Amerykańska Akademia Sztuki i Wiedzy Filmowej uwielbia nagradzać filmy oparte na książkach, ale w przeciągu swojej długiej historii zdążyła popełnić też sporo niewybaczalnych wpadek. Poznajcie najbardziej pechowe filmy.
Oscarowe kontrowersje to studnia bez dna. Każdy kinoman czy krytyk filmowy musiał przynajmniej raz w życiu złapać się za głowę z powodu przedziwnych werdyktów Akademii Filmowej. W tym przypadku zdecydowanie największe emocje budzą nagrody dla najlepszego filmu. Bo da się podejść inaczej do sytuacji, w której „Sprawa Kramerów” wygrywa z „Czasem Apokalipsy”? Tak jaskrawych przykładów jest bez liku, ale warto w szczególności przyjrzeć się produkcjom na podstawie powieści, opowiadań, literatury faktu oraz biografii. Dlaczego akurat im? Odpowiedź jest dość prosta – literatura piękna oraz popularnonaukowa na dużym ekranie stanowiła praktycznie lwią część każdego rozdania Oscarów. Gdyby odjąć wszystkich zwycięzców i nominowanych tylko w kategorii najlepszego filmu, to okazuje się, że zniknie nam ponad połowa tytułów! Jednak ta tendencja zaczęła znacząco spadać w ostatnich latach. W 2017 roku z dziesięciu nominowanych produkcji, zaledwie trzy były oparte na książkach. W 2018 roku jest nawet gorzej – tylko „Tamte dni, tamte noce” załapały się na nominację. I trudno wierzyć, że ekranizacja cenionej powieści Andre Acimana ma jakiekolwiek szansę na wygraną.
Nas jednak interesują pomyłki z przeszłości i wydaje się, że najciekawiej chyba zacząć od „Skazanego na Shawshank” Franka Darabonta z 1994 roku. To może być dość sporna pozycja, bowiem film na podstawie opowiadania Stephena Kinga ze zbioru „Cztery pory roku” przegrał z tytułem powszechnie uwielbianym, czyli „Forrestem Gumpem” Roberta Zemeckisa. Ale jeżeli weźmiemy pod uwagę konsensus internautów ze strony IMDb oraz Filmwebu, to musimy przyjąć do wiadomości, że właśnie udało nam się odnaleźć najlepszy film w historii. Choć jest to gruba przesada, to nie da się ukryć, że dzieło Darabonta od wielu lat cieszy się po prostu lepszą opinią, aniżeli produkcja z Tomem Hanksem, którą notabene także oparto na fabule książki. Stąd bez wątpienia można się skłonić ku stwierdzeniu, że w tym wypadku Akademia Filmowa wybrała błędnie. Według samego Kinga jest to najlepsza adaptacja jego prozy.
Pozostając przy opowiadaniach autora „Tego”, ciężko nie zganić członków najgłośniejszej imprezy filmowej na świecie za nieprzyznanie filmowi „Stań przy mnie” Roba Reinera nawet nominacji w kategorii dla najlepszego filmu, mimo iż otrzymał ją za najlepszy scenariusz adaptowany, gdzie i tak musiał ustąpić „Pokojowi z widokiem”. Co ciekawe, twórcy zaczerpnęli historię z tego samego zbioru, co w przypadku „Skazanego na Shawshank”. W tym wypadku niezwykle melancholijny tekst pt: „Ciało” został przejmująco przełożony na taśmę filmową, wsparty znakomitymi rolami młodej obsady, wśród której byli m.in. nieodżałowany River Phoenix oraz Jerry O’ Connell. Wielkie niedopatrzenie, ale to i tak wciąż lepiej niż dola „Lśnienia”, które zostało kompletnie pominięte przez Akademię Filmową.
Za pomyłkę wręcz kolosalnych rozmiarów trzeba uznać werdykt z 63. ceremonii wręczenia Oscarów, która odbyła się w 1991 roku. To miała być noc Martina Scorsesego, który zdążył do tamtego czasu otrzymać mnóstwo wyróżnień za swoje arcydzieło „Chłopcy z ferajny”, pełną werwy adaptację książki Nicholasa Pileggiego o tym samym tytule. Jednak statuetka szokująco powędrowała w stronę miałkiego westernu Kevina Costnera „Tańczący z wilkami”. Dla Scorsesego nie była to jednak żadna nowość, bo już wcześniej dobitnie poznał smak podobnej porażki, gdy wybitny „Wściekły byk” z 1980 roku, nakręcony na podstawie wspomnień brutalnego boksera Jake’a LaMotty, przegrał z filmem obyczajowym Roberta Redforda „Zwyczajni ludzie”. Gdy pod koniec lat 80. sporządzano listy najlepszych filmów, to niemożliwością było odnalezienie na nich dzieła Redforda. Zaś opus magnum twórcy „Taksówkarza” przeważnie zajmowało najwyższe miejsca.
W 2005 roku nie było lepiej. Boleśnie głupie i absurdalne w wymowie „Miasto gniewu” Paula Haggisa jakimś cudem pokonało „Tajemnicę Brokeback Mountain” Anga Lee oraz „Monachium” Stevena Spielberga. Wysoko oceniany dramat Lee o gejowskiej treści, który z powodzeniem przeniósł na duży ekran nagradzane opowiadanie amerykańskiej autorki Annie Proulx, od początku uznawano za głównego faworyta do Oscara, ale członkowie Akademii Filmowej prawdopodobnie z powodu konserwatywnego gustu postanowili przyznać nagrodę filmowi podejmującemu z założenia mniej odważną, ale bardziej społecznie zaangażowaną tematykę.
Wspomniany Steven Spielberg prawdopodobnie nigdy nie zapomni za to gali z 1986 roku, gdy jego ekranizacja „Koloru purpury”, słynnej epistolarnej powieści Alice Walker opowiadającej o życiu Afroamerykanki Celie Johnson, która od czasów swojej młodości była maltretowana przez ojca i męża, nie zgarnęła żadnej statuetki pomimo aż 11 nominacji. Pomimo zarzutów o ckliwość, wielu ekspertów wyraźnie wskazywało, że film wypadał lepiej od zwycięzcy, czyli „Pożegnania z Afryką” Sydneya Pollacka. Jednym z największych obrońców dzieła Spielberga był m.in. Oliver Stone, którego bardzo udana adaptacja autobiografii Rona Kovica „Urodzony 4 lipca”, opisująca gorzkie życie weterana wojny wietnamskiej, cztery lata później przegrała z filmem nie dość, że nieporównywalnie gorszym, to na dodatek kompletnie zapomnianym – czyli „Wożąc panią Daisy”.
„Zakochany Szekspir” z 1998 roku może jest lepiej znany publiczności, niż powyższa pozycja, ale po raz kolejny ciężko uwierzyć, w jaki sposób film Johna Maddena pokonał doniosłą adaptację powieści Jamesa Jonesa „Cienka czerwona linia” w reżyserii Terrence’a Malicka. Transcendentalny i wprawiający w trans swoją wizją oraz narracją obraz opowiadający o samobójczej misji oddziału amerykańskiego na okupowanej przez Japończyków wyspie Guadalcanal, podzielił los „Czasu Apokalipsy”, przegrywając ze skrajnie błahym filmidłem. Pozostając jeszcze na koniec przy Szekspirze, to niemałą gafą było za to nieprzyznanie adaptacji „Romea i Julii” Franco Zeffirellego z 1968 roku statuetki za najlepszy film. To prawdopodobnie najbardziej udana do tej pory próba przeniesienia słynnego dramatu angielskiego mistrza na duży ekran. Ale lepiej było przyznać Oscara musicalowi „Oliver!”.
Oczywiście podobnych przykładów jest tyle, że można byłoby spokojnie napisać elaborat. Dlatego nie powinno nikogo dziwić, że Oscary już dawno temu straciły swoją relewantność, stając się jedynie źródłem drwin. Bo nie możemy zostawić suchej nitki na gali, w której notorycznie pomija się twórców w rodzaju Alfreda Hitchcocka. Nie dość, że mistrz suspensu ani razu nie został laureatem Oscara za reżyserię, to na domiar złego jego najwybitniejsze osiągnięcia, którymi są „Zawrót głowy” oraz „Psychoza”, w obu przypadkach oparte na książkach, nawet nie otrzymały nominacji w kategorii najlepszego filmu! I choć wspomniana przeze mnie wcześniej informacja, że coraz mniej adaptacji filmowych zdobywa nominacje może budzić pewne obawy, to miło byłoby ostatecznie zobaczyć w najbliższej przyszłości sytuację, gdy Akademia Filmowa nagradza produkcje, które na to w pełni zasłużyły.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.