tra­fił w ręce władz – mógł­by być faj­nym nawią­za­niem do psy­cho­de­licz­nych kli­ma­tów wspo­mnia­ne­go już „Porwa­nia Bal­ta­za­ra Gąb­ki” czy „Aka­de­mii Pana Klek­sa” z Pio­trem Fron­czew­skim. To kolej­ny nie­ty­po­wy pomysł na adap­ta­cję, któ­ry mógł­by się sprawdzić.

Jest i „Sta­ra Baśń”, czy­li wątek o Jaćwin­gach. Kto czy­tał „Pana Samo­cho­dzi­ka i tem­pla­riu­szy” nie­daw­no lub bar­dzo uważ­nie, pew­nie pamię­ta, że na mar­gi­ne­sie fabu­ły głów­ni boha­te­ro­wie dys­ku­to­wa­li o tym dość tajem­ni­czym dla nas ludzie i pozo­sta­wio­nych przez nich kur­ha­nach. Tak napraw­dę aku­rat ten kawa­łek moż­na by wyciąć cał­ko­wi­cie bez żad­nej szko­dy dla fabu­ły, ale twór­cy fil­mu uzna­li ina­czej i uzna­li, że roz­wi­ną go jako klu­czo­wy dla wyda­rzeń. Potom­ki­ni Jaćwin­gów (w tej roli Anna Dym­na, któ­ra napraw­dę wyglą­da, jak­by zbie­gła z pla­nu fil­mu Jerze­go Hof­f­ma­na) zapra­sza poszu­ki­wacz­ki i poszu­ki­wa­czy skar­bów na tajem­ni­cze spo­tka­nia, suge­ru­jąc, że nakie­ru­je ich na waż­ne wska­zów­ki. Pod koniec fil­mu może­my się zasta­na­wiać, dla­cze­go wła­ści­wie nie zebra­ła skar­bu sama, sko­ro mia­ła chy­ba wszyst­kie infor­ma­cje, ale naj­wy­raź­niej po pro­stu jej się nudzi­ło i chcia­ła roze­grać dziw­ną par­tię sza­chów 5D. To też mógł­by być jakiś pomysł na adap­ta­cję – kom­plet­nie odbie­ga­ją­cą od ory­gi­na­łu, napi­sa­ną od nowa, za to pod­la­ną duża dozą histo­rycz­nych kli­ma­tów, by popły­nąć na popu­lar­no­ści „Wiedź­mi­na”. Może i Jaćwin­go­wie to nie Sło­wia­nie (ory­gi­nal­ne książ­ki Andrze­ja Sap­kow­skie­go też zresz­tą nie mówi­ły o Sło­wiańsz­czyź­nie, to dzie­dzic­two gier), ale gie­zła, kur­ha­ny i tar­cze wyglą­da­ją podob­nie. Co praw­da było­by mało Samo­cho­dzi­ka w „Samo­cho­dzi­ku”, ale film był­by jakiś.

Jest też „India­na Jones” skrzy­żo­wa­ny z „Har­rym Pot­te­rem” – i tych wąt­ków nie chcę roz­wi­jać, ponie­waż wią­za­ło­by się to z ogrom­ny­mi spo­ile­ra­mi. Powiedz­my tyl­ko, że pój­ście z fan­ta­sty­kę tak­że mogło­by zadzia­łać, gdy­by zosta­ło prze­pro­wa­dzo­ne bez­kom­pro­mi­so­wo i na całość, a nie wepchnię­te niczym kolej­ny grzyb w ten cudacz­nie przy­pra­wio­ny barszcz.

I o ile każ­da z tych pro­duk­cji mogła­by dzia­łać samo­dziel­nie – lepiej lub gorzej – to po otrzy­ma­niu mik­su wszyst­kich napraw­dę nie wia­do­mo, co wła­ści­wie oglą­da­my. „Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze” jest fatal­nie wyre­ży­se­ro­wa­ny i napi­sa­ny, zdję­cia są cha­otycz­ne, mon­taż chwi­la­mi leży, a udźwię­ko­wie­nie jest chwi­la­mi tak fatal­ne, że musia­łam posłu­żyć się napi­sa­mi stwo­rzo­ny­mi dla osób Głu­chych i niedosłyszących.

Od fil­mu odrzu­ca już pro­log – kil­ka minut szar­pa­ni­ny i walk toczo­nych w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści, przez co w sumie nie wia­do­mo, kto z kim wal­czy, dla­cze­go i po co. Jeśli dosta­je­my już sce­ny książ­ko­we, to pod­krę­co­ne do absur­du. Ot, w książ­ce Peter­se­no­wie spu­ści­li Panu Samo­cho­dzi­ko­wi powie­trze z dwóch kół, by wyprze­dzić go w poszu­ki­wa­niach. Karen pomo­gła mu napom­po­wać opo­ny, świa­do­ma, że boha­ter jest dżen­tel­me­nem i nie zosta­wi jej samej w lesie. W fil­mie naj­praw­do­po­dob­niej Karen uszka­dza Toma­szo­wi hamul­ce, przez co ten ma poważ­ny wypa­dek, nisz­czy samo­chód i sam zosta­je ran­ny. Ona pod­jeż­dża na moto­cy­klu, słu­cha jego jęków, bo czym bez­ce­re­mo­nial­nie krad­nie coś z jego auta i odjeż­dża. Moty­wa­cje posta­ci wła­ści­wie nie ist­nie­ją, ci zmie­nia­ją stro­ny bez ładu i skła­du, żeby tyl­ko powięk­szyć zasko­cze­nie u publiki.

Z ory­gi­na­łu nie pozo­sta­ło nawet prze­sła­nie – że rozum wygry­wa z tępą siłą i że nie powin­no się lek­ce­wa­żyć słab­szych lub pozor­nie słab­szych. W każ­dej z powie­ści Zbi­gnie­wa Nie­nac­kie­go powta­rzał się podob­ny sche­mat, gdzie Dawid poko­ny­wał Golia­ta. Tomasz jest chur­der­la­wym ubo­gim urzęd­ni­kiem, a jego jedy­ną bro­nią jest rozum. Spry­tem, inte­li­gen­cją i dow­ci­pem roz­wią­zu­je zagad­ki, a asem w ręka­wie jest samo­chód – brzyd­ki i pokracz­ny, ale skry­wa­ją­cy nie­jed­ną tajem­ni­cę. Inne posta­ci drwi­ły z Toma­sza, pró­bo­wa­ły go prze­ku­pić i bez­li­to­śnie wyśmie­wa­ły jego samo­chód, by w fina­le uznać wyż­szość jego inte­li­gen­cji i doce­nić auto – brzyd­kie, a jed­nak potęż­ne. W naj­now­szej pro­duk­cji Net­flik­sa to głów­ny boha­ter jest skoń­czo­nym dup­kiem, wrzesz­czy na innych, nie sza­nu­je niko­go i nie widzi nicze­go poza czub­kiem wła­sne­go nosa. Tak dzia­ła wszyst­kim na ner­wy, że Anka obsma­ro­wu­je go jako zapa­trzo­ne­go w sie­bie nar­cy­za (nawet pomi­ja­jąc, że jest to able­izm, to czy napraw­dę takie tek­sty były w uży­ciu w PRL‑u?). Zamiast tro­ski o to, by dzie­ci nie ucier­pia­ły, dosta­je­my wyzwi­ska, że plą­czą się pod noga­mi i prze­szka­dza­ją. Prze­sła­niem fil­mu ma być to, że samot­ny wilk nie osią­gnie tego, co osią­gnie dru­ży­na – ale jed­no­cze­śnie chce nam się w to powąt­pie­wać, gdy głów­ny boha­ter ma za sobą pasmo suk­ce­sów w solo­wych akcjach oraz ogrom­ne zaple­cze, któ­re­go bra­ko­wa­ło książ­ko­we­mu Toma­szo­wi. Tym razem to on, a nie Peter­se­no­wie, sza­sta­ją pieniędzmi.

Przy­znam, że jest w tym fil­mie coś fascy­nu­ją­ce­go – to wszyst­ko tak bar­dzo nie gra i tak okrut­nie roz­ła­zi się w szwach, że aż chce się oglą­dać go do koń­ca i prze­ko­nać, jak bar­dzo da się jesz­cze zepsuć fabu­łę. To powi­nien być muro­wa­ny kan­dy­dat do Węży czy Zło­tych Malin. Przy­gnę­bia mnie jed­nak – jak w przy­pad­ku net­flik­sow­skie­go „Wiedź­mi­na” – że mogli­śmy dostać coś dobre­go, a dosta­li­śmy to. Napraw­dę nie lubię mar­no­wa­nia potencjału.

Chcia­ło­by się uznać, że po pro­stu reży­ser i sce­na­rzy­sta nie zna­ją się na swo­jej robo­cie, ale o ile doświad­cze­nie reży­ser­skie Anto­nie­go Nykow­skie­go jest skrom­ne, to Bar­tosz Szty­bor otrzy­mał wła­śnie nomi­na­cję do Hugo Awards 2023 – wraz z Krzysz­to­fem Ostrow­skim są pierw­szy­mi w histo­rii Pola­ka­mi nomi­no­wa­ny­mi do tej nagro­dy! Bar­tosz Szty­bor został doce­nio­ny wła­śnie za sce­na­riusz do komik­su „Cyber­punk 2077: Sny wiel­kie­go mia­sta” („Cyber­punk 2077. Big City Dre­ams”), więc trud­no uznać, żeby nie miał poję­cia o pisa­niu. Oba­wiam się, że bar­dziej praw­do­po­dob­ne jest, że „Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze” powsta­wał nie w ser­cach i umy­słach twór­ców, a w tabel­kach w Exce­lu. I trud­no powie­dzieć jedy­nie, czy w kal­ku­la­cjach wyszło ina­czej, ale coś się źle wpi­sa­ło i tak już zosta­ło, czy może rze­czy­wi­ście wyli­cze­nia poka­za­ły, że tak fatal­ny film przy­nie­sie więk­sze pie­nią­dze, więc po co męczyć się nad dobrym albo cho­ciaż popraw­nym. Rezul­tat może­cie obej­rzeć samo­dziel­nie, jeśli tyl­ko nie szko­da Wam czasu.

Anna Tess Gołębiowska

Zdję­cie głów­ne: „Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze” (2023), fot. Prze­my­sław Pącz­kow­ski / Net­flix, mate­ria­ły pra­so­we
Pozo­sta­łe zdję­cia: „Pan Samo­cho­dzik i tem­pla­riu­sze” (2023), Net­flix, mate­ria­ły pra­so­we
Wykres: Fli­xPa­trol

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy