Ciekawostki Felieton

My name is Smith, John Smith

Zda­je się, że odkąd męż­nym pod­bo­jem zaję­li­śmy Wyspy Bry­tyj­skie, miej­sce rodo­wi­te­go miesz­kań­ca tam­tej­szych kra­in zajął nie­ja­ki Angol. Leni­wy, ponu­ry, z fał­szy­wym uśmie­chem maja­czą­cym na licu i do tego, a jak­że, nie­zbyt roz­sąd­ny, szcze­gól­nie na tle Pola­ka. Zepchnę­li­śmy tym samym na dal­szy plan funk­cjo­nu­ją­cy lata­mi ste­reo­typ ele­ganc­kie­go męż­czy­zny pod kra­wa­tem, któ­ry nie roz­sta­je się z fiku­śnym kape­lu­si­kiem i para­so­lem, a popo­łu­dnio­wą her­bat­kę popi­ja z trzy­ma­nej deli­kat­nie dwo­ma pal­ca­mi fili­żan­ki.

Zresz­tą (pop)kultura, i tam­tej­sza, i nie­tam­tej­sza, obraz ten zawsze sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­ła, bo nawet agent Jej Kró­lew­skiej Mości, imć James Bond, jak naci­skał spust, to zgrab­nie ukła­dał się strza­łu, z lewą rącz­ką nie­co wychy­lo­ną, z kolei mniej u nas zna­ny, lecz na Wyspach kul­to­wy szpieg John Ste­ed z „Rewol­we­ru i melo­ni­ka” był niczym innym jak ema­na­cją wyobra­że­nia o sta­ro­mod­nym angiel­skim dżen­tel­me­nie. Ba, nosił prze­cież tytu­ło­we nakry­cie gło­wy kry­ją­ce roz­ma­ite gadże­ty, podob­nie nie­od­łącz­ny para­sol nie słu­żył mu jedy­nie do ochro­ny przed desz­czem. Ciu­chy szył dla nie­go Pier­re Car­din zgod­nie z kra­wiec­ki­mi tra­dy­cja­mi Savi­le Row. Dodaj­my, że to na tej lon­dyń­skiej uli­cy dzia­łał salon King­sman z komik­su Mar­ka Mil­la­ra i Dave­’a Gib­bon­sa i jego fil­mo­wej adap­ta­cji. Koło się zamyka.

Sami Angli­cy owe­go ste­reo­ty­pu nie odrzu­ca­ją, bo i dla­cze­go by mie­li? Toć dzię­ki nie­mu już wyj­ścio­wo ucho­dzić mogą za dobrze wycho­wa­nych i kul­tu­ro­wo prze­wyż­sza­ją­cych kuzy­no­stwo zza oce­anu. I choć prze­cież zda­je­my sobie spra­wę z tego, że nie ist­nie­je ktoś taki, jak typo­wy przed­sta­wi­ciel danej nacji, to chce­my wie­rzyć w powyż­szy obra­zek, gdyż wykre­owa­ła go popkul­tu­ra. Jeśli nawet nie przez same­go Jame­sa Bon­da, to masę innych pro­duk­cji kino­wych i tele­wi­zyj­nych. Bo kto zalud­nia posia­dłość Down­ton Abbey, jak nie dys­tyn­go­wa­ne posta­cie z wyż­szych sfer, lojal­ny kamer­dy­ne­rzy, ser­decz­ne poko­jo­we i życz­li­we kuchar­ki? Sher­lock Hol­mes kie­dy roz­wią­zu­je spra­wę, czy­ni to z gra­cją i pie­ty­zmem i nawet jego wyni­ka­ją­ca z chro­nicz­nej aspo­łecz­no­ści ordy­nar­na nie­uprzej­mość spor­tre­to­wa­na jest nie­mal­że jako nie­od­łącz­ny ele­ment cza­ru­ją­ce­go angiel­skie­go cha­rak­te­ru. BBC od lat ekra­ni­zu­je i kla­sycz­ne powie­ści Jane Austen, i kry­mi­na­ły Aga­thy Chri­stie, któ­re pozwa­la­ją nam myśleć, że od tam­tych minio­nych epok panie może i zamie­ni­ły gor­se­ty na jean­sy, a pano­wie fra­ki na robo­cze cichy, lecz kolej­ne ude­rze­nia ser­ca nadal odli­cza­ją im czas do pią­tej po połu­dniu, do cia­cha i herby.

Dla­te­go też przy­zna­ję bez bicia, że nie lubię tych wszyst­kich ksią­żek i ksią­że­czek, któ­rych zamy­słem jest oba­le­nie owe­go (nie­szko­dli­we­go?) ste­reo­ty­pu, z któ­rych recen­zję rów­nie dobrze moż­na napi­sać po prze­rzu­ce­niu pierw­szych dzie­się­ciu stron, a prze­czy­ta­nie resz­ty oka­że się nud­ną for­mal­no­ścią, bo to jak pró­ba ode­bra­nia popkul­tu­rze jed­nej ze sztan­da­ro­wych posta­ci – „typo­we­go Angli­ka”. Jako ktoś, kto do egza­mi­nu na stu­dia filo­lo­gicz­ne przy­stą­pił z pozio­mu fascy­na­ta zafik­so­wa­ne­go na punk­cie kul­tu­ry bry­tyj­skiej, teraz tłu­ma­czy książ­ki i zamiast spę­dzać urlo­py jak porząd­ny czło­wiek na połu­dniu Euro­py albo innych cie­płych wyspach, lata na te cho­ler­ne wyspy zim­ne, uwa­żam, że na Anglii pozja­da­łem zęby, szcze­gól­nie te mądro­ści. Dość jed­nak not­ki bio­gra­ficz­nej, choć zary­so­wa­nie podob­ne­go kon­tek­stu jest aku­rat cokol­wiek zasad­ne, bo może kto mnie czy­ta, ten uwie­rzy mi na sło­wo. A kto nie uwie­rzy, niech spoj­rzy na tycja­now­ski „Por­tret mło­de­go Angli­ka” i zapy­ta same­go sie­bie, czy te (modre) oczy mogą kłamać?

Nie­jed­no­krot­nie pró­bo­wa­no wyja­śnić, na czym pole­ga wyjąt­ko­wość angiel­skiej oso­bo­wo­ści, zabie­ra­li się za to i, jak powie­dzia­no, twór­cy popkul­tu­ry, i antro­po­lo­go­wie („Przej­rzeć Angli­ków” Kate Fox), i pol­scy dzien­ni­ka­rze („Wszyst­kie sza­leń­stwa Angli­ków” Mar­ka Rybar­czy­ka) i auto­rzy nie­co, za prze­pro­sze­niem, pier­dół­ko­wa­tej lite­ra­tu­ry pocią­go­wej („Porad­nik kse­no­fo­ba: Angli­cy” Anto­ny­’e­go Mia­la i Davi­da Mil­ste­da), i nasi rodzi­mi imi­gran­ci, któ­ry z kra­ju wyje­cha­li jesz­cze przed trans­for­ma­cją ustro­jo­wą („Życie po angiel­sku” Kata­rzy­ny Krzy­ża­gór­kiej-Pisa­rek), i, ostat­nio, rów­nież bry­tyj­ski publi­cy­sta i prze­śmiew­ca, Matt Rudd. Jego nowo wyda­ny „Angli­cy. Prze­wod­nik pod­glą­da­cza” nosi tytuł ade­kwat­ny do tre­ści, bo to swo­je­go rodza­ju voy­eu­ry­stycz­na podróż, choć nie ogra­ni­cza się ona do bier­nej obser­wa­cji. Bynaj­mniej. Rud­do­wi przy­świe­ca zało­że­nie udo­wod­nie­nia czy­tel­ni­ko­wi, że jego ziom­ko­wie nie są powy­ci­na­ni od iden­tycz­ne­go sza­blo­nu, a kraj ojczy­sty mie­ni się inny­mi niż mgła i sło­ta bar­wa­mi. Robi to, oczy­wi­ście, pokręt­nie. Poprzez ste­reo­ty­py pod­kre­śla wyjąt­ko­wość, swo­istą uni­for­mi­za­cję myśli czy­ni zale­tą. Ale bez oba­wy, „Angli­cy. Prze­wod­nik pod­glą­da­cza” to nie żaden pean na cześć daw­ne­go Impe­rium, nic z tych rze­czy, to raczej aneg­do­tycz­na wykład­nia pry­wat­nych obser­wa­cji Rud­da doko­na­nych nie na prze­strze­ni roku czy dwóch, ale pro­wa­dzo­nych od koły­ski. Jasne, te nie­spe­cjal­nie korzyst­ne potra­fi zbyć mach­nię­ciem ręki i koniec koń­ców oka­zu­je się, że nawet jak jest źle, to jest dobrze, lecz do rze­czo­nej książ­ki nie pod­cho­dzi się z gro­bo­wą miną, a przed lek­tu­rą okop­ca kadzi­dłem; od pierw­szej stro­ny – ba, od okład­ki – oczy­wi­stym jest, że mamy do czy­nie­nia z lite­ra­tu­rą humo­ry­stycz­ną. Cza­sem Rudd ope­ru­je żar­tem przy­cięż­ka­wym, nie­kie­dy wycią­gnię­te przez nie­go kon­klu­zje są nie­przy­zwo­icie powierz­chow­ne, momen­ta­mi nie­opa­trzo­ne przy­pi­sem frag­men­ty mogą wydać się zbyt her­me­tycz­ne komuś, kto Lon­dyn zna tyl­ko ze szkol­nej wyciecz­ki czy pocz­tó­wek, co jed­nak nie psu­je lek­tu­ry i nie odbie­ra sma­ku kolej­nym łykom dopra­wio­nej mle­kiem her­ba­ty. Mam chy­ba jakąś obse­sję na punk­cie tego nie­szczę­sne­go Earl Greya, choć ostat­ni­mi cza­sy i na Wyspach wypie­ra go kawa z sie­cio­wych knajpek.

Rzad­ko kie­dy książ­ki poświę­co­ne Angli­kom (i nie­ko­niecz­nie pisa­ne przez nich) skro­jo­ne są podług sche­ma­tu „z dyk­ta­fo­nem przez ludz­kie zoo”, śmiech zwy­kle jest ser­decz­ny, z kolei sar­kazm – para­dok­sal­nie! – oka­zu­je się przed­mo­wą do powie­dze­nia cze­goś życz­li­we­go. Bo choć Angli­cy to ponoć ponu­ra­cy, bry­tyj­ski humor to prze­cież nie­mal­że nasze dzie­dzic­two świa­to­we. Pew­nie nie­je­den Polak zdzi­wi się, odkła­da­jąc tę czy inną książ­kę na pół­kę, ile tak napraw­dę go łączy z pierw­szym lep­szym Joh­nem Smi­them. Bo jeśli coś nas dzie­li, to tyl­ko duma i uprzedzenia.


Bartek CzartoryskiBar­tek Czar­to­ry­ski: kry­tyk fil­mo­wy, tłu­macz lite­ra­tu­ry, samo­zwań­czy spec od kul­tu­ry popu­lar­nej. Pro­wa­dzi fan­pa­ge Kill All Movies.

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy