Sięgnięcie po klasykę peerelowskich młodzieżówek wydawało się przepisem na sukces – no i można powiedzieć, że sukces jest. Film plasuje się na czwartym miejscu wśród produkcji oglądanych na Netfliksie – i mowa tu o świecie, bo w Polsce stanął na najwyższym stopniu podium. Pewnie będą z tego sequele. Niestety.
Bez wątpienia jest to jakiś fenomen, że film zatytułowany „Mr. Car and the Knights Templar” (pseudonim „Mister Automobile”, jaki funkcjonuje na Wikipedii, brzmiał jakoś wdzięczniej) doczekał się takiego zainteresowania, zwłaszcza że trailer nie powalał, a plakaty wiele osób uznało… za fejki wygenerowane za pomocą sztucznej inteligencji. Fakt pozostaje jednak faktem, stan na 15 lipca jest taki, że produkcja zajmuje pierwsze miejsce w Polsce, drugie miejsce we Włoszech, w Ukrainie, na Malcie i na Mauritiusie, a trzecie w aż dziewięciu krajach (Bułgaria, Czechy, Grecja, Cypr, Luksemburg, Słowacja, Hiszpania, Szwajcaria i Turcja). „Pan Samochodzik…” jest oglądany w Nowej Zelandii i w Urugwaju, w Islandii i w Izraelu, w Maroko i w Wenezueli.
Pytanie tylko, czy tak wygląda popkultura, którą chcielibyśmy się chwalić na świecie…
Ja mogę mówić tylko za siebie i odpowiedź brzmi: cóż, niespecjalnie.
Przyznam, że fascynuje mnie, jak wyglądały spotkania wokół „Pana Samochodzika i templariuszy”, bo mogły być ciekawsze niż sam film. Może to było tak?
– Słuchajcie, nostalgia się sprzedaje, a co budzi nostalgię w Polsce? Nienacki!
– Najlepiej „Templariusze”, bo był już serial z samym Klossem, więc to absolutnie kultowe!
– Tylko że to był głęboki PRL, nikt dziś nie kupi ballady o dobrym ORMO-wcu, trzeba coś pozmieniać, tylko jak?
– Może zróbmy z tego polskiego Bonda?
– Bez sensu, to polskość się sprzedaje! Wiedźmin, Percival Schuttenbach, Cleo i Donatan! Zróbmy „Starą Baśń”!
– Nienacki był mizoginem, a mamy XXI wiek, koniecznie pochwała feminizmu!
– To musi być dla dzieciaków, a dzieciaki lubią fantasy!
– Nie no, przecież to będą oglądać dorośli, którzy czytali Nienackiego, więc musi być poważnie! Dajmy tam seryjnego mordercę!
– Jakiego seryjnego mordercę?! To film dla dzieciaków, dajmy tam Tajemniczego Don Pedro!
– „Indiana Jones”, Harrison Ford jest zawsze na topie, a teraz to już w ogóle!
– Bond, tylko Bond! M, Q i dziewczyna Bonda z nożem w bucie!
– Tylko „Stara Baśń”! Zagroda Wisza, Biskupin, skanseny… Ludzie to lubią!
– Tak, robimy to!
– Ale co, które?
– No przecież mówię, że tak! Do roboty!
Chcę podkreślić, że absolutnie nie uważam, że adaptacja powinna niewolniczo trzymać się książkowego (komiksowego, growego) pierwowzoru. Wręcz przeciwnie – uważam, że pewne zmiany są wręcz konieczne ze względu na dostosowanie do nowego medium. Nie mam też nic przeciwko większym ingerencjom w fabułę. Serial „The Boys” uważam za znacznie lepszy niż komiksy Gartha Ennisa i Daricka Robertsona mimo ogromnych zmian. Ot, widać, że Eric Kripke miał na tę historię pomysł i naprawdę dobrze go zrealizował. W serialowym „Wiedźminie” nie przeszkadza mi odejście od tekstu Sapkowskiego (ba, w pierwszym sezonie jednym z mocniejszych wątków był ten niemal całkowicie wymyślony na potrzeby scenariusza), a to, że zmiany były niekonsekwentne i niespójne.
„Pan Samochodzik i templariusze” wygląda tak, jakby kilka osób miało na ten film pomysły, ale ktoś zamiast wybrać jeden z nich, postanowił zrealizować wszystkie jednocześnie. Wyszedł wewnętrznie sprzeczny groch z kapustą, który chwilami jest nudny, chwilami irytujący, a chwilami niezamierzenie komiczny. O ironio, film jest adaptacją powieści, w której jeden z bohaterów stwierdza: „Ty chciałbyś być wszystkim naraz: antropologiem, dziennikarzem, Panem Samochodzikiem. Jak będziesz chciał być wszystkim naraz, to nie zostaniesz niczym, rozumiesz?”.
W teorii w filmie pojawiają się najważniejsze postaci z oryginału. Mamy oczywiście Pana Samochodzika (Mateusz Janicki), który jeszcze nie nazywa się Panem Samochodzikiem – w książkach pseudonim narodził się w „Wyspie złoczyńców”, w której pan Tomasz poznał trzech harcerzy: Wilhelma Tella, Wiewiórkę i Sokole Oko, i to tam narodziła się drużyna, która później ruszyła na poszukiwanie skarbu templariuszy. „Pan Samochodzik i templariusze” to druga książka, ale pierwszy film, więc zmiana ta jest zrozumiała; nie dziwię się też rezygnacji z adaptacji „Wyspy złoczyńców”, ta powieść była zdecydowanie mniej interesująca, przez co gorzej nadawała się na początek serii. „Templariusze” byli tu strzałem w dziesiątkę.
Mamy też trójkę harcerzy: jest Sokole Oko (Olgierd Blecharz), jest Wiewióra (Kalina Kowalczuk) i jest… Mentorek (Piotr Sega). Przyznam, że nie rozumiem, skąd ta zmiana. Owszem, harcerz biegający z kuszą mógłby wydawać się przedziwny (dziecko z bronią?), ale ksywa mogłaby zostać nadana ironicznie – ot, mamy pulchnego chłopca w okularach, w czasie zabaw harcerskich mógłby chybić, rzucając do celu, ktoś rzuciłby komentarz: „oj, Wilhelmem Tellem to ty nie zostaniesz” i już, mamy genezę. Jeśli wydaje się to naciągane, to w filmie ma miejsce kłótnia Sokolego Oka z Panem Samochodzikiem, który wyrzuca mu, że jest prawdziwym „Samo-chodzikiem”, bo wszędzie chodzi sam. Oczywiście bohater Piotra Segi mógł dostać dowolną ksywę, choćby „Młody”, po prostu „Mentorek” brzmi jak wyrwany z uniwersum Rafała Kosika, w którym Felix, Net i Nika poznają nowego nauczyciela, Sebastiana Mentorka, a nie jak towarzysz Sokolego Oka i Wiewióry.
W oczy rzuca się zmiana płci jednej z postaci – zamiast chłopaka Wiewiórki mamy dziewczynę Wiewiórę. Czy to ważne? W zasadzie nie, to fajna próba budowania reprezentacji. Dodatkowo w powieści z czasem do ekipy dołączyła rudowłosa Ewa; połączenie dwóch postaci w jedną nie jest niczym niezwykłym. Harcerskie trio, w oryginale wyróżniające się i bystre, w filmie jest grupką nieudaczników odtrąconych przez grupę rówieśniczą. Wiewióra obrywa, bo jest dziewczyną, Sokole Oko – bo jest niski, chudy i z domu dziecka, a Mentorek – bo jest pulchy i nosi okulary. To naprawdę dobry pomysł, by uczynić postaci mniej papierowymi… niestety dobry pomysł przeszedł w karykaturalny. Wiewióra w każdej scenie podkreśla, że jest feministką, a świat może zmienić tylko czwarta fala feminizmu. Jesteśmy w PRL‑u, lata 70. XX wieku to druga fala światowego feminizmu na Zachodzie. Na początek czwartej fali szacuje się 2013 roku, a jest ona ściśle związana z mediami społecznościowymi i możliwościami, jakie daje internet. O wiele bardziej sensowne byłoby, by Wiewióra nawiązywała do działającej w PRL‑u Ligi Kobiet Polskich.
Nie da się ukryć, że Zbigniew Nienacki był mizoginem, a swoje poglądy wkładał w usta głównego bohatera (który był zresztą jego alter ego). Już na samym początku „Pana Samochodzika i templariuszy” główny bohater stwierdza, że Anka mogłaby dołączyć do drużyny jako… kucharka, żeby miał kto smażyć mężczyznom jajecznicę, z kolei do Karen bohater robi maślane oczy. Później mnóstwo scen skupia się na tym, że Karen i Anka rywalizują o Tomasza i robią liczne sceny zazdrości. Seksistowskie wstawki raziły już wtedy, dziś rażą jeszcze bardziej, ale zamiast eliminacji seksizmu w filmie dostajemy groteskę. To nie jest zmiana na lepsze, a raczej ośmieszenie idei.
Wreszcie – w filmie pojawiają się wspomniane już Anka (Sandra Drzymalska) i Karen Petersen (Maria Dębska), a także jej ojciec (Przemysław Bluszcz), pojawia się też cudownie zmartwychwstały wuj Gromiłło (Adam Ferency). Wątek Anki został też zmieniony – nie jest to po prostu dziennikarka, która chce napisać o poszukiwaczach skarbów i w ten sposób poznaje Pana Samochodzika; to zaciekła krytyczka głównego bohatera, która obsmarowuje go na każdym kroku, zirytowana jego paskudnym charakterem i przerostem ego. Książkowy wątek Karen i kapitana Petersena został w całości wyrzucony do śmieci i napisany od nowa, można wręcz się zastanawiać, po co w ogóle użyto tego samego nazwiska. Pewnym mrugnięciem oka do miłośniczek i miłośników cyklu może być to, że filmowa Karen nieco przypomina Zenobię z „Księgi strachów” (nowsze wydania tej powieści zostały zatytułowane „Pan Samochodzik i dziwne szachownice”). Równie dobrze twórcy mogli wprowadzić Zenobię wcześniej i całkowicie pozbyć się wyraźnie zbędnego dla nich wątku Petersenów.
I to by było tyle z oryginalnej fabuły. Nie ma Kozłowskiego, Bahometa, Mysikrólika, tajemniczego Malinowskiego, nie ma wspomnianej już Ewy i jej matki, dyrektora Marczaka ani innych pobocznych bohaterek i bohaterów. Czy to wada? Sam w sobie pomysł oczywiście nie, zwyczajnie nie rozumiem, po co – zostawiając tylko zarysy postaci Anki i harcerskiego trio, przepisując całkowicie wątek Petersenów i wyrzucając wszystkie pozostałe – brać się za adaptację tego konkretnego tomu? Twórcy mogli napisać zupełnie nową przygodę Pana Samochodzika, nawet też o skarbie templariuszy, by przyciągnąć tytułem, i mieć całkowitą swobodę twórczą. Ba, nawiązania do powieści mogłyby pojawić się w dialogach, co byłoby lepszym mrugnięciem oka do osób zakochanych w oryginale, niż pojedyncze wypaczone wątki, a w razie sukcesu – wciąż byłoby pole do realizacji prequelu!
Co zatem mamy? Dużo nawiązań bondowskich – stylizowana na M. dyrektorka Gierymska (w tej roli Ewa Błaszczyk), która z jednej strony wysyła Pana Samochodzika na niebezpieczne misje, z drugiej troszczy się o niego niczym matka. Mamy nawet tajne spotkania w aucie, w którym dyrektorka pokazuje Tomaszowi tajne akta: czy to osób, do których ten ma się udać, czy to ofiar seryjnego mordercy… Wuj Gromiłło, który w filmie nadal żyje, idealnie wciela się w rolę Q, a Karen nawet nosi buty z nożem ukrytym w podeszwie, wzorowane na broni Rosy Klebb z filmu „Pozdrowienia z Rosji”. Pan Samochodzik jest zapatrzonym w siebie palantem, który podkreśla, że pracuje sam, ma ego ledwo mieszczące się na ekranie i non stop wdaje się w mordobicia, a obcisła kurtka opina się na jego muskułach. Komicznie robi się w chwilach, gdy twórcy przypominają sobie, że przecież jego bohater miał być fajtłapą, więc wtedy złole wkładają mu głowę do muszli klozetowej. Mamy też przechwalanie się podbojami miłosnymi Tomasza – z sugestią, że wszystkie trwają jedną noc, ale bohater rano jest miły, czarujący i smaży wybrankom jajecznicę. Czy „Pan Samochodzik…” działałby jako PRL-owski Bond? Oczywiście! Wystarczyłaby konsekwencja i poprowadzenie w tej stylistyce całego filmu.
Mamy też seryjnego mordercę opętanego żądzą skarbu – serio! Sam pomysł mógłby jeszcze grać w bondowskich klimatach, gdyby nie to, jak morderca został przedstawiony, ale o tym później. Nie gra to natomiast kompletnie z próbą tworzenia kina familijnego. Film i tak otrzymał oznaczenie „od 13 lat”, ze względu na padające na ekranie trupy (i klika kolejnych wspomnianych), a przecież targetem „Samochodzików” spokojnie były dziesięciolatki, a nawet młodsze dzieci. Morderca mógłby pozostać przeciwnikiem Bonda, mógłby być też częścią thrillera dla dorosłych – takiego, w którym stawiamy bardziej na grozę, zagadkę, uwięzienie w dusznych korytarzach… Który pokazuje, że prawdziwe skarby przyciągają prawdziwe zło, a cena, którą płacą poszukiwaczki i poszukiwacze, może być naprawdę wysoka. „Pan Samochodzik” bez cenzury. Może nawet Karen rozkraczająca się przed Tomaszem niczym na fotelu ginekologicznym by tu pasowała?
Problem polega na tym, że mimo umrocznienia fabuły, wstawki z kina familijnego zostały. Gdy bohaterowie opowiadają o templariuszach i krucjacie dziecięcej (tak, tej z 1212 roku, mimo że Jakub de Molay, istotny fabularnie Wielki Mistrz Zakonu Templariuszy urodził się dopiero w 1243, a zmarł – w 1314 roku), oglądamy przerywniki z epoki, w których brodate postaci w białych płaszczach z wielkimi krzyżami snują się mrocznymi korytarzami w świetle pochodni. Mamy oczywiście harcerskie trio, które chce skarb odnaleźć – by Sokole Oko mógł zaimponować kolegom z domu dziecka. I żadnemu z dorosłych ani przez chwilę nie świta, że skoro padają trupy, to może nie jest dobre miejsce dla dzieci. Ba, gdy morderca pojawia się w biały dzień na spotkaniu dotyczącym skarbów, absolutnie nikt nie próbuje wzywać milicji! Główny zły grozi Samochodzikowi, Samochodzik grozi jemu, organizator spotkania stwierdza, że każdy, kto zastosuje przemoc, zostanie wykluczony ze spotkania, więc wszyscy machają ręką. Akta martwych osób prezentowanych Tomaszowi przez dyrektorkę zastanawiają się, po co zostały wprowadzone. Wstawki o templariuszach i krzyżakach pozostają wierne duchowi oryginału – choć powieść trzymała się znacznie bliżej realnych ciekawostek i faktów historycznych, a tutaj dostajemy głównie interpretacje rodem z fantasy – i pasowałyby do przenoszenia powieści na ekran jeden do jednego.
Główny zły to kolejne kuriozum – mężczyzna nosi długi czarny płaszcz, czarny kapelusz z ogromnym rondem (czy to miało być sombrero?) i długie czarne włosy, a nazywa się Adiós – ponieważ wszystkich pozostawia w tyle. Jest nieuchwytny, zostawił za sobą trupy w kilku krajach, jest mistrzem w rzucaniu nożami, które nosi na piersi. Tajemniczy Don Pedro z „Porwania Baltazara Gąbki” wydaje się przy nim mniej komiczny. W peerelowskich dekoracjach Adiós rzuca się w oczy w sposób porównywalny tylko z Karen w obcisłym kombinezonie motocyklowym i na potężnych koturnach, ale spokojnie przechadza się w biały dzień wśród ludzi (by porywać, podpalać, torturować i mordować w nocy). Może gdyby postać nie siała realnej przemocy, rzeczywiście przez swój absurd pasowałaby do kina familijnego, ale problem polega na tym, że Adiós zostawia za sobą szlak trupów. W sumie gdyby Adiós – wzorem Malinowskiego z powieści – zajmował się wyłudzeniami, a potem wzorcowo trafił w ręce władz – mógłby być fajnym nawiązaniem do psychodelicznych klimatów wspomnianego już „Porwania Baltazara Gąbki” czy „Akademii Pana Kleksa” z Piotrem Fronczewskim. To kolejny nietypowy pomysł na adaptację, który mógłby się sprawdzić.
Jest i „Stara Baśń”, czyli wątek o Jaćwingach. Kto czytał „Pana Samochodzika i templariuszy” niedawno lub bardzo uważnie, pewnie pamięta, że na marginesie fabuły główni bohaterowie dyskutowali o tym dość tajemniczym dla nas ludzie i pozostawionych przez nich kurhanach. Tak naprawdę akurat ten kawałek można by wyciąć całkowicie bez żadnej szkody dla fabuły, ale twórcy filmu uznali inaczej i uznali, że rozwiną go jako kluczowy dla wydarzeń. Potomkini Jaćwingów (w tej roli Anna Dymna, która naprawdę wygląda, jakby zbiegła z planu filmu Jerzego Hoffmana) zaprasza poszukiwaczki i poszukiwaczy skarbów na tajemnicze spotkania, sugerując, że nakieruje ich na ważne wskazówki. Pod koniec filmu możemy się zastanawiać, dlaczego właściwie nie zebrała skarbu sama, skoro miała chyba wszystkie informacje, ale najwyraźniej po prostu jej się nudziło i chciała rozegrać dziwną partię szachów 5D. To też mógłby być jakiś pomysł na adaptację – kompletnie odbiegającą od oryginału, napisaną od nowa, za to podlaną duża dozą historycznych klimatów, by popłynąć na popularności „Wiedźmina”. Może i Jaćwingowie to nie Słowianie (oryginalne książki Andrzeja Sapkowskiego też zresztą nie mówiły o Słowiańszczyźnie, to dziedzictwo gier), ale giezła, kurhany i tarcze wyglądają podobnie. Co prawda byłoby mało Samochodzika w „Samochodziku”, ale film byłby jakiś.
Jest też „Indiana Jones” skrzyżowany z „Harrym Potterem” – i tych wątków nie chcę rozwijać, ponieważ wiązałoby się to z ogromnymi spoilerami. Powiedzmy tylko, że pójście z fantastykę także mogłoby zadziałać, gdyby zostało przeprowadzone bezkompromisowo i na całość, a nie wepchnięte niczym kolejny grzyb w ten cudacznie przyprawiony barszcz.
I o ile każda z tych produkcji mogłaby działać samodzielnie – lepiej lub gorzej – to po otrzymaniu miksu wszystkich naprawdę nie wiadomo, co właściwie oglądamy. „Pan Samochodzik i templariusze” jest fatalnie wyreżyserowany i napisany, zdjęcia są chaotyczne, montaż chwilami leży, a udźwiękowienie jest chwilami tak fatalne, że musiałam posłużyć się napisami stworzonymi dla osób Głuchych i niedosłyszących.
Od filmu odrzuca już prolog – kilka minut szarpaniny i walk toczonych w całkowitej ciemności, przez co w sumie nie wiadomo, kto z kim walczy, dlaczego i po co. Jeśli dostajemy już sceny książkowe, to podkręcone do absurdu. Ot, w książce Petersenowie spuścili Panu Samochodzikowi powietrze z dwóch kół, by wyprzedzić go w poszukiwaniach. Karen pomogła mu napompować opony, świadoma, że bohater jest dżentelmenem i nie zostawi jej samej w lesie. W filmie najprawdopodobniej Karen uszkadza Tomaszowi hamulce, przez co ten ma poważny wypadek, niszczy samochód i sam zostaje ranny. Ona podjeżdża na motocyklu, słucha jego jęków, bo czym bezceremonialnie kradnie coś z jego auta i odjeżdża. Motywacje postaci właściwie nie istnieją, ci zmieniają strony bez ładu i składu, żeby tylko powiększyć zaskoczenie u publiki.
Z oryginału nie pozostało nawet przesłanie – że rozum wygrywa z tępą siłą i że nie powinno się lekceważyć słabszych lub pozornie słabszych. W każdej z powieści Zbigniewa Nienackiego powtarzał się podobny schemat, gdzie Dawid pokonywał Goliata. Tomasz jest churderlawym ubogim urzędnikiem, a jego jedyną bronią jest rozum. Sprytem, inteligencją i dowcipem rozwiązuje zagadki, a asem w rękawie jest samochód – brzydki i pokraczny, ale skrywający niejedną tajemnicę. Inne postaci drwiły z Tomasza, próbowały go przekupić i bezlitośnie wyśmiewały jego samochód, by w finale uznać wyższość jego inteligencji i docenić auto – brzydkie, a jednak potężne. W najnowszej produkcji Netfliksa to główny bohater jest skończonym dupkiem, wrzeszczy na innych, nie szanuje nikogo i nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa. Tak działa wszystkim na nerwy, że Anka obsmarowuje go jako zapatrzonego w siebie narcyza (nawet pomijając, że jest to ableizm, to czy naprawdę takie teksty były w użyciu w PRL‑u?). Zamiast troski o to, by dzieci nie ucierpiały, dostajemy wyzwiska, że plączą się pod nogami i przeszkadzają. Przesłaniem filmu ma być to, że samotny wilk nie osiągnie tego, co osiągnie drużyna – ale jednocześnie chce nam się w to powątpiewać, gdy główny bohater ma za sobą pasmo sukcesów w solowych akcjach oraz ogromne zaplecze, którego brakowało książkowemu Tomaszowi. Tym razem to on, a nie Petersenowie, szastają pieniędzmi.
Przyznam, że jest w tym filmie coś fascynującego – to wszystko tak bardzo nie gra i tak okrutnie rozłazi się w szwach, że aż chce się oglądać go do końca i przekonać, jak bardzo da się jeszcze zepsuć fabułę. To powinien być murowany kandydat do Węży czy Złotych Malin. Przygnębia mnie jednak – jak w przypadku netfliksowskiego „Wiedźmina” – że mogliśmy dostać coś dobrego, a dostaliśmy to. Naprawdę nie lubię marnowania potencjału.
Chciałoby się uznać, że po prostu reżyser i scenarzysta nie znają się na swojej robocie, ale o ile doświadczenie reżyserskie Antoniego Nykowskiego jest skromne, to Bartosz Sztybor otrzymał właśnie nominację do Hugo Awards 2023 – wraz z Krzysztofem Ostrowskim są pierwszymi w historii Polakami nominowanymi do tej nagrody! Bartosz Sztybor został doceniony właśnie za scenariusz do komiksu „Cyberpunk 2077: Sny wielkiego miasta” („Cyberpunk 2077. Big City Dreams”), więc trudno uznać, żeby nie miał pojęcia o pisaniu. Obawiam się, że bardziej prawdopodobne jest, że „Pan Samochodzik i templariusze” powstawał nie w sercach i umysłach twórców, a w tabelkach w Excelu. I trudno powiedzieć jedynie, czy w kalkulacjach wyszło inaczej, ale coś się źle wpisało i tak już zostało, czy może rzeczywiście wyliczenia pokazały, że tak fatalny film przyniesie większe pieniądze, więc po co męczyć się nad dobrym albo chociaż poprawnym. Rezultat możecie obejrzeć samodzielnie, jeśli tylko nie szkoda Wam czasu.
Anna Tess Gołębiowska
Zdjęcie główne: „Pan Samochodzik i templariusze” (2023), fot. Przemysław Pączkowski / Netflix, materiały prasowe
Pozostałe zdjęcia: „Pan Samochodzik i templariusze” (2023), Netflix, materiały prasowe
Wykres: FlixPatrol