Aktualności

Poznajcie Rażonego geniuszem!

Nikt nie widzi świa­ta tak jak Jason Pad­gett. Stru­mień wody two­rzy kry­sta­licz­ne sza­blo­ny, licz­by przy­wo­łu­ją roz­ma­ite kształ­ty geo­me­trycz­ne, a skom­pli­ko­wa­ne frak­ta­le wyła­nia­ją się z listo­wia i gałę­zi drzew, odkry­wa­jąc zło­żo­ne mate­ma­tycz­ne wzo­ry ukry­te w ota­cza­ją­cych nas przedmiotach.

Co dziw­ne, Jason wca­le się taki nie uro­dził. 12 lat temu był zaba­wo­wym chło­pa­kiem, któ­ry zale­d­wie liznął mate­ma­ty­ki. Bru­tal­na napaść spra­wi­ła, że jego mózg głę­bo­ko i trwa­le się zmie­nił, ujaw­nia­jąc ukry­te talen­ty. Zdol­no­ści mate­ma­tycz­ne i rozu­mie­nie zasad fizy­ki zasko­czy­ły wszyst­kich. Jason jest cudem medy­cy­ny jako pierw­szy na świe­cie udo­ku­men­to­wa­ny przy­pa­dek naby­te­go zespo­łu sawan­ta. Rysu­je zadzi­wia­ją­ce wzo­ry geo­me­trycz­ne, któ­re wszę­dzie dostrzega.

Nie­któ­rzy bada­cze dostrze­ga­ją w nim dowód na to, że każ­dy mózg kry­je zaska­ku­ją­ce moż­li­wo­ści, do któ­rych tyl­ko nie­wie­lu ludzi potra­fi dotrzeć.

Jason Pad­gett jest teo­re­ty­kiem liczb i mate­ma­ty­kiem z naby­ty­mi zespo­łem sawan­ta oraz syne­ste­zją. Zarzą­dza trze­ma skle­pa­mi meblo­wy­mi w Taco­ma w sta­nie Waszyng­ton. Jego dzie­ła, rysun­ki sie­ci i frak­ta­li, któ­re widzi dzię­ki syne­ste­zji, zdo­by­ły nagro­dę dla naj­lep­sze­go debiu­tan­ta pod­czas Arto­co­nec­to A‑B(o)MB, wysta­wy zor­ga­ni­zo­wa­nej w 2008 roku pod­czas Bake­ho­use Art. Com­plex. Rażo­ny geniu­szem jest jego pierw­szą książką.

Zapra­sza­my do lek­tu­ry frag­men­tu książ­ki RAŻONY GENIUSZEM

Gdy­by­ście mogli spo­glą­dać na świat moimi ocza­mi, zoba­czy­li­by­ście, jaki jest dosko­na­ły, ile w nim porząd­ku, jakie struk­tu­ry kry­ją się nawet w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach. Tak czę­sto doty­ka nas zło – ja też dostrze­gam prze­moc, cho­ro­by, roz­prze­strze­nia­ją­ce się ubó­stwo – ale sam wszech­świat, wszyst­ko, cze­go może­my dotknąć, wszyst­ko, czym jeste­śmy, skła­da się z naj­pięk­niej­szych kształ­tów geo­me­trycz­nych. Wiem, bo widzę je przed sobą. W następ­stwie ura­zo­we­go uszko­dze­nia mózgu, będą­ce­go skut­kiem pobi­cia, od ponad dzie­się­ciu lat mogę dostrze­gać te kształty.
Zmia­na w postrze­ga­niu jest wła­ści­wie zmia­ną w spo­so­bie funk­cjo­no­wa­nia moje­go mózgu, następ­stwem obra­żeń i nie­zwy­kłe­go, w dużej mie­rze cał­ko­wi­te­go powro­tu do zdro­wia. Zupeł­nie nagle te kształ­ty po pro­stu się poja­wi­ły, t u i t e r a z, a ja zda­łem sobie spra­wę, że obra­że­nia, jakich dozna­łem, zaowo­co­wa­ły rzad­kim darem. Mam szczę­ście, że prze­ży­łem, ale ist­nym cudem – tym, co napraw­dę mnie oca­li­ło – oka­za­ło się pozna­nie mate­ma­tycz­nej magii wszech­świa­ta, tego cza­ru, któ­ry mną zawład­nął. W Taco­ma w sta­nie Waszyng­ton, gdzie miesz­kam, jest park, po któ­rym lubię spa­ce­ro­wać rano, przed pra­cą. Widzę drze­wa rosną­ce wzdłuż ście­żek, gałę­zie, korę – jak każ­dy – ale dostrze­gam też plan geo­me­trycz­ny, któ­re­mu są podporządkowane.

Widzę trój­kąt­ne kształ­ty wyła­nia­ją­ce się z liści, przy­wo­dzą­ce na myśl twier­dze­nie Pita­go­ra­sa – jak­by uno­si­ło się w powie­trzu, po raz kolej­ny potwier­dza­jąc to, co grec­ki filo­zof i mate­ma­tyk sfor­mu­ło­wał tysią­ce lat temu:
suma kwa­dra­tów przy­pro­sto­kąt­nych jest rów­na kwa­dra­to­wi prze­ciw­pro­sto­kąt­nej. Nie potrze­bu­ję kal­ku­la­to­ra, żeby wie­dzieć, iż rów­na­nie, któ­re więk­szość nas pozna­je w szko­le (a2 + b2= c2), jest praw­dzi­we. Od razu dostrze­gam to w ota­cza­ją­cych mnie drze­wach. Dla mnie drze­wo to coś wię­cej niż jego for­ma geo­me­trycz­na, ale sama geo­me­tria to tak­że znacz­nie wię­cej, niż sądzi część ludzi. Myślę, że jest wszyst­kim. Czy­ta­łem, że Gali­le­usz, wło­ski astro­nom, mate­ma­tyk i fizyk (a tak­że jeden z moich boha­te­rów), stwier­dził, iż nie­zro­zu­mie­my wszech­świa­ta dopó­ty, dopó­ki nie pozna­my jego języ­ka. Powie­dział tak: wszech­świat jest księ­gą napi­sa­ną języ­kiem mate­ma­ty­ki, a jego alfa­bet two­rzą trój­ką­ty, koła i inne figu­ry geo­me­trycz­ne, bez któ­rych pozna­nia nie moż­na odczy­tać ani jed­ne­go sło­wa. Dla mnie brzmi to praw­dzi­wie. I oto ten sekret­ny język świa­ta roz­cią­ga się przed moimi ocza­mi. Leka­rze utrzy­mu­ją, że w następ­stwie obra­żeń w moim­mó­zgu nie powsta­ło nic nowe­go. Raczej ujaw­ni­ły się wro­dzo­ne, lecz dotąd uśpio­ne zdol­no­ści. Taką teo­rię wysnuł psy­chia­tra Darold Treff ert, uzna­wa­ny za naj­lep­sze­go na świe­cie spe­cja­li­stę od sawan­tów: tych, któ­rzy sawan­ta­mi się uro­dzi­li, i tych, któ­rzy się nimi sta­li. Zaj­mo­wał się nie­ży­ją­cym już Kimem Peekiem – pier­wo­wzo­rem boha­te­ra fil­mu Rain Man – mega­sa­wan­tem, któ­ry znał na pamięć dwa­na­ście tysię­cy ksią­żek, w tym Biblię i Księ­gę Mor­mo­na, ale jego roz­wój był tak zabu­rzo­ny, że nawet przy naj­prost­szych czyn­no­ściach musiał mu poma­gać ojciec. Kie­dy pozna­łem dok­to­ra Tref­fer­ta, u nie­go w domu w Fond du Lac w sta­nie Wiscon­sin, powie­dział, że te wro­dzo­ne zdol­no­ści moż­na przy­rów­nać do „fabrycz­nych usta­wień sprzę­tu”, że są czymś w rodza­ju „pamię­ci gene­tycz­nej”. Roz­ma­wiał ze mną w swo­im szpi­tal­nym gabi­ne­cie oraz u sie­bie w domu i uznał, że moja naby­ta syne­ste­zja i naby­ty syn­drom sawan­ta są oczywiste.
Uwa­żał, że każ­dy z nas ma te nad­zwy­czaj­ne umie­jęt­no­ści drze­mią­ce tuż pod skó­rą, tak jak pta­ki z natu­ry wie­dzą, jak for­mo­wać klucz w locie, a ryby – jak pły­wać w ławi­cy. Cze­mu umysł tłu­mi te nie­zwy­kłe zdol­no­ści, pozo­sta­je zagad­ką, ale nie­kie­dy – gdy mózg jest cho­ry lub dozna uszko­dze­nia – zmniej­sza kon­tro­lę i uwal­nia wewnętrz­ne­go geniu­sza. A zatem: to nie jest opo­wieść tyl­ko o mnie. To opo­wieść o mocy ukry­tej w każ­dym z nas.

Każ­de­go ran­ka naj­pierw idę do łazien­ki i odkrę­cam kran, żeby umy­wal­ka się napeł­ni­ła. Patrzę, jak leci woda, i zasta­na­wiam się, cze­mu nie wyda­je odgło­su brzdą­ka­nia na cia­sno uło­żo­nych stru­nach. Dla mnie pły­ną­ca woda two­rzy spe­cy­ficz­ną struk­tu­rę o geo­me­trycz­nych kształ­tach, drga­ją­cą z okre­ślo­ną czę­sto­tli­wo­ścią. Gdy­by środ­ko­wy stru­mień uda­ło się zamro­zić, zoba­czył­bym sieć, ale utwo­rzo­ną raczej z maleń­kich krysz­ta­łów niż z paję­czej nici. Gdy­bym mógł ją usły­szeć po zamro­że­niu, brzmia­ła­by jak dzwo­nie­nie okru­chów szkła spa­da­ją­cych na dno zbior­ni­ka. Lubię zaczy­nać dzień z wodą. Prze­cie­ka mi przez pal­ce, ale nie­zmien­nie daje ukojenie.
Patrzę w lustro, spraw­dzam, czy nie mam za dłu­gich wło­sów. Teraz wolę krót­ko obcię­te. Się­gam po szczo­tecz­kę i liczę, ile razy prze­su­nę nią pod stru­mie­niem, myjąc zęby. Musi być szes­na­ście. Nie wiem, dla­cze­go wybra­łem aku­rat tę licz­bę, ale tkwi w mojej gło­wie niczym adres z kodem pocz­to­wym. Usi­łu­ję zbyt­nio tym się nie przej­mo­wać i wra­cam pamię­cią do intry­gu­ją­cych sie­ci two­rzo­nych przez wodę, sta­ra­jąc się zapa­mię­tać wszyst­kie kąty nachy­le­nia, by póź­niej móc je nary­so­wać. Praw­do­po­dob­nie spę­dzę całe godzi­ny z ołów­kiem w ręce i linij­ką, prze­no­sząc na papier każ­dy frag­ment wyraź­nej symetrii.

Potem idę do salo­nu i odsu­wam zasło­ny. Jeśli jest ład­na pogo­da, cze­ka mnie praw­dzi­wy spek­takl: słoń­ce prze­bi­ja się przez drze­wa, two­rząc milio­ny lśnią­cych pla­mek, zupeł­nie jak­by liście były ostrza­mi tną­cy­mi świa­tło na milio­ny dia­men­tów. Pro­mie­nie roz­pra­sza­ją się wśród listo­wia, opla­ta­jąc je świe­tli­stą sie­cią. Obser­wu­jąc to, zawsze myślę o słyn­nym eks­pe­ry­men­cie z foto­na­mi prze­cho­dzą­cy­mi przez dwie blis ko sie­bie poło­żo­ne szcze­li­ny, w któ­rym świa­tło zacho­wu­je się jed­no­cze­śnie jak czą­stecz­ka i jak fala.
Zna­jo­mi mówią, że dla nich to po pro­stu słoń­ce prze­świe­ca­ją­ce przez drze­wa. Już pra­wie nie pamię­tam, kie­dy postrze­ga­łem świat tak jak więk­szość ludzi.
Kie­dy nie­bo jest zachmu­rzo­ne i zano­si się na burzę, więk­szą uwa­gę zwra­cam na mio­ta­ne wia­trem gałę­zie. Wyko­nu­ją ruchy tną­ce, oddzie­lo­ne jeden od dru­gie­go, co przy­po­mi­na serię kla­tek z fi lmu, z czar­ny­mi linia­mi wyod­ręb­nia­ją­cy­mi poszcze­gól­ne uję­cia. Począt­ko­wo na ten widok dosta­wa­łem zawro­tów gło­wy i musia­łem przy­trzy­mać się krze­sła lub oprzeć o ścia­nę. Już przy­wy­kłem, cho­ciaż nie­kie­dy jesz­cze krę­ci mi się od tego w gło­wie. Teraz prze­cho­dzę do kuch­ni i szy­ku­ję kawę. To jeden z moich nawy­ków, ale za każ­dym razem, gdy obser­wu­ję, jak wle­wa­ne mle­ko wiru­je w napa­rze, jestem prze­ję­ty. Dosko­na­ła spi­ra­la jest dla mnie bar­dzo waż­nym kształ­tem. To frak­tal – powta­rzal­na for­ma geo­me­trycz­na wystę­pu­ją­ca wszę­dzie w przy­ro­dzie, od musz­li nauti­lu­sa po Dro­gę Mlecz­ną. Nagle to nie tyl­ko moja poran­na fili­żan­ka kawy tak wspa­nia­łej, jak tyl­ko Paci­fic Nor­th­west być może – ale też geo­me­tria, któ­ra znów do mnie prze­ma­wia. I nigdy nie nuży. Sia­dam przy kuchen­nym sto­le i doda­ję coś do szki­cu, nad któ­rym aku­rat pra­cu­ję. Ostat­nio to spi­ra­le z mle­ka i kawy. Jestem praw­dzi­wym per­fek­cjo­ni­stą i mogę ryso­wać, godzi­na­mi nie rusza­jąc się z miej­sca, choć zwy­kle szki­cu­ję, dopó­ki nie nadej­dzie czas, by wyjść do pra­cy. Kie­dy zbli­ża się pora, wkła­dam „mun­dur”: zapi­na­ną na guzi­ki koszu­lę i dżin­sy. Lubię wyglą­dać na pro­fe­sjo­na­li­stę, ale nie nale­żę do tych, co to noszą gar­ni­tu­ry, poza tym w pra­cy czę­sto muszę a to prze­nieść jakiś cię­żar, a to coś napra­wić. Upew­niam się, czy dobrze zamkną­łem drzwi. Zawsze wra­cam, potem jesz­cze raz, i jesz­cze, by spraw­dzić zam­ki. Dopie­ro wte­dy mogę ruszyć dalej.

Prze­waż­nie rano pod­rzu­cam do szko­ły Ele­nę, moją żonę. Robi­łem tak od zawsze, bo chcę spę­dzać z nią jak naj­wię­cej cza­su, ale też dla jej bez­pie­czeń­stwa. Do nie­daw­na miesz­ka­li­śmy w pobli­żu sto­łów­ki dla bez­dom­nych i choć lubi­łem wła­ści­cie­li, to nie­któ­rzy „klien­ci” byli typa­mi spod ciem­nej gwiaz­dy. Bywa­ło, że musie­li­śmy się wręcz prze­dzie­rać przez ulicz­kę bie­gną­cą obok nasze­go domu, by dostać się do samo­cho­du. Ja dał­bym sobie radę, ale nie wiem, co bym zro­bił, gdy­by ktoś skrzyw­dził Ele­nę. Zda­rza­ło się, że bez­dom­ni cze­ka­li na naszym gan­ku, aż otwo­rzy się sto­łów­ka. Pew­ne­go dnia potkną­łem się o face­ta śpią­ce­go pod drzwia­mi. Jęk­nął, ale nawet nie drgnął. Nie­da­le­ko mie­ści­ło się też wię­zie­nie i na naszej uli­cy było peł­no biur porę­czy­cie­li, poma­ga­ją­cych wyjść za kau­cją, i kan­ce­la­rii adwo­kac­kich, a gros prze­chod­niów sta­no­wi­li ci, któ­rzy potrze­bo­wa­li takich usług. Wie­lu z nich nale­ża­ło do gan­gów i naj­czę­ściej oskar­ża­ni byli w związ­ku z han­dlem crac­kiem i amfe­ta­mi­ną, ist­ną pla­gą, jaka opa­no­wa­ła stan Waszyng­ton. Miesz­ka­łem tam dwa­na­ście lat i nie­któ­rych już roz­po­zna­wa­łem – poja­wia­li się co pewien czas, byli recy­dy­wi­sta­mi. Nawet nazwa knajp­ki z kanap­ka­mi odzwier­cie­dla­ła atmos­fe­rę oko­li­cy: 911 Deli, przy­po­mi­na­jąc face­ta, któ­ry zadzwo­nił pod numer alar­mo­wy 911, bo wyda­wa­ło mu się, że w deli­ka­te­sach źle mu szy­ko­wa­li kanap­kę. Popo­łu­dnio­we posił­ki nie były naj­więk­szym pro­ble­mem w sąsiedz­twie. Miej­sce nam odpo­wia­da­ło, bo obo­je z Ele­ną cho­dzi­li­śmy do pobli­skie­go college’u. Ele­na uczy­ła się han­dlu i przed­się­bior­czo­ści, a ja wró­ci­łem do szko­ły, by zgłę­biać mate­ma­ty­kę i fizy­kę. Rzu­ci­łem naukę wie­le lat przed pobi­ciem, bo mia­łem sła­be stop­nie, a lek­cje po pro­stu mnie nie inte­re­so­wa­ły. Po powro­cie dotrwa­łem do dru­gie­go roku college’u, ale kil­ka lat temu ponow­nie musia­łem prze­rwać stu­dia, by zająć się wła­snym zdro­wiem i rodzin­nym biz­ne­sem. Nie­daw­no znów się zapi­sa­łem. Nauczy­cie­le są zda­nia, że mam nie­wy­tłu­ma­czal­ną wie­dzę teo­re­tycz­ną, wziąw­szy pod uwa­gę, że nigdy nie stu­dio­wa­łem żad­nej z obec­nie inspi­ru­ją­cych mnie dzie­dzin, ale wciąż muszę uzu­peł­niać luki w kwe­stiach podstawowych.Chociaż bez tru­du poj­mu­ję mate­ma­tycz­ną natu­rę wszech­świa­ta, brak mi zaple­cza, któ­re pozwo­li­ło­by mi ująć to w sło­wa. Ale napraw­dę cie­szę się, że cho­dzę do szko­ły. Pierw­szy raz w życiu poważ­nie trak­tu­ję wła­sną edukację.
Kie­dy rano jadę samo­cho­dem – teraz wyru­szam z Browns Point – wtó­ru­ję pio­sen­kom dobie­ga­ją­cym z radia i usi­łu­ję sku­pić się na pro­wa­dze­niu, choć tak wie­le rze­czy roz­pra­sza moją uwa­gę. Bez prze­rwy obser­wu­ję świa­tła odbi­ja­ją­ce się na samo­cho­dach, na moim też, bo wyda­je mi się, że sygna­li­zu­ją coś, co doty­czy względ­nej szyb­ko­ści poszcze­gól­nych wozów. Dłu­gość świa­tła pomię­dzy kolej­ny­mi samo­cho­da­mi widzę jako nastę­pu­ją­ce po sobie nie­ru­cho­me klat­ki fil­mu, przy­po­mi­na­ją­ce krót­kie włók­no – kie­dy obiek­ty poru­sza­ją się szyb­ciej, stru­mień świa­tła jest dłuż­szy. W szko­le dowie­dzia­łem się, że obraz, któ­ry dostrze­gam, może być pod­ręcz­ni­ko­wym opi­sem przy­ję­tych teo­rii doty­czą­cych pochod­nych miej­sca i pręd­ko­ści, co w fi zyce pro­wa­dzi do poję­cia przyspieszenia.

Bar­dziej pole­gam na tych wizjach niż na zapa­la­ją­cych się świa­tłach hamo­wa­nia – i na wizje reagu­ję. Kształt same­go nie­ba, na któ­re spo­glą­dam przez szy­by samo­cho­du, też może roz­pra­szać. Zakrzy­wie­nie skle­pie­nia przy­po­mi­na mi pi, licz­bę nie­wy­mier­ną, któ­rą otrzy­mu­je­my, gdy obwód koła podzie­li­my przez jego śred­ni­cę. Więk­szość nas zna pi jako 3,14 lub 3,14159, ale tak napraw­dę cyfry po prze­cin­ku nigdy się nie koń­czą, bie­gną w nie­skoń­czo­ność, a sekwen­cje nie powta­rza­ją się – stąd nazwa „licz­ba niewymierna”.

Fascy­nu­je mnie to. Cią­gle rysu­ję pi jako okrąg podzie­lo­ny trój­ką­ta­mi. Dosze­dłem do takiej wpra­wy, że potra­fię wpa­so­wać w nie­go sie­dem­set dwa­dzie­ścia trój­ką­tów. Zmie­ścił­bym wię­cej, ale przez gru­bość gra­fi tu w ołów­ku linie zaczy­na­ją się pokry­wać. Kie­dy jadę przez dziel­ni­cę przy­le­ga­ją­cą do por­tu – Com­men­ce­ment Bay – na wybrze­żu zato­ki Puget zawsze wypa­tru­ję tęczy. Burz­li­wa aura sta­nu Waszyng­ton spra­wia, że nie­bo nad wodą – peł­ną doka­zu­ją­cych fok, cza­sa­mi zda­rzy się i orka – jest nie­spo­koj­ne i zmie­nia się w ist­ną fabry­kę tęczy, a wszyst­ko pomi­mo wyzie­wów prze­my­sło­wych two­rzą­cych uno­szą­cy się w powie­trzu smog. Zawsze kie­dy widzę tęczę, zwra­cam uwa­gę na jej geo­me­trię. Dla mnie jest odbi­ciem pi. Gdy jest wyjąt­ko­wa, potra­fię zapar­ko­wać samo­chód i pisać ese­me­sy: „Podwój­na tęcza! O trzeciej!”.

Kie­dy już minę port, moim pierw­szym przy­stan­kiem czę­sto jest gabi­net leka­rza lub tera­peu­ty – obaj zaj­mu­ją się łago­dze­niem moich upo­rczy­wych bólów po daw­nych obra­że­niach. Pocze­kal­nie u jed­ne­go i dru­gie­go prze­waż­nie są peł­ne, więc muszę cze­kać, ale bez pro­ble­mu znaj­du­ję zaję­cie. Ten czas prze­sto­ju pozwa­la mi roz­my­ślać. Inni pacjen­ci się­ga­ją po zaczy­ta­ne maga­zy­ny z poza­gi­na­ny­mi roga­mi, a ja wyobra­żam sobie, że zmniej­szy­łem się do mikro­sko­pij­nych roz­mia­rów, że jestem nie więk­szy od bak­te­rii. Hory­zont kur­czy się, aż w koń­cu nie mogę już dostrzec sufi­tu, a blat sto­łu w rogu pomiesz­cze­nia roz­ra­sta się do gigan­tycz­nej, nie­zba­da­nej rów­ni­ny. Zaczy­nam tam sta­wiać mikro­sko­pij­ne kro­ki i docie­ram do miej­sca, w któ­rym jakaś pacjent­ka wypeł­nia for­mu­larz, przy­ci­ska­jąc dłu­go­pis. Kie­dy koń­czy i odsu­wa papie­ry, oka­zu­je się, że tkwię zagu­bio­ny w ogrom­nym kra­te­rze: wgłę­bie­niu w powierzch­ni sto­łu powsta­łym, gdy posta­wi­ła krop­kę nad „i”. Niczym odkryw­ca prze­dzie­ram się na jego dru­gą stro­nę, co zaj­mu­je mi jakieś pół godzi­ny; przy­glą­dam się dro­bin­kom drew­na, któ­re z mojej per­spek­ty­wy wyglą­da­ją jak gar­gan­tu­icz­ny las.

Wdra­pu­ję się na powierzch­nię i patrzę na bez­miar dziu­rek pozo­sta­łych na bla­cie po innych lite­rach i cyfrach, któ­re wypi­sy­wa­ła tam­ta pacjent­ka. Roz­cią­ga­ją się przede mną niczym tajem­ni­cze linie na rów­ni­nie Nazca w Peru, a ja na moment zapo­mi­nam, skąd się wzię­ły, i łamię sobie gło­wę, co to takie­go. Kie­dy recep­cjo­nist­ka wywo­łu­je moje nazwi­sko, wyska­ku­ję z kró­li­czej nory i wcho­dzę do gabi­ne­tu, myśląc, że tak oto wyglą­da moja szcze­gól­na teo­ria względ­no­ści. Z ludz­kiej per­spek­ty­wy blat jest gład­ki, ale wystar­czy tro­chę się zmniej­szyć, by zauwa­żyć nie­rów­no­ści, któ­re sobie wyobra­zi­łem. Bo wszyst­ko jest względ­ne i zale­ży od poło­że­nia. A jak już o tym mowa, to jestem też mistrzem w sta­niu w kolej­kach do ban­ku – dla mnie to łut szczę­ścia, że już wca­le nie odczu­wam nudy. Mimo tak boga­te­go życia wewnętrz­ne­go muszę – jak każ­dy – wra­cać na zie­mię, by codzien­nie zabie­gać o przetrwanie.

Zara­biam na życie w miej­scu zwa­nym Pla­net Futon. Serio. Kie­dy docie­ram do pra­cy, od razu muszę uga­sić co naj­mniej kil­ka­na­ście poża­rów – co wyry­wa mnie z buja­nia w obło­kach i spro­wa­dza do tu i teraz. Pla­net Futon to fir­ma rodzin­na. Ojciec ma w Illi­no­is fabry­kę mebli zaopa­tru­ją­cą trzy skle­py w Taco­ma. Od 2001 roku z prze­rwa­mi to ja nimi kie­ru­ję, więk­szość cza­su spę­dza­jąc w skle­pie fla­go­wym. Jest waż­ne, by nad­zór spra­wo­wał ktoś z rodzi­ny – ina­czej obro­bią nas do czy­sta. Mogę tak powie­dzieć, bo ostat­nio wzią­łem kil­ka dni wol­ne­go, co jeden z pra­cow­ni­ków od razu wyko­rzy­stał, ofe­ru­jąc klien­tom raba­ty, jeśli tyl­ko będą pła­ci­li gotów­ką – sam dostar­czał meble, a pie­nią­dze zatrzy­my­wał… Bywa i tak, że robot­ni­cy napra­wia­ją uszko­dzo­ny frag­ment mebla, bio­rąc część z inne­go, nowe­go egzem­pla­rza, zamiast po pro­stu ją zamó­wić; stwa­rza to masę pro­ble­mów. Skle­py dają utrzy­ma­nie nie tyl­ko mnie, lecz tak­że ojcu, choć odpo wie­dzial­ność za to, by przy­no­si­ły dochód, spa­da głów­nie na moje bar­ki. Jestem wdzięcz­ny, że mam tę robo­tę, choć z dru­giej stro­ny odczu­wam ogrom­ne ciśnie­nie, a już nie radzę sobie ze stre­sem tak dobrze, jak kie­dyś. Daw­niej sta­wia­łem czo­ło wszel­kim prze­ciw­no­ściom, dziś ich uni­kam. Tę zmie­nio­ną cechę mojej oso­bo­wo­ści leka­rze uwa­ża­ją za rodzaj sła­bo­ści kom­pen­so­wa­nej przez nowe umie­jęt­no­ści. Choć trud­no zarzą­dzać pra­cow­ni­ka­mi i kon­tro­lo­wać cię­ża­rów­ki z dosta­wa­mi, lubię kon­takt z klien­tem. Żeby prze­ła­mać lody, nie­któ­rzy sprze­daw­cy roz­ma­wia­ją z kupu­ją­cy­mi o pogo­dzie czy wyni­kach meczu, i w porząd­ku. Też tak kie­dyś robi­łem. Teraz mówię o geo­me­trii i fizy­ce. Zdzi­wi­li­by­ście się, jak pozy­tyw­nie ludzie reagu­ją. Nawet ci, któ­rzy myśle­li, że guzik ich to obcho­dzi. Cho­dzi o to, żeby poka­zać im, jakie to waż­ne. A przy tym rów­nie łatwe, jak opi­sy­wa­nie punk­tów pod­par­cia w mate­ra­cach; robię tak i mamy z górki.

Piszę te sło­wa, mając czter­dzie­ści trzy lata. To spra­wia, że jestem szczę­śli­wy: 43 to licz­ba pierw­sza, dzie­li się tyl­ko przez 1 i samą sie­bie. Licz­ba 43, podob­nie jak inne liczby
pierw­sze, żyje w szcze­gól­nym miej­scu kuli, któ­rą widzę w mojej gło­wie. Ryso­wa­łem już tę kulę, któ­ra zawi­sa we mnie, kie­dy tyl­ko myślę o licz­bach pierw­szych i two­rzo­nych przez nie sche­ma­tach. Czu­ję dla nich taki sza­cu­nek, że powta­rzam je jak man­trę, zaklę­cie mają­ce mi przy­nieść szczę­ście i ode­gnać pecha. Tak jak­by licz­by pierw­sze, szcze­gól­ne i rzad­kie, mia­ły spe­cjal­ną moc i sta­wa­ły się straż­ni­ka­mi. Kie­dy drze­mię na sofie, moja cór­ka Megan cza­sem mnie budzi, ponie­waż przez sen je recy­tu­ję. Nie tyl­ko licz­by pierw­sze łączę z kształ­ta­mi. Pro­sta czyn­ność wybie­ra­nia nume­ru tele­fo­nu kogoś zna­jo­me­go może wywo­łać u mnie wie­le obra­zów. Licz­by poja­wia­ją się jako serie pro­sto­pa­dło­ścia­nów. Ukła­da­ją się line­ar­nie: trzy dla 3, czte­ry dla 4, chy­ba że poszcze­gól­ne licz­by sta­no­wią ele­ment rów­na­nia lub są wple­cio­ne w graf. Wte­dy pro­sto­pa­dło­ścia­ny poru­sza­ją się dooko­ła, odzwier­cie­dla­jąc to, co się dzie­je z licz­ba­mi. Rów­na­nie może w moim umy­śle przy­brać for­mę wiel­kiej pry­zma­tycz­nej sie­ci. Kształ­ty zawsze łączą się z okre­ślo­nym bodź­cem. Licz­by to moja obse­sja i nie potra­fię się z niej wyzwo­lić. Nie mogę wejść po scho­dach, nie sumu­jąc stop­ni, a jedząc, nie prze­sta­ję liczyć, ile razy prze­żu­wam każ­dy kęs. Dla­te­go nie żuję gumy. Przy każ­dym odli­cza­niu licz­by pierw­sze i inne nie­koń­czą­ce się licz­by przy­bie­ra­ją wła­sne, spi­ral­ne kształ­ty. Te wszyst­kie wizje – i każ­da for­ma, jaką dostrze­gam wokół – są zwią­za­ne z geo­me­trycz­ny­mi cegieł­ka­mi wystę­pu­ją­cy­mi w przy­ro­dzie. Płat­ki śnie­gu, pio­ru­ny, kształt linii brze­go­wej – to wszyst­ko frak­ta­le, co zna­czy, że w ich frag­men­tach powta­rza się ten sam wzór co w cało­ści. Szcze­gól­nie intry­gu­ją mnie linie brze­go­we, ponie­waż pomia­ry cało­ścio­we zmie­nia­ją się zależ­nie od tego, jakiej ska­li uży­je­my. Dla mnie to dodat­ko­wy argu­ment prze­ma­wia­ją­cy za tym, że zro­zu­mie­nie frak­ta­li pozwo­li rzu­cić świa­tło na natu­rę innych rze­czy. Na przy­kład zawsze chcia­łem wie­dzieć, skąd pocho­dzą ludzie. Teraz, przy­glą­da­jąc się budo­wie czło­wie­ka, jasno widzę, że żyły, arte­rie, nawet wstę­gi DNA to też frak­ta­le. Cia­ło ludz­kie wyda­je się odbi­jać samą struk­tu­rę stwo­rze­nia. Budo­wa cia­ła odwzo­ro­wu­je nie­koń­czą­ce się, powta­rzal­ne sza­blo­ny wystę­pu­ją­ce we wszech­świe­cie. Kie­dy pierw­szy raz to dostrze­głem, pora­zi­ło mnie: wszyst­ko i wszy­scy są odzwier­cie­dle­niem tej powie­la­nej struk­tu­ry. Nie­mal bez­u­stan­nie krą­żę w natchnie­niu, gna­ny potęż­nym gło­dem wie­dzy, czy­tam wszyst­ko o mate­ma­ty­ce i fizy­ce, snu­ję wła­sne teo­rie. Skon­tak­to­wa­ła się nawet ze mną pew­na fir­ma z Toron­to zaj­mu­ją­ca się finan­sa­mi, któ­ra zain­te­re­so­wa­ła się moż­li­wo­ścią zasto­so­wa­nia mojej geo­me­trii frak­tal­nej na ryn­ku akcji. Jesz­cze nie pod­ją­łem tej współ­pra­cy, ale bar­dzo mi się podo­ba pomysł, że moje dzi­kie wizje mogą zna­leźć zasto­so­wa­nie w praw­dzi­wym świe­cie. Wyjąt­ko­wo waż­ne jest dla mnie prze­no­sze­nie mojej geo­me­trii na papier, pozwa­la mi ono bowiem dokład­nie wyra­zić to, co się dzie­je w moim umy­śle. Chy­ba­bym zwa­rio­wał, gdy­bym nie zna­lazł spo­so­bu, by poka­zać, co widzę. Prze­kształ­ca­jąc moje widze­nie świa­ta w szki­ce, obja­śniam innym mój wszechświat.

Zro­zu­mie­nie i upo­rząd­ko­wa­nie nowe­go mnie zaję­ło mi ponad dzie­sięć lat. Przez ten czas wydo­by­wa­łem się z izo­la­cji, któ­rą sam sobie narzu­ci­łem, aż dotar­łem na kra­niec świa­ta, do Hel­si­nek, do świet­nie wypo­sa­żo­ne­go labo­ra­to­rium zaj­mu­ją­ce­go się obra­zo­wa­niem mózgu. Po dro­dze spo­tka­łem naj­więk­szych na świe­cie eks­per­tów bada­ją­cych syn­drom sawan­ta, syne­ste­zję i funk­cjo­no­wa­nie ludz­kie­go mózgu. Dowie­dzia­łem się, co moje wizje i teo­rie mate­ma­tycz­ne mają wspól­ne­go z doko­na­nia­mi naj­wy­bit­niej­szych mate­ma­ty­ków. Zazna­jo­mi­łem się z nowy­mi spo­so­ba­mi myśle­nia o mózgu i świa­do­mo­ści, dowie­dzia­łem się, w jaki spo­sób mój przy­pa­dek może ode­grać istot­ną rolę w prze­ło­mo­wych bada­niach nowej gene­ra­cji nad mózgiem.

Dużo cza­su spę­dzi­łem, zasta­na­wia­jąc się nad isto­tą two­rzy­wa, z jakie­go zbu­do­wa­ny jest wszech­świat, i nad naszym do nie­go dosto­so­wa­niem. Dosze­dłem do wnio­sku, że niezależnie
od tego, cze­go w życiu doświad­cza­my, na koń­cu zawsze jest syme­tria, porzą­dek w pozor­nym cha­osie. Gdy­by­ście mogli zoba­czyć to, co ja widzę, zro­zu­mie­li­by­ście, że czło­wiek jest pod­sta­wo­wym ele­men­tem tego porząd­ku. Gdy­by­ście mogli nary­so­wać świat takim, jakim ja go widzę, i każ­dej oso­bie poka­zać, w jaki spo­sób jest włą­czo­na w tę deli­kat­ną, splą­ta­ną i nie­skoń­cze­nie pięk­ną struk­tu­rę, może ludzie prze­sta­li­by zatra­cać się w bólu, jakie­go nie­kie­dy dozna­ją, a zaczę­li­by zachwy­cać się wspa­nia­ło­ścią tego wszyst­kie­go. Wiem, że tak by było. Wiem, bo choć mogę wyda­wać się naj­więk­szym opty­mi­stą po tej stro­nie Gór Ska­li­stych, mam za sobą podróż do pie­kła i z powrotem.

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy