Wyświetlany właśnie w kinach „Blade Runner 2049” jest znakomitą okazją, aby nie tylko przypomnieć sobie kultowego „Łowcę androidów”, ale przede wszystkim sięgnąć po powieść Philipa K. Dicka znaną obecnie pod tytułem „Blade Runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” z 1968 roku. Czytając jeden z najlepszych tekstów amerykańskiego mistrza science fiction, można jedynie po raz kolejny się przekonać o unikatowości jego stylu, który nigdy tak naprawdę nie doczekał się kontynuacji wśród kolejnych generacji pisarzy.
Przed pojawieniem się w 1982 roku „Łowcy androidów”, Philip K. Dick nie miał zbytnio powodów do radości. Nawet pomimo wielu przychylnych opinii i zdobyciu kilku nagród, jego wizjonerska twórczość sprzedawała się nędznie. Dopiero po adaptacji filmowej dziś już klasycznej powieści „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”, jego los zaczął się stopniowo odmieniać. Niestety, sam autor nie dążył tej chwili, umierając cztery miesiące przed premierą filmu sir Ridleya Scotta. Reszta historii jest dobrze znana. „Łowca androidów” pierwotnie nie okazał się sukcesem komercyjnym i nie cieszył się zbytnim uznaniem krytyki, ale za sprawą gwałtownie rozwijającego się wówczas przemysłu kaset wideo zapracował sobie na status filmu kultowego. Później mieliśmy chociażby „Pamięć absolutną” Paula Verhoevana, a w ostatnich latach serial „The Man in the High Castle”, ale to arcydzieło brytyjskiego reżysera słusznie uważane jest za najlepszą adaptację autora „Ubika”.
Bez wątpienia wizja Dicka, tak sugestywnie oddana na dużym ekranie przez Scotta, mocno przyczyniła się do skodyfikowania jednego z głównych toposów wizualnych filmów science fiction: niezwykle futurystycznie wyglądające budynki, wszechobecne reklamy wypełniające cały krajobraz miasta, złowieszcze korporacje i nieustający deszcz. Na dwa lata przed pojawieniem się „Neuromancera” Williama Gibsona, Hollywood miało już swoją własną wersję cyberpunka. Sam Dick po zobaczeniu dwudziestominutowej pokazówki wychwalał twórców filmowych za wręcz idealne uchwycenie obrazów, jakie zaprezentował w swoim dziele. Jednak „Łowca androidów” to dość luźna adaptacja, która w stosunku do swojego źródła różni się nie tylko w tempie narracji, ale w wielu kwestiach znacząco odbiega od jego treści. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to chociażby kompletny brak postaci żony głównego bohatera Ricka Deckarda, która odgrywa niemałą rolę w historii. Małżeństwo pragnie mieć prawdziwą owcę, lecz niestety stać ich jedynie na lichą, elektryczną imitację, co zmusza ich do korzystania z usług programatora nastroju, jednego z tych fantastycznych konceptów autora, które wprowadzają niezwykły komizm sytuacyjny do historii. Na skutek wojny nuklearnej, która pozostawiła na Ziemi radioaktywny pył, niemal wszystkie zwierzęta wyginęły. Stąd posiadanie prawdziwego wiąże się z podniesionym statusem społecznym. I właśnie ta cudownie absurdalna motywacja, kompletnie porzucona w adaptacji filmowej, napędza Deckarda w powieści. Tropienie i zabijanie androidów to jego droga do zakupienia żywej owcy.
Co zaś się tyczy humanoidów Dicka, to są one zgoła odmienne od tych, które prezentował chociażby Isaac Asimov w swoich poczciwych, ale naiwnych utworach. Są niebezpieczne nie tylko ze względu na swoje łudzące podobieństwo do ludzi, ale przede wszystkim z powodu braku empatii. Deckard poddaje je specjalistycznym testom i po oblaniu bez skrupułów zabija. I tu autor stawia fundamentalne pytania – kim w takim razie jest człowiek i w jaki sposób go odróżnić od maszyny bez uczuć? Im dalej brniemy w fabułę, tym bardziej granica między homo sapiens a sztucznymi ludźmi się zaciera. Z niekoniecznie korzystnymi wnioskami dla tych pierwszych.
Co ciekawe, dla odmiany nie napotkamy w „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach” tych słynnych, zniekształcających rzeczywistość używek, ale sama narracja jest w równym stopniu narkotyczna i momentami dezorientująca, co bardziej eksperymentalne pozycje z dorobku pisarza. Wystarczy przyjrzeć się, w jaki sposób opisuje on pokręconą doktrynę religijną, w którą wierzą bohaterzy powieści, czyli Merceryzm. Jest to coś w rodzaju zbiorowej świadomości pozwalającej na współodczuwanie losu męczennika przypominającego krzyżówkę Jezusa Chrystusa i Syzyfa. Z tego również rezygnował film Scotta.
Napisana, jak praktycznie większość twórczości autora, pod wpływem amfetaminy, powieść podejmowała tematykę, która w 1968 roku nie była może czymś zupełnie nowym w amerykańskim SF, ale nikt przed Dickiem nie sięgał tak głęboko. Z tego powodu twórca „Trzech stygmatów Palmera Eldritcha” był jedynym pisarzem science fiction ze Stanów Zjednoczonych, którego cenił Stanisław Lem:
„Dick jest w SF niczym przybysz z obcych zupełnie stron, który swoje myśli, pragnienia, dylematy wcielił w to, czym ów teren dysponował, wykorzystując kostiumologię kiczu, by nim – jak mim w składzie łachów tandeciarza – rozgrywać dramat egzystencjalnej zagadki”.
Zresztą wcale nie tak odmienne rozważania na temat realności świata przedstawionego i czynnikach przesądzających o człowieczeństwie znajdziemy również u Lema. Jedną z takich pozycji jest „Pamiętnik znaleziony w wannie” z 1961 roku. Choć nie tak odjechana, to jednak wizja dystopii przedstawiona przez polskiego pisarza równie dobrze mogłaby być pomylona z tą znaną z twórczości Amerykanina – przepełniona ponurym humorem, Kafkowsko-paranoidalna satyra, w której kwestionowane jest wszystko. Nawet jeszcze lepiej wpisuje się w to „Kongres futurologiczny” z 1971 roku. To opowiadanie wykorzystuje jeden z elementów składowych prozy Dicka, czyli wpływ substancji chemicznych na percepcję. W tym wypadku rząd używa narkotyków, aby kontrolować społeczeństwo. Dziwaczne halucynacje, jakie są udziałem głównego bohatera Ijona Tichy’ego są zdecydowanie godne mirażów, jakie serwował Dick. W najsłynniejszym utworze Lema, czyli „Solaris”, protagonista wykonuje różnego rodzaju obliczenia matematyczne, aby dowieść samemu sobie, że to, co widzi, nie jest jednym wielkim urojeniem. Pojawia się również postać kobieca, którą możemy zarówno traktować jako człowieka i symulakrę. Z ogólnego punktu widzenia Lem stawiał bardziej na racjonalizm w swoich poglądach, ale nie da się ukryć, że obu pisarzy interesowały podobne zagadnienia.
Tak jak w przypadku Lema, z jednej strony błogosławieństwem, a z drugiej przekleństwem jest fakt, że Philip K. Dick nigdy nie doczekał się godnych kontynuatorów. Nawet gdyby się uprzeć, to na dobrą sprawę nie znajdziemy pisarzy próbujących specjalizować się w podobnie pomysłowych i pesymistycznych wizjach przyszłości, gdzie dominuje rządowo-korporacyjna paranoja, nadużywanie dragów, religijne szaleństwo i zatapianie się w odmętach alternatywnych rzeczywistości. Już prędzej tego typu światopogląd napotkać można u Williama S. Burroughsa (chociażby trylogia Nova) oraz w pierwszym okresie twórczości postmodernistycznego giganta Thomasa Pynchona, mimo iż twórca „Tęczy grawitacji” nigdy nie napisał powieści zaliczanej stricte do fantastyki naukowej. Jedną z nielicznych udanych prób wskrzeszenia ducha twórczości Dicka podjął swego czasu inny ceniony postmodernista Jonatham Lethem, który wielokrotnie wypowiadał się o swojej obsesji na temat autora „Valis”. Zrobił to na samym początku swojej kariery, w debiutanckiej powieści „Pistolet z pozytywką” z 1994. W tej pomysłowej hybrydzie science fiction i kryminału, natrafiamy na dziwne znajomą dystopię, gdzie tzw. Inkwizytorzy po cichu przejmują władzę nad niczego niepodejrzewającym społeczeństwem, które odurza się darmowymi narkotykami. Wymodelowany na Philipie Marlowe’u protagonista Conrad Metcalf to klasycznie przemądrzały i cyniczny detektyw, który przy okazji boryka się z uzależnieniem, co czyni jego obserwacje nie do końca wiarygodnymi. Sama intryga, w której Metcalf trafia w sam środek cyklonu, gdy jego zleceniodawca zostaje zamordowany, jest odpowiednio poplątana, ale nawet ciekawsze od niej są dziwactwa, które z lubością wplata Lethem do świata powieści. Najlepszym przykładem jego pokręconego humoru są genetycznie zmodyfikowane zwierzęta w rodzaju kangura gangstera, który zamierza zabić głównego bohatera.
Potencjał na stanie się brytyjskim odpowiednikiem Philipa K. Dicka rok wcześniej zdradził z kolei Jeff Noon za sprawą powieści „Wurt”, którą z miejsca okrzyknięto jedną z najlepszych pozycji SF lat 90. Akcja tej umiejscowionej w fantasmagorycznym Manchesterze skupia się na losach Skryba, który desperacko pragnie odszukać utraconą miłość. Z tego powodu musi się udać do tytułowego miejsca, które jest czymś w rodzaju alternatywnej rzeczywistości. Jedynym sposobem, aby się tam dostać, jest zdobycie piórka, najsilniejszego narkotyku na świecie. Tak jak William Gibson przy okazji „Neuromancera”, Noon już w swoim debiucie był pisarzem w pełni uformowanym. Zaprezentował zabójczą mieszankę cyberpunka, odwołań do Lewisa Carrolla i stylizacji językowych godnych „Mechanicznej pomarańczy” Anthony’ego Burgessa. Jednak największe wrażenie robiły właśnie zapędy Noona w ulubione terytorium Dicka, czyli odmienne stany świadomości. Świat „Wurta” był szaloną halucynacją, która tak jak u twórcy „Przez ciemne zwierciadło”, równie dobrze mogła wydawać się absolutnie realną. Jednak kolejne książki Noona nie posiadały już podobnej mocy.
Rzecz jasna każdy czytelnik dobrze zaznajomiony w tym rejonie literatury jest w stanie wymienić własne typy książek, którym udało się uchwycić coś z pokręconej magii pióra twórcy „Czy androidy marzą o elektrycznych owcach”. Jednak nawet na tle innych wielkich talentów anglojęzycznego odłamu science fiction drugiej połowy XX wieku (Alfred Bester, Samuel R. Delany, Thomas Disch, Ursula LeGuin, Michael Moorcock, Gene Wolfe, wspomniany William Gibson czy Neal Stephenson), głos Philipa K. Dicka nieustannie pozostaje sui generis.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.