Jakie wydarzenie symbolicznie zakończyło XX wiek, a jakie powinno być cezurą wieńczącą średniowiecze? Która z epok dawała kobietom większą wolność? Co było najbardziej przejmujące w historii Lukrecji Borgii? Anna Brzezińska, mediewistka i pisarka, opowiedziała nam o pracy nad książką „Zmierzch świata rycerzy. O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność”.
ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Jako datę kończącą średniowiecze wymieniasz rok 1477. Co takiego się wtedy wydarzyło?
ANNA BRZEZIŃSKA: Wypaliło się jedno z największych feudalnych marzeń średniowiecza: próba stworzenia pomiędzy Francją a Rzeszą autonomicznego księstwa burgundzkich Walezjuszów, młodszej gałęzi francuskiej rodziny królewskiej, spojonego ideologią rycerską i oczywiście złotem, bo Burgundczycy mieli przyjemność władać najbogatszym i najbardziej zurbanizowanym terenem na północ od Alp.
Dlaczego to wydarzenie jest aż tak ważne, że uznałaś je za datę graniczną, ważniejszą niż np. koniec wojny stuletniej, wydanie „Biblii” Gutenberga czy dotarcie Krzysztofa Kolumba do Ameryki?
AB: Bo z perspektywy XV wieku upadek Burgundii i przejęcie jej północnej części, tej położonej nad kanałem La Manche, przez Habsburgów był niezmiernie ważny i oznaczał kres pewnego feudalnego myślenia o państwie, które jeszcze nie posiadało sprawnego centralnego aparatu i było czymś w rodzaju wspólnego przedsięwzięcia rodziny panującej oraz wielkich feudałów, którzy bezwzględnie żądali swojego udziału we władzy. Upadek Burgundii zapowiadał, że kończy się czas błędnych rycerzy, spadkobierców widziadłowych dynastii i nieistniejących królestw – choćby Królestwa Jerozolimy – a nadchodzą scentralizowane państwa narodowe i imperia.
Między wydaniem „Wody na sicie. Apokryfu czarownicy” a premierą „Zmierzchu świata rycerzy. O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność” minęło aż 5 lat. Czy praca nad najnowszą książką zajęła Ci aż tyle czasu, czy po wydaniu dwóch obszernych książek w dwa lata potrzebowałaś odpoczynku od pisania?
AB: O dziwo nie pamiętam tego odpoczynku, ale nie pisałam przez pięć lat. Pisanie jest tylko częścią pracy. Najpierw bardzo długo czytałam. Trochę jeździłam: przed pandemią zdążyłam jeszcze odwiedzić Ferrarę, ale wypad do Gandawy na wystawę Baranka Mistycznego musiałam już odwołać, kiedy zawieszono loty. Potem dużo myślałam. Oczywiście długo też pisałam. Przede wszystkim jednak bardzo dużo czasu zajęła redakcja „Zmierzchu”, bo manuskrypt w pierwszej wersji był gotowy 31 grudnia 2020 roku. Długo szukaliśmy razem z redakcją możliwie przyjaznej dla czytelnika formy opowiedzenia tej historii, która jest wielowątkowa i skomplikowana. Mam zgubną tendencję do tworzenia całych światów, czy to w fantastyce, czy w historii.
Ponownie zdecydowałaś się opisać historię z punktu widzenia kobiet, zwykle pozostających w cieniu swoich mężów, ojców i braci. Skąd taka decyzja?
AB: Wydaje mi się to naturalną konsekwencją „Córek Wawelu”, gdzie opisywałam kobiece doświadczenie w Polsce. W „Zmierzchu świata rycerzy” pokazuję jedność Europy na przełomie średniowiecza i renesansu, ciągłość kultury w czasie, gdzie wszystko się zmienia, i pewną wspólność kobiecego doświadczenia w tamtym świecie.
Czy od początku wiedziałaś, którym bohaterkom i którym trzem krajom poświęcisz swoją książkę, czy to przyszło z czasem?
AB: Mówiąc brutalnie, skończyła się przestrzeń i czas. Szkoda, że chociaż Hiszpanii nie zdołałam dopchnąć kolanem.
Przyznam, że chyba najbardziej zafascynowała mnie relacja Małgorzaty z Yorku i Marii Burgundzkiej. Małgorzata była młodą i bogatą wdową, świetną partią, mogła ułożyć sobie życie, a w dużej mierze poświęciła je pasierbicy, z którą przecież nie łączyły jej więzy krwi. Gdy prześledziłam jej losy, aż trudno było mi uwierzyć, że to prawdziwa postać – inteligentna, oczytana, znakomicie orientująca się w polityce, pobożna… Można by pomyśleć, że jest bohaterką powieści, której autor czy autorka przypisali zbyt wiele zalet.
AB: Uderzające jest, że dwory i dynastie tworzą swoje własne systemy wartości i ogromny udział mają w tym kobiety, które stają się strażniczkami, używając bardzo współczesnego określenia, etosu i kultury. I chociaż ich władza nie jest zakorzeniona w żadnych instytucjach, dzięki osobistemu autorytetowi zyskują ogromny wpływ na rzeczywistość. Na dworze burgundzkim jest to ewidentne, ponieważ widzimy na nim plejadę wybitnych kobiet, które – chociaż nie są, jak powiedziałaś wcześniej, połączone więzami krwi – przekazują sobie pewne wartości i pewien sposób uczestniczenia we władzy. Jak w sztafecie, Izabela Portugalska przekazuje pewien model Małgorzacie z Yorku, ta zaś Marii Burgundzkiej, by po śmierci Marii stać się wychowawczynią i przybraną babką dla pokoleń małych osieroconych Habsburżątek, które dzięki Małgorzacie wzrastają w poczuciu ciągłości sięgającej złotych czasów Burgundii. Małgorzata kształtuje politykę przez kilka pokoleń i nikt nie rzuca jej wyzwania, nikt – poza przelotnymi pokrzykiwaniami – nie kwestionuje jej lojalności wobec przybranej ojczyzny i przybranej rodziny.
Wyjątkowo smutną postacią wydała mi się natomiast królowa Elżbieta Woodville. Wydawałoby się, że skoro urodziła aż dziesięcioro dzieci, powinna zostać doceniona jako żona, a jednak się tak nie stało…
AB: Elżbieta doświadczyła bardzo podobnego losu, jak Barbara Radziwiłłówna w naszej historii: bardzo trudno było stać się żoną króla, jeżeli wszyscy widzieli w tobie jego kochankę niskiego rodu i na dodatek wdowę po innym mężczyźnie. Obie mały zachłanne rodziny, które w entuzjastycznym rozpasaniu dyskontowały świeży, królewski status krewniaczki. Obie oskarżano, że omamiły króla przy pomocy magii, bo przecież z własnej woli by się z taką jedną czy drugą nie ożenił. Obie też nie umiały sobie jednać przyjaciół. Obie oskarżano, że nie orientują się wystarczająco w ceremoniale dworskim – co mogło być prawdą, bo do roli królowej królewskie córki szykowano od kolebki – i że pomimo siermiężnego pochodzenia są wyniosłe i harde. Dla współczesnych nie miały wielu zalet. Królewska małżonka, oprócz potomstwa, miała dać królestwu świetne koligacje, wiano i korzyści polityczne. Nie wystarczyło zdobyć królewską miłość. Co więcej, królewskie potomstwo bywało oceniane przez pryzmat moralności – lub jej braku – matki, bo jedynie cnota matki gwarantowała prawowite pochodzenie dziedziców korony. Kobieta, która nie przystawała do wizerunku cnotliwej, skromnej, bogobojnej damy wielkiego rodu, łatwo stawała się dogodnym kozłem ofiarnym i oskarżano ją o wszystkie, czego nie śmiano zarzucić samemu władcy.
W historii Lukrecji Borgii naprawdę zaskoczyłaś mnie tym, że jej główną przewiną było tak naprawdę to, w jakiej rodzinie się urodziła. Dziś jej imię kojarzy się chyba jednoznacznie z rozpustą i lubieżnością, częściowo zapewne dzięki powieści Maria Puzo i serialowi, w którym zagrała ją Holliday Grainger. Czy odkrycie, jaka historia kryła się za propagandą, było trudnym wyzwaniem? Oddzielenie wiarygodnych relacji od tego, co twierdzili polityczni wrogowie Borgiów?
AB: Zaczynając pisać „Zmierzch świata rycerzy”, orientowałam się dość dobrze w ówczesnej intrydze politycznej i politycznym wykorzystaniu oskarżeń wobec kobiet, więc dla mnie akurat miłosne przygody, wyimaginowane bądź prawdziwe, Lukrecji w ogóle nie były ciekawe. Wiedziałam, że uderzano w nią, żeby uderzyć w papieża, a potem także w jej brata Cesare, księcia Valentino. W kurii panowały dość swobodne obyczaje, Lukrecja na pewno widziała niejedno, ale na podstawie istniejących źródeł nie da się wiarygodnie odtworzyć jej życia intymnego. Fascynujące było natomiast odkrycie, jak zręczną władczynią się okazała, kiedy wreszcie wydobyła się z cienia ojca i brata. Właściwie śmierć papieża powinna być końcem historii Lukrecji. Współcześni byli pewni, że Estowie się jej pozbędą, bo ostatecznie papież im ją wciskał z mozołem i bardzo długo, ci zaś opierali się wytrwale. Tymczasem okazało się, że – dzięki osobistym przymiotom, choć zapewne i posag odegrał swoją rolę – Estowie wprawdzie Borgiów nie cierpieli i z mało chrześcijańską radością przyjęli zgon papieża, ale Lukrecja, na dodatek jeszcze zanim urodziła wyczekiwanego syna i dziedzica Estów, stała się nieoczekiwanie ukochaną żoną i najlepszą synową. Pobożną, skromną, gospodarną. Jej talenty zarządcze były dla mnie nowością. Lukrecja umiała inwestować i samodzielnie nadzorowała swoje posiadłości. Bardzo współczesny wątek, nie uważasz?
Masz rację. Znów – gdyby to była powieść, ktoś mógłby uznać, że to nierealistyczne… Kontynuując jeszcze wątek tej bohaterki: pewnych faktów nie dało się jednak zweryfikować – nie wiadomo na przykład na pewno, czy Giovanni naprawdę był nieślubnym synem Lukrecji. Czy w przypadku takich historycznych białych plam masz własne teorie, co właściwie się wydarzyło?
AB: Przyznam, że szczególnie mnie nie interesują dociekania, czy urodziła nieślubne dziecko, czy też nie. Jeśli nie wiem, to nie wiem. W historii Lukrecji wystarczająco tragiczne jest to, że żeby zostać tą ukochaną księżną Ferrary, musiała rozstać się z jak najbardziej istniejącym i świetnie poświadczonym w źródłach synem z drugiego małżeństwa, spłodzonym przez męża, którego wedle współczesnych Lukrecja szczerze kochała i który według tychże współczesnych został zamordowany z inspiracji lub na rozkaz jej rodziny. To brutalne rozłączenie matki z dzieckiem, by mogła po raz trzeci odgrywać rolę dziewiczej narzeczonej, przemawia do mnie znacznie mocniej niż jej prawdziwe czy nie wyczyny erotyczne.
Czy którąś ze swoich bohaterek obdarzyłaś szczególną sympatią?
AB: Bardzo lubię Vannozzę, matkę Lukrecji. Umyka uwadze historyków, jak większość kochanek niskiego rodu, i jest zazwyczaj opisywana jako papieska kochanka i matka papieskich dzieci. Tymczasem Vannozza jest postacią niezwykłą: Borgia wydaje ją seryjnie za mąż, żeby nadać jej jakiś pozór przyzwoitości, ona zaś z małżeństwa na małżeństwo buduje własną fortunę, inwestując w nieruchomości i nabywając hotele obsługujące pielgrzymów. Tworzy prawdziwe imperium hotelarskie wokół Campo di Fiori. Umiera, przeżywszy wszystkie swoje dzieci, jako bogata i bardzo nabożna mieszczka. Rzym żegna ją w wielkim stylu, jako wybitną kobietę interesu, nie dziwkę.
Jako przewodniczka po renesansowej Polsce pokazałaś, na jaką przemoc były narażone m.in. służące czy żony, które naraziły się na złość mężów. Teraz zabierasz czytelniczki i czytelników w podróż po Burgundii, Rzymie i Ferrarze, a częściowo też po Anglii, Francji i Włoszech. Czy któryś z tych krajów był kobietom wyjątkowo nieprzyjazny? A może przeciwnie, w którymś kobietom żyło się lepiej?
AB: Jeśli urodziłaś się jako uboga chłopka w kraju rozrywanym wojnami domowymi, wszędzie było parszywie. Ale podoba mi się koncepcja finansowej niezależności, więc przyjemne jest, że we włoskich miastach kobiety zachowywały w trakcie małżeństwa rozdzielność majątkową.
W podtytule Twojej książki znalazła się informacja, że opowiada ona o kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność – naprawdę uważasz, że zawdzięczamy ją właśnie kobietom, a nie ich mężom i ojcom?
AB: Każdą przyszłość i każdą przeszłość zawdzięczamy i kobietom, i mężczyznom, ale jakoś tak się składa, że o rycerzach napisano znacznie więcej niż o ich żonach i matkach. Nie neguję zasług mężczyzn, ale czułam potrzebę, żeby uzupełnić obraz.
Od premiery „Zmierzchu świata rycerzy” minęła już chwila – z jakimi reakcjami się spotkałaś?
AB: Przychylnymi – acz z nutą zadziwienia, że znów takie opasłe tomisko.
Spotkałam się w sieci z kilkoma… dość absurdalnymi komentarzami dotyczącymi Twojej najnowszej książki. Pierwszy z brzegu to: „Feministyczny bełkot niemający zbyt wiele wspólnego z historią” – spodziewałaś się takiego podejścia?
AB: A to po lekturze czy zupełnie obok tekstu? Nie, nie odnajduję się w tym komentarzu. Opisując przeszłość, bardzo staram się usuwać siebie w cień i oddawać głos postaciom z przeszłości: historyk jest mówcą umarłych. Opisuję kobiety czasów przed feminizmem, starając się pokazywać je jak najwierniej i w siatce pojęciowej ich – nie mojej – epoki. Oczywiście zadawane przede mnie pytania odzwierciedlają również mój czas i moje wartości, na przykład staram się identyfikować przestrzenie wolności piętnastowiecznych kobiet, choć parę pokoleń temu takie pytanie by nie padło, bo po cóż kobietom wolność i cóż to jest za fanaberia. Ale też starannie unikam wartościowania i pokazuję na przykład, w jaki sposób bardzo tradycyjna rola kobiety jako gospodyni pozwalała na powszechnie akceptowaną działalność polityczną, zaś jak klasztor stawał się dla wielu kobiet przestrzenią wolności. Świat jest i zawsze był skomplikowany.
Przyznam, że w liceum uczyłam się w klasie o profilu humanistycznym, z rozszerzonym poziomem języka polskiego i historii – ale większa część „Zmierzchu świata rycerzy” była dla mnie albo całkowitą nowością, albo znałam te wydarzenia z innych źródeł, nie ze szkoły. Co sądzisz o szkolnej wizji nauczania historii?
AB: Za dużo polityki, za mało umiejętności krytycznego czytania tekstów, także tekstów współczesnych historyków. Za dużo wyliczanki faktów, za mało zrozumienia długofalowego procesu i związku przeszłości z teraźniejszości.
Gdybyś odpowiadała za program nauczania historii, co by się w nim znalazło, a co by zniknęło?
AB: Na szczęście nie znam wystarczająco dobrze programu, żeby odpowiedzieć na to pytanie, ale mój starszy syn, obecnie już student, kilka lat temu był laureatem olimpiady historycznej i pierwszy dłuższy krytyczny tekst napisał właśnie na potrzeby tejże olimpiady. Owszem, znał z języka polskiego rozprawkę i sposoby argumentowania oraz budowania wywodu, ale musiałam mu wytłumaczyć, jak się tworzy pracę historyczną, bodajże o uniwersalizmie średniowiecznym pisał. W moich szkolnych czasach pisaliśmy sporo narracyjnych form właśnie na historii. To ważne, bo historia wyrasta z nauk opisowych, nie jest gąszczem dat, tylko narracją, opowieścią. Dopiero skonfrontowana z tą olimpiadą syna zdałam sobie sprawę, jak daleko zaszła w szkole fragmentaryzacja przekazu i jak bardzo zza drzew nie widać lasu. Ale przyznam się, że generalnie staram się trzymać z daleka od szkolnych wyczynów moich synów i usiłuję też trzymać język za zębami. Nauczyłam się tego boleśnie, kiedy dziecię młodsze, bodajże w klasie IV podstawówki, przydreptało z zeszytem, okazało notatki i zażądało odpytywania przed kartkówką. A akurat zmagało się w szkole z początkami państwowości i miało taką notatkę – w punktach, a jakże – o skutkach przyjęcia chrześcijaństwa przez Polskę (a jakże). I jako jeden ze skutków był tam wymieniony sojusz z Czechami przeciwko Pomorzanom, więc skomentowałam cierpko, że sojusz ów trwał tyleż, co pisanie tej notatki – co dziecko ufnie powtórzyło w szkole i co nie zostało łaskawie przyjęte. Odtąd nie komentuję głupio, tylko staram się wpajać zdrową nieufność do wszystkiego, co napisane. Tekst to tekst. Trzeba umieć zobaczyć w nim autora i narratora.
Powiedziałaś niedawno, że feudalizm dawał kobiecie większą wolność niż mieszczaństwo – skąd ta różnica? Co o tym przesądzało?
AB: To skomplikowane pytanie, bo historycy wciąż się o to spierają. Uważam, że gospodarka pieniężna, a także nowe wartości – reformacja i kontrreformacja – zawęziły katalog kobiecych możliwości. Coraz bardziej ceniono pieniądz, ale ponieważ tylko niektóre rodzaje pracy pozwalały na zarabianie pieniędzy, niektóre zajęcia, te nieopłacane w pieniądzu i związane z gospodarstwem domowym i pracą opiekuńczą, zaczęto niżej wartościować. Przestrzeń stała się coraz ściślej określona płciowo, przy czym tą właściwą i akceptowaną dla kobiet przestrzenią stał się dom. Coraz bardziej nieufnie spoglądano na kobiety, które z jakiegoś powodu nie przystawały do powszechnie akceptowanej normy. No i wielkie polowanie na czarownice nie zdarzyło się w średniowieczu. Przyniósł je renesans.
Minęło sześć lat, odkąd rozmawiałyśmy ostatni raz – wiele się od tego czasu zmieniło w Polsce. Pandemia, wojna za granicami, ale też m.in. fala strajków kobiet. Sześć lat temu mówiłaś, że zdecydowanie uważasz się za feministkę. A dzisiaj?
AB: Podobnie.
Co z perspektywy feministki było najważniejsze w ostatnich latach?
AB: Tak w telegraficznym skrócie: koniec XX wieku, który moim zdaniem historycy kiedyś zamkną pandemią. Zakwestionowanie paradygmatu nieustannego wzrostu i postępu, ale też utrata poczucia bezpieczeństwa i kontroli nad własnym życiem, bo tę zmianę przyniosła nam pandemia, a potem wojna i kryzys energetyczny, i pakiet związanych z nimi, unikatowych od kilku dekad negatywnych czynników gospodarczych. Wydaje mi się, że COVID-19 pokazał naszemu pokoleniu śmierć w takiej odsłonie, jaką znaliśmy jedynie z tańców śmierci i Boccaccia – przypadkową, bezsensowną, nieoswojoną, nieczekającą na starość, niepoddającą się zabiegom medycznym. Doświadczyliśmy bezradności i strachu na wielką skalę, ale też ogromnej solidarności i współpracy. Jednocześnie patrzymy, jak coraz mocniej podmywane są – także przy entuzjastycznym udziale bądź z inspiracji elit – racjonalne, oświeceniowe fundamenty naszej kultury, a wojna w Ukrainie pokazała w naszej części świata w sposób ostateczny, że koniec historii jest tylko mrzonką, bo nic nie jest dane na zawsze. I wszystko to na panoramicznym tle zmian geopolitycznych, wielkich migracji, antropocenu i wielkiego wymierania.
Czy to, co dzieje się wokół nas, wpływa w jakiś sposób na Twoją twórczość?
AB: Oczywiście, tyle że ja jestem raczej z tych, którzy chodzą po brzegu i wrzucają do morza meduzy. Kryzys mnie nie obezwładnia.
W czasie pandemii udostępniłaś za darmo całą „Sagę o Twardokęsku”. Z jakim spotkałaś się odzewem? Czy Tobie też książki pomogły przetrwać trudny czas?
AB: Słuchaj, ja żyję w stajence betlejemskiej z mężem, psem, dwoma synami i trzema kotami, więc ten pierwszy czas pandemii i zamknięcia wszystkiego kojarzy się z nieustannym odgrzewaniem zupy, bo wszyscy pracowaliśmy zdalnie i mieliśmy przerwy o różnych godzinach, więc nieustannie latałam z tymi talerzami po pokojach, chwała niech będzie nauczycielom, którzy pozwalali zjeść w trakcie lekcji. Koty się darły, bo kot jest zawsze, z definicji po prostu, po niewłaściwej stronie zamkniętych drzwi, zresztą te zamknięte drzwi, co to jest w ogóle za antykoci wynalazek? Za to pies – konkretnie owczarek border collie – był przeszczęśliwy, że wreszcie ma wszystkie owce zagnane w jedno miejsce i nieustannie przynosił wszystkim zabawki, żebyśmy się nie marnowali przy tych komputerach, bo jak można się nie bawić z psem? Pisałam „Zmierzch świata rycerzy”, więc robiłam dokładnie to samo, co zwykle, tyle że w bardziej zatłoczonym domu, ale mnie ta bliskość rodziny akurat bardzo była potrzebna, skoro rzeczywistość dogoniła fantastykę katastroficzną. Natomiast odcięcie od reszty świata, w szczególności od bibliotek, okazało się dotkliwe i stąd też ten pomysł udostępnienia „Sagi”. Sama czytałam wówczas dużo o czasach Czarnej Śmierci, żeby skonfrontować się z tamtym doświadczeniem.
Jaką rolę książki odgrywają w Twoim życiu?
AB: Właściwie czytanie i pisanie jest moim życiem. Patrzę na świat przez pryzmat tekstów.
Czy pracujesz teraz nad kolejną książką, czy udałaś się na zasłużony urlop?
AB: Wyobraźnię mam wciąż nakręconą XV wiekiem. Narzucającą się konsekwencją „Zmierzchu świata rycerzy” byłaby podobna książka o wielkich władczyniach XVI wieku, nawet tytuł wymyśliłam, a właściwie ukradłam go Johnowi Knoksowi, który napisał cudny traktat wymierzony przeciwko Marii Stuart, mianowicie „Potworne rządy kobiet”. Ale jak wiesz, szybko się nudzę i lubię płodozmian. Od kilku lat chodzi za mną książka o XIII wieku, o zetknięciu Zachodu ze Wschodem i franciszkańskich wyprawach do Mongołów. Ostatnio jednak krąży mi w głowie powieść o renesansowej Italii, podobnej do świata „Wód głębokich jak niebo” – o władzy i zdradzie. Jeszcze nie zdecydowałam.
Serdecznie dziękuję za rozmowę i to, że znalazłaś na nią czas. Oraz, oczywiście, trzymam kciuki za dalsze sukcesy!
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska
***
Macie apetyt na więcej? Przeczytajcie tekst poświęcony książce „Zmierzch świata rycerzy. O kobietach, którym zawdzięczamy nowożytność”, recenzję „Córek Wawelu. Opowieści o jagiellońskich królewnach” oraz wywiad z Anną Brzezińską z 2017 roku.
fot. Albert Zawada