Dreszczowiec, który sprawi, że każda matka zacznie się lękać o swoją córkę –i każda córka o swoją matkę. Zapoznajcie się z fragmentem powieści Siostrzyczka musi umrzeć.
Norwegia, Bergen. Merette Schulman uwielbia swój zawód psychologa – do momentu, kiedy spotyka młodzieńca o wyraźnie socjopatycznym zaburzeniu osobowości. Aksel nie tylko wyznaje jej, że już jako czternastolatek zabił swoją przybraną siostrę, ale wygląda też na to, że zaczyna kręcić się przy córce Merette, Julii. Gdy znika bez śladu przyjaciółka Julii, Marie, a Merette dowiaduje się o zagadkowych wypadkach utonięć młodych kobiet, ogarnia ją panika …
Freda Wolff to pseudonim pary pisarzy: Ulrike Gerold i Wolframa Hänela. Urodzeni w 1956 roku, studiowali w Berlinie germanistykę i działali w kilku teatrach, a następnie zajęli się pisarstwem. Obecnie mieszkają i pracują głównie w Hanowerze, a od ponad 20 lat piszą w jednym mieszkaniu i przy jednym stole, nie tocząc przy tym bojów częściej, niż jest to niezbędne.
Dla H. – jak zawsze
Prolog
Och, jak zimno! Przejmujący ziąb wywołuje dreszcze, choć czuje wyraźnie, jak po jej czole spływa pot. Dręczy ją pragnienie, robi jej się niedobrze. Co gorsza – musi się czym prędzej wysikać.
Ręce ma związane na plecach, taśma samoprzylepna wrzyna się boleśnie w skórę na przegubach dłoni.
Również nogi są ciasno owinięte taśmą. Tak jakby ktoś wolał nie ryzykować, że uda jej się uwolnić. Zadarta spódniczka odsłania biodra, z T‑shirtu pozostały strzępy.
Zdesperowana, gwałtownym ruchem przekręca się na bok, uderzając przy tym twarzą o podłogę, a wtedy jakaś drzazga rozcina jej wargę. Natychmiast czuje ciepłą strużkę cieknącą po podbródku, instynktownie próbuje zlizać ją językiem i kosztuje wyrazistego smaku krwi.
Nie ma najmniejszego pojęcia, jak długo pozostawała nieprzytomna. Nie wie w ogóle, gdzie się znajduje ani jak się tu dostała. Całe pomieszczenie tonie w mroku, udaje jej się jednak dostrzec mętny zarys drzwi dzięki wąskiej smudze światła w szparze pod nimi. Wygląda na to, że nie ma tu żadnego okna. Wreszcie jej wzrok oswaja się z ciemnością. Teraz widzi jeszcze jakąś przewróconą puszkę z farbą, puste butelki po piwie, opakowanie po pizzy z przylepionymi do niego resztkami sera i kulawy stół, którego brakującą nogę zastępują plastikowe skrzynki, ustawione jedna na drugiej.
Nie udaje jej się odczytać napisu na skrzynkach – jest na to za ciemno. Zaschnięta na betonie farba z puszki połyskuje słabo, jakby zawierała jakiś składnik fluorescencyjny. Pod tylną ścianą coś leży. Sądząc po rozmiarach i kształcie, może to być czyjeś skulone ciało.
Nie wpada jej na razie do głowy żaden inny pomysł, jak tylko czekać. Czekać, aż to coś się poruszy, wyda jakikolwiek dźwięk. Jednak wokół panuje cisza. Słyszy tylko bicie własnego serca, co jeszcze potęguje odgłos pulsowania krwi w skroniach. Napięcie paraliżuje ją bez reszty. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że ma przed sobą starą sieć rybacką ciśniętą niedbale w kąt. I to pozwala jej wreszcie odetchnąć głęboko z ulgą.
W pomieszczeniu jest gorąco, panuje zaduch, cuchnie stęchlizną. Słonawą wodą. Ropą. Może to hangar na łodzie, usytuowany w jakiejś zatoczce między skałami, przychodzi jej na myśl. Odległy poszum, docierający teraz do jej uszu, stanowi zapewne odgłos przyboju pomiędzy szkierami.
Niemal w tym samym momencie wydaje jej się, że słyszy krzyk mewy. Ale tylko przelotnie. Potem rozbrzmiewa raptownie drażniące brzęczenie jakiegoś komara, które zagłusza wszelkie inne dźwięki. Nawet to dudnienie w głowie, zdające nasilać się z każdą chwilą, tak że aż nie może zebrać myśli.
Dopiero gdy komar kąsa ją tuż pod okiem, przychodzi olśnienie: muszę krzyknąć, wezwać pomoc. Ale jej głos to niewiele więcej niż ochrypłe skrzeczenie. Ma tak sucho w ustach, że nie może nawet ich otworzyć. Dopiero druga próba okazuje się bardziej udana.
– Ratunku! Jest tam kto? Je…
Jestem tutaj, chce zakrzyknąć. Jestem tu, czy ktoś mnie słyszy?
Urywa jednak w środku zdania. Może rzeczywiście jest tu ktoś, przychodzi jej do głowy. Ktoś, kto mnie pilnuje. Na zewnątrz, przed hangarem. Ktoś, kto tylko czeka na moment, kiedy dam jakiś znak życia. A jeśli usłyszy, że wzywam pomocy, wpadnie tu i mnie załatwi…
Ogarnia ją lęk. Wszystkie mięśnie napinają się boleśnie. Zaczyna drżeć jak w febrze i przygryza opuchniętą wargę. Znowu czuje w ustach smak krwi i powracają mdłości.
– Ratunku! – wyrzuca z siebie powtórnie i tym razem brzmi to raczej jak rozpaczliwe łkanie niż prawdziwe wołanie o pomoc.
Ale ona i tak już wie. Przed hangarem nie ma nikogo. Nie ma też co się łudzić nadzieją, że zjawi się ktoś, aby ją uwolnić. Ani że czyjaś ręka potrząśnie nią i zbudzi z koszmarnego snu.
Bo ten koszmar dzieje się naprawdę. I jest tylko jedna osoba, która w ogóle wie, gdzie ona się teraz znajduje. Ten, kto jej to zrobił. Jest najzupełniej pewna, że tą osobą jest mężczyzna. I nie jest pewna, czy rzeczywiście chce, aby on tu wrócił.
Nagle zdaje sobie sprawę, że ten mężczyzna to przecież jej jedyna szansa. Jeśli on nie zjawi się tu ponownie, czeka ją… pewna śmierć. Śmierć z pragnienia. Śmierć głodowa. Albo też zginie pożarta przez jakieś zwierzęta, które wcześniej czy później zawędrują tu i natkną się na hangar. Kuny. Szczury. Może jakiś zabłąkany lis. Albo bezpański pies.
To nieznośne kołatanie w głowie nasiliło się już do tego stopnia, że znowu ogarnia ją paniczny lęk przed utratą świadomości. Desperacko usiłuje zignorować ból i skupić całą uwagę na czymś innym. Na jakimś imieniu. Nazwie miejscowości. Na dacie i miejscu urodzenia. Ma metr sześćdziesiąt dziewięć wzrostu, waży pięćdziesiąt osiem kilogramów, jest blondynką, ma szare oczy, żadnych znaków szczególnych, ulubione danie to lazania, ulubiony trunek whiskey sour, ulubiony aktor Colin Farrell, ulubiona aktorka Penelope Cruz, ulubione zespoły muzyczne Snow Patrol, Arctic Monkeys, Razika. W tej kolejności. Nie, najpierw Arctic Monkeys, po nich Snow Patrol. Wszystko jedno – przywołuje się do porządku – przecież to nieważne, chodzi o to, aby nie dać się tej postępującej niemocy, nie przestawać z nią walczyć. A więc dalej. Lubi poezję Sylwii Plath. I nigdy nie zrozumie, jak ktoś mógł kiedykolwiek uznać Peer Gynta za wielką literaturę. Jakiś czas temu wygłosiła referat na temat tego dramatu, utrzymując przy tym, że Peer Gynt chodził zapewne całymi dniami naćpany, od rana do wieczora. I nadal jest przekonana, że miała pod tym względem rację… Dalej! Aktualnie nie ma stałego partnera, ale mieszka z cętkowanym kotem, którego niedawno przygarnęła i któremu musi jeszcze znaleźć jakieś imię. Zimą relaksowała się w szwedzkim ośrodku narciarskim Idre Fjäll, a ostatnie lato spędziła we Francji nad Atlantykiem. W miejscowości o nazwie…
Jakoś na H… Znowu ogarnia ją panika, bo nie potrafi sobie przypomnieć nazwy tej miejscowości. Na północ od Biarritz… jedna miejscowość to Capbreton, a… Hossegor! No właśnie! Tok myśli urywa się raptownie, a ona widzi teraz siebie samą jak na filmie. Znajduje się na jakiejś klatce schodowej, za nią rozlegają się nagle czyjeś kroki, widzi cień, silne ramię chwyta jak w kleszcze jej głowę, odcinając dopływ powietrza, jednocześnie dłoń przyciska jej do twarzy jakąś szmatę czy chustkę, a potem… Nie wie, co potem. Nic nie pamięta, nie może sobie przypomnieć, co było dalej.
Nadal dokucza jej ziąb. I nadal chce jej się sikać. Kołatanie w głowie przerodziło się w ustawiczny ból, który pulsującą falą rozchodzi się teraz po ramionach i piersiach, zapalając pod powiekami jaskrawe błyski światła, gdy tylko zamyka oczy. Nie czuje już rąk ani nóg, tak jakby przestały być częścią jej ciała. Miejsca na twarzy, gdzie ugryzł ją komar, swędzą niemiłosiernie.
Jak długo tu leży? Ile upłynęło czasu? Nie ma zielonego pojęcia. W każdym razie smuga światła pod drzwiami zdążyła poszarzeć, puszka po farbie, stół i sieć rybacka ledwo już majaczą w ciemności. Próbuje liczyć. Jest lato, dni są długie, słońce zachodzi dopiero około północy. Kiedy została uśpiona, było wczesne popołudnie, a więc musiało minąć co najmniej siedem godzin, odkąd tu leży, może nawet więcej.
Hossegor, powtarza sobie nieoczekiwanie w myślach, tak jakby miało jakiekolwiek znaczenie, czy uda jej się zachować tę nazwę w pamięci, czy też nie. Tamta droga na plażę wiodąca przez dolinę usianą wydmami, gorące rozdygotane powietrze i… Pamięć podsuwa jej raptem inną scenę: oto ktoś znienacka przyciąga ją do siebie… jego chrypliwy szept… jego skóra, lepka od potu… dłonie na jej ciele, usta na jej włosach, szyi, powoli schodzą niżej, suną po jej piersiach, po brzuchu…
Musiała przysnąć na krótko. Zapaść w drzemkę, jakby w ucieczce przed światem, który nie może być realny. Kiedy słyszy zgrzyt klucza przekręcanego w zamku, nie zdaje sobie w pierwszej chwili sprawy z tego, gdzie jest. W następnym momencie oślepia ją jaskrawy snop światła latarki skierowanej prosto w jej twarz. A jednak on wrócił, przychodzi jej na myśl. Trzeba się odezwać, powiedzieć coś. On musi udzielić mi odpowiedzi, wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Nie może jednak wydobyć z siebie głosu, jedynie jej oddech ulega przyśpieszeniu – sama słyszy wyraźnie, jak zieje.
Mężczyzna nachyla się nad nią, a ona dostrzega, choć niezbyt wyraźnie, maskę na jego twarzy. Czerwona czapka z pomponem, bulwiasty nos, krzaczaste brwi, pomalowane na biało. Biała plastikowa broda, taka jak u jarmarcznych kukiełek. Krasnal, przychodzi jej raptem na myśl. Krasnal z bajki.
Krasnal przytyka jej do ust butelkę z wodą, a ona pije tak łapczywie, że większość płynu ścieka po podbródku na porwany T‑shirt. Krztusi się, nie może opanować nagłego kaszlu, mimowolnie oddaje przy tym mocz i odczuwa ulgę, ale tylko przez moment. Bo oto promień światła wędruje po jej ciele, a głos zza maski mówi cicho:
– Zafajdana świnia!
– Przepraszam… – udaje jej się wykrztusić. – Ale…
Krasnal unosi dłoń na znak, że nie chce słuchać jej tłumaczenia. Na kciuku nosi srebrny sygnet z jakimś wymyślnym grawerunkiem, zapewne celtyckim. Przegub ręki zdobiony jest tatuażem, który przywodzi jej na myśl trumnę: jakiś prostokąt z krzyżem. Z oglądanych programów telewizyjnych zapamiętała, że tego typu informacje mogą się okazać bardzo ważne. Krasnal ze srebrnym sygnetem na palcu i tatuażem na przegubie ręki. Nie, nie krasnal, ale jakiś typ w masce krasnala, poprawia się w duchu. To przecież różnica.
Krasnal bierze teraz do ręki nóż i przecina jej więzy na nogach. Stara się przy tym usilnie nie dotknąć mokrych miejsc na jej ciele. Tak jakby musiał się zmagać z silnym uczuciem wstrętu.
Następnie przecina taśmę na nadgarstkach, a ona zaczyna odczuwać wyraźnie mrowienie w palcach, do których ponownie dopływa krew.
Zalatuje od niego piwem i czymś jeszcze. Potem! Czuć też jakiś tani dezodorant.
Pomaga jej wstać i przez chwilę musi ją podtrzymywać, dopóki nie zdoła sama utrzymać równowagi.
Nieoczekiwanie przyciska jej do ust ostrze noża.
– Niech ci przypadkiem nie przyjdzie do głowy krzyczeć – mamrocze pod nosem. I natychmiast dodaje: – Zresztą i tak nic by to nie dało. Tu nikt cię nie usłyszy. Zamek jest daleko stąd, za siedmioma górami i siedmioma rzekami, a twój książę znalazł już sobie inną oblubienicę. Nie zjawi się, żeby pośpieszyć ci z pomocą.
Wygląda chyba na to, że zamierza uraczyć ją jakąś bajką…
– Przestań! – Jej szept brzmi nadal ochryple. – Błagam, powiedz mi tylko, czego chcesz. Nie wiem, kim jesteś. Nie zrobiłam ci nic złego. Dlaczego…
– Masz słuchać, co mówię – przerywa jej. – I nie zadawać żadnych pytań. Tylko słuchać. Zadawanie pytań nic ci nie da. – Staje za jej plecami i wypycha ją na zewnątrz.
Zapadł już prawie zmrok, ale księżyc oblewa całą okolicę zimnym, jakimś nierzeczywistym blaskiem. Nieco bardziej na prawo stoi zaniedbana altanka. Drewniana kładka prowadzi poprzez gęste sitowie nad wodę. Lśniące głazy spoczywają na dnie zatoki, widzi je jako czarne cienie, w oddali wydaje się przezierać jasny zarys linii kipieli.
– Czego ode mnie chcesz? – wykrztusza z trwogą, kiedy mężczyzna, trzymając ją mocno za ramię, a w drugiej ręce nadal ściskając nóż, przyprowadza ją na koniec kładki.
Jest wysoki, co najmniej o głowę wyższy od niej i porusza się z kocią zwinnością, co oznacza, że jest wysportowany. Młody, niewiele starszy ode mnie, przychodzi jej na myśl. Jego głos jest jej całkowicie nieznany. Ale to wrażenie może być mylne. Maska zmienia przecież głos. Ta idiotyczna maska potęguje też zresztą jej strach, bardziej niż sam nóż.
– Czego ode mnie chcesz? – powtarza, uświadamiając sobie, że głos jej drży.
– Teraz nauczysz się pływać – odpowiada mężczyzna. – Siostrzyczka musi umieć pływać, w przeciwnym razie utonie. Rozbieraj się! – rzuca rozkazującym tonem.
– Co takiego? Po co? Nie chcę, ja…
– Rozbieraj się!
Ostrze noża wskazuje teraz na jej tenisówki.
Nachylona, trzęsącymi się rękami rozwiązuje sznurowadła i po chwili czuje pod stopami chłodny dotyk zmurszałych desek kładki.
Ostrze noża wędruje po jej nogach w górę, do skraju spódnicy, którą właśnie śpiesznie podciągnęła na uda.
– Dalej!
Niełatwo zdjąć tę obcisłą spódnicę. Znowu dostrzega mokre plamy na ubraniu i uświadamia sobie, że zaczerwieniła się ze wstydu.
– Dalej!
Zaczyna ściągać przez głowę T‑shirt i dostrzega, że mężczyzna patrzy na stanik, pod którym odznaczają się wyraźnie stwardniałe od zimna sutki.
– Czego chcesz? – wyrzuca z siebie ponownie, czując, jak po twarzy ciekną jej łzy.
Mężczyzna nie odpowiada, ale ona widzi, że nóż w jego dłoni drży lekko.
Sięga rękoma za siebie, aby rozpiąć stanik.
– Nie, zostaw! – słyszy spod maski jego zmieniony, jakby zdyszany głos. – Wystarczy.
Jednocześnie chwyta ją oburącz i popycha mocno, a ona zatacza się w tył i spada z kładki. Słyszy jeszcze jego okrzyk: – Płyń! – i momentalnie pochłania ją woda. Instynktownie zaczyna gorączkowo machać rękami i nogami, dopóki nie wypływa na powierzchnię.
Przez krótką chwilę widzi nad sobą jego cień na kładce. Potem znowu oślepia ją snop światła latarki.
– Płyń! Pokażę ci dokąd!
Odwraca się więc i płynie posłusznie w kierunku wskazywanym przez latarkę. Jakieś wodorosty ocierają się o jej nogi. Pocieszające jest to, że chłód wody łagodzi swędzenie, pamiątkę po ugryzieniu komara. Kiedy zanurza w niej twarz na nieco dłużej, niż wymaga tego właściwa kolejność ruchów, dociera do niej znowu jego krzyk: – Płyń! Masz płynąć!
Im bardziej oddala się od brzegu, tym chłodniejsza staje się woda. Czuje już, jak mięśnie zaczynają odmawiać jej posłuszeństwa. Próbuje zachować kontrolę nad oddechem i odnaleźć odpowiedni rytm. Od najbliższej wysepki dzieli ją jakieś sto metrów, z pewnością nie więcej. A tyle właśnie wynosił dystans na uniwersyteckich zawodach pływackich; pokonała go wtedy w ciągu minuty i dwudziestu siedmiu sekund.
Snop światła latarki już jej nie dosięga, ale woli się nie odwracać, aby sprawdzić, czy mężczyzna stoi nadal na pomoście. Skały sterczące z wody wznoszą się przed nią niczym mroczna ściana.