Ekranizacje Felieton

Brawurowe ballady i sabotaż scenarzystów, czyli oglądamy serial Wiedźmin. Rodowód krwi

Czy­ta­jąc donie­sie­nia o mini­se­ria­lu „Wiedź­min: Rodo­wód krwi”, nie spo­dzie­wa­łam się, że będzie on wier­ny twór­czo­ści Andrze­ja Sap­kow­skie­go, ale mia­łam nadzie­ję, że przy­naj­mniej sam w sobie oka­że się inte­re­su­ją­cy. Nie­ste­ty pro­duk­cja zawo­dzi na obu tych płasz­czy­znach, a nie­licz­ne dobre pomy­sły toną w morzu chaosu.

Chy­ba naj­dziw­niej­sze w seria­lu „Wiedź­min. Rodo­wód krwi” jest to, że nawet kie­dy twór­cy mie­li już dobre pomy­sły, to zupeł­nie nie potra­fi­li z nich sko­rzy­stać. Ot, angaż dla Joeya Bateya, czy­li Jaskra z „Wiedź­mi­na”. Publi­ka go poko­cha­ła, a „Toss a Coin to Your Wit­cher” czy „Burn But­cher Burn” oka­za­ły się hita­mi. Sko­ro aktor poja­wił się w pro­jek­cie, natu­ral­nym wybo­rem wyda­wa­ło­by się uczy­nić go nar­ra­to­rem i okra­sić odcin­ki bal­la­da­mi, praw­da? Byłam abso­lut­nie prze­ko­na­na, że tak wła­śnie będzie, i że choć­by dla­te­go war­to będzie obej­rzeć „Rodo­wód krwi”. Nie­ste­ty, Jaskier w seria­lu wystę­pu­je w war­to­ściach home­opa­tycz­nych, a jego śpiew usły­szy­my raz… w cza­sie napi­sów koń­co­wych ostat­nie­go odcin­ka. Nar­ra­tor­ka, owszem, poja­wia się – jest to Sean­chai (Min­nie Dri­ver) i jej wątek jest zwy­czaj­nie zbędny.

POETYCKI POTENCJAŁ

Wła­śnie, muzy­ka – moż­na by pomy­śleć, że jest nie­ro­ze­rwal­nie zwią­za­na z „Wiedź­mi­nem”. Jest oczy­wi­ście Jaskier Joeya Bateya i jego „Toss a Coin…” (muzy­ka: Sonya Belo­uso­va i Gio­na Osti­nel­li tekst: Jen­ny Kle­in, Sonya Belo­uso­va i Gio­na Osti­nel­li), ale prze­cież nie tyl­ko! Pol­ska nie­sław­na pro­duk­cja (co cie­ka­we – zawsze mia­łam wra­że­nie, że mimo pew­nych napraw­dę fatal­nych ele­men­tów, kry­ty­ko­wa­no ją na wyrost i zda­je się, że dopie­ro po latach wie­le osób zaczy­na ją doce­niać) dała nam „Zapach­nia­ło powie­wem jesie­ni” w wyko­na­niu Zbi­gnie­wa Zama­chow­skie­go (też w roli Jaskra) do muzy­ki Grze­go­rza Cie­chow­skie­go i tek­stu Andrze­ja Sap­kow­skie­go, a gro­wy „Wiedź­min 3. Dzi­ki Gon” – „Wil­czą zamieć” – na któ­rą zło­ży­ły się tekst Alek­san­dry Moty­ki, muzy­ka Mar­ci­na Przy­by­ło­wi­cza oraz śpiew Anny Ter­pi­łow­skiej (w angiel­skiej wer­sji „The Wolven Storm” śpie­wa Emma Hid­dle­ston) – czy­li pieśń uko­cha­nej Jaskra, tru­ba­dur­ki Priscilli.


Z takim muzycz­nym dzie­dzic­twem wiedź­miń­skie­go świa­ta moż­na by uznać, że uczy­nie­nie głów­ną boha­ter­ką bard­ki będzie strza­łem w dzie­siąt­kę. Coś jed­nak nie zagra­ło. Co praw­da Sophie Brown wcie­la­ją­ca się w elf­kę Éile zna­ną też jako Skow­ro­nek ma prze­pięk­ny głos, a „Stay With Me, Oh, Lover” oraz „Black Rose” napraw­dę mają moc, ale mam wra­że­nie, że mdłe tło seria­lu wysy­sa ją z tych bal­lad. Napraw­dę o wie­le lepiej tra­fi­ły do mnie wysłu­cha­ne solo niż jako część ścież­ki dźwiękowej…

Dodam jesz­cze, że napraw­dę nie mogę zro­zu­mieć, jak moż­na było zmar­no­wać poten­cjał dwoj­ga śpie­wa­ją­cych akto­rów, nie pisząc wspól­nej bal­la­dy dla Éile i Jaskra! Oczy­wi­ście te posta­ci nie spo­ty­ka­ją się na ekra­nie i roz­dzie­la je 1200 lat, ale prze­cież to kwe­stia dobre­go tek­stu i dobre­go mon­ta­żu: Éile śpie­wa­ją­ca bal­la­dę o wyda­rze­niach bie­żą­cych, Jaskier – o tym, cze­go dowia­du­je się o histo­rii, by póź­niej ich gło­sy połą­czy­ły się w ponad­cza­so­wym prze­sła­niu. W nisko­bu­dże­to­wym musi­ca­lu „Dr. Hor­ri­ble­’s Sing-Along Blog” dosta­je­my pięk­nie zmon­to­wa­ny duet Neila Patric­ka Har­ri­sa i Feli­cii Day „My Eyes”, choć fabu­lar­nie każ­de z boha­te­rów śpie­wa samo do sie­bie. Da się? Oczy­wi­ście, że się da, wystar­czy dobry pomysł i świa­do­mość atu­tów, jakie ma się w ręce.

Dobrze, dość reflek­sji o tym, co mogło być… Wróć­my do tego, co jest.

NIJAKA NARRATORKA

Po krót­kim wstę­pie, w któ­rym Sean­chai ratu­je życie Jaskra, by ten mógł poznać nie­zwy­kłą histo­rię i prze­kuć ją w pieśń, dekla­ru­je: „Prze­kra­dam się mię­dzy świa­ta­mi i epo­ka­mi, zbie­ra­jąc zapo­mnia­ne histo­rie. Oży­wiam je na nowo, gdy są potrzeb­ne”. Mówiąc krót­ko – Net­flix wpro­wa­dza nową boha­ter­kę – potęż­ną, podró­żu­ją­cą w cza­sie i prze­strze­ni zmien­no­kształt­ną postać tyl­ko po to, żeby opo­wie­dzia­ła histo­rię Jaskro­wi, by ten mógł ją prze­ka­zać dalej. Dla­cze­go nie inge­ru­je w inny spo­sób, sko­ro była w sta­nie zatrzy­mać w cza­sie całą temer­ską armię, by mieć pew­ność, że Jaskier prze­ży­je? Nie dowie­my się tego. Nie jest to w dodat­ku jedy­ny absurd zwią­za­ny z posta­cią nar­ra­tor­ki – naj­gor­szym jest abso­lut­na łopa­to­lo­gia. Nar­ra­tor­ka powta­rza to, co widzi­my na ekra­nie do tego stop­nia, że gdy dru­ży­na boha­te­rów powięk­sza się, rela­cjo­nu­je: „I tak dwo­je sta­ło się troj­giem” – za każ­dym razem!

I znów twór­cy kom­plet­nie nie wyko­rzy­sta­li poten­cja­łu roz­wią­za­nia, któ­re wybra­li – „Wiedź­min. Rodo­wód krwi” miał pier­wot­nie liczyć sześć odcin­ków i tyle mate­ria­łu przy­go­to­wa­no, ale final­nie obję­tość seria­lu skró­co­no do czte­rech czę­ści. Nie­ste­ty, te cię­cia widać – postać w jed­nej sce­nie prze­by­wa w wię­zie­niu, w innej jest wol­na w zupeł­nie innej czę­ści kon­ty­nen­tu. Boha­te­ro­wie jadą kon­no, a chwi­lę póź­niej idą pie­szo. Co się wyda­rzy­ło pomię­dzy tymi sce­na­mi? Nie wie­my. Jeśli dokręt­ki były zbyt kosz­tow­ne, to wła­śnie tutaj mogła­by ode­zwać się nar­ra­tor­ka! Dla­cze­go nie uzu­peł­nia luk fabu­lar­nych? Oczy­wi­ście nadal nie wyeli­mi­no­wa­ło­by to oczy­wi­stych błę­dów w mon­ta­żu, ale przy­naj­mniej dopo­wia­da­ło­by te frag­men­ty fabu­ły, któ­rych wycię­cie zosta­wi­ło brzyd­kie szwy. Posta­ci na ekra­nie potra­fię poli­czyć samodzielnie.

Piszę o twór­cach, ale nie przy­bli­ży­łam ich jesz­cze. Za mini­se­rial „Wiedź­min. Rodo­wód krwi” odpo­wia­da­ją Dec­lan De Bar­ra i Lau­ren Schmidt His­srich – obo­je pra­cu­ją­cy przy głów­nej serii. De Bar­ra napi­sał sce­na­riu­sze do dwóch odcin­ków „Wiedź­mi­na”: to „O ban­kie­tach, bękar­tach i pochów­kach” (sezon 1, odci­nek 4) opar­ty na „Kwe­stii ceny” i „Mie­czu prze­zna­cze­nia” oraz „Ziar­no praw­dy” (sezon 2, odci­nek 1) bazu­ją­cy na opo­wia­da­niu o tym samym tytu­le. Lau­ren Schmidt His­srich to oczy­wi­ście mat­ka seria­lo­we­go „Wiedź­mi­na” – show­run­ner­ka całej serii, a ponad­to sce­na­rzyst­ka. Napi­sa­ła sce­na­riu­sze do odcin­ków “Począ­tek koń­ca” (sezon 1, odci­nek 1) na pod­sta­wie „Mniej­sze­go zła”, „Coś wię­cej” (sezon 1, odci­nek 8) na pod­sta­wie opo­wia­da­nia o tym samym tytu­le i „Rodzi­na” (sezon 2, odci­nek 8). Bez wąt­pie­nia są to więc oso­by, któ­re zarów­no mia­ły wkład (w przy­pad­ku Lau­ren Schmidt His­srich – ogrom­ny!) w kształt seria­lu i powin­ny dobrze znać twór­czość Andrze­ja Sap­kow­skie­go. Nie­ste­ty „Wiedź­min: Rodo­wód krwi” odbie­ga nie tyl­ko od ksią­żek, ale też od głów­nej serii.

DRĘTWA DRUŻYNA

Kolej­nym pro­ble­mem twór­ców są posta­ci. W misji stwo­rze­nia pierw­sze­go wiedź­mi­na bie­rze udział sie­dem osób. Tak napraw­dę tyl­ko jed­na z nich to postać z krwi i kości.

Kra­sno­ludz­ka wojow­nicz­ka Mel­dof wyróż­nia się na tle pozo­sta­łych boha­te­rów dopra­co­wa­niem: pozna­je­my jej prze­szłość, cha­rak­ter, moty­wa­cje. W jej rolę wcie­li­ła się nisko­ro­sła aktor­ka Fran­ce­sca Mills, któ­ra napraw­dę błysz­czy. Mia­łam wra­że­nie, że zna­ko­mi­cie bawi­ła się tą rolą, czym wyróż­nia­ła się na tle resz­ty dru­ży­ny – bar­dzo moż­li­we, że tyl­ko ona napraw­dę mia­ła co grać. W wypo­wie­dziach Mel­dof prze­my­ca­ne są smacz­ki o świe­cie, nie brak jej humo­ru, ale potra­fi też wzru­szyć. Mel­dof dzier­ży magicz­ny młot – Gwen. Opo­wieść o tej dwój­ce jest bar­dziej inte­re­su­ją­ca niż cała resz­ta serialu.

Kolej­ni boha­te­ro­wie zosta­ją zale­d­wie zary­so­wa­ni: to Fjall z Kla­nu Psa (Lau­ren­ce O’Fu­ara­in), wspo­mi­na­na już Éile zwa­na Skow­ron­kiem (Sophia Brown), Scian z ple­mie­nia Ducha (Michel­le Yeoh) i Syn­dril (Zach Wyatt). I jest jesz­cze dwój­ka: Zaca­ré (Liz­zie Annis) oraz Cal­lan zwa­ny Bra­tem Śmier­cią (Huw Novel­li) – któ­rzy są tak dosko­na­le zbęd­ni, że nie rozu­miem, dla­cze­go nie zosta­li wycię­ci jesz­cze na eta­pie sce­na­riu­sza. Każ­dą sce­nę z ich udzia­łem moż­na by prze­pi­sać na inne posta­ci bez żad­ne­go uszczerb­ku dla fabuły.

Choć boha­te­rów łączy wspól­na misja, to for­mo­wa­nie dru­ży­ny jest cał­ko­wi­cie pre­tek­sto­we, przy­po­mi­na raczej śred­nią sesję RPG, w któ­rej Mistrz Gry chce tyl­ko odha­czyć począ­tek, żeby móc przejść do tego, co zapla­no­wał. Nie­ste­ty z tego powo­du trud­no im kibi­co­wać – posta­ci są nija­kie, papie­ro­we i pła­skie, poza Mel­dof mamy do czy­nie­nia z nosi­cie­la­mi poje­dyn­czych cech, a nie z kon­kret­ny­mi osobami.

Poza dru­ży­ną nie jest lepiej – księż­nicz­ka Mer­wyn (Mir­ren Mack) jest nija­ka, mag Balor (Len­ny Hen­ry) to ste­reo­ty­po­wy czar­ny cha­rak­ter, a gene­rał Ere­din (Jacob Col­lins-Levy) mógł­by wzbu­dzać nie­co emo­cji, gdy­by nie fakt, że nie ma w nim nic z posta­ci, któ­rą pozna­je­my w „Pani Jezio­ra” czy gro­wym „Dzi­kim Gonie”.

BRZYDKI BAŁAGAN

W szwach roz­cho­dzi się też świat przed­sta­wio­ny. Fabu­ła „Rodo­wo­du krwi” roz­gry­wa się 1200 lat przed wyda­rze­nia­mi z „Wiedź­mi­na”, na Kon­ty­nen­cie nie poja­wi­li się jesz­cze ludzie ani potwo­ry, któ­re przy­by­ły wraz z nimi. Pla­ne­tą wła­da­ją elfy i kra­sno­lu­dy. Pro­blem pole­ga na tym, że w sumie nie widać spe­cjal­nej róż­ni­cy mię­dzy tymi cza­sa­mi a cza­sa­mi Geral­ta z Rivii. Elfy zacho­wu­ją się i ubie­ra­ją się jak ludzie, ich cywi­li­za­cja nie ma w sobie nic uni­ka­to­we­go. Rela­cje elfów i kra­sno­lu­dów przy­po­mi­na­ją rela­cje ludzi i elfów z „Wiedź­mi­na”. Co wię­cej, przed­sta­wie­nie ras (szcze­gól­nie kra­sno­lu­dów) nie do koń­ca współ­gra z tym, co widzie­li­śmy w głów­nym seria­lu. Cho­ciaż nie – histo­ria kra­sno­lu­dów jest nie­spój­na już na pozio­mie „Rodo­wo­du krwi”. To, cze­go się o nich dowia­du­je­my kom­plet­nie nie ma prze­ło­że­nia na to, jak funk­cjo­nu­ją. Opo­wie­dze­nie tej rasy na nowo? Cze­mu nie! Ale wypa­da­ło­by w tym zacho­wać choć odro­bi­nę kon­se­kwen­cji. Twór­cy „Rodo­wo­du krwi” jej nie mają, po pro­stu dopi­su­ją loso­we fak­ty do fabu­ły i nie kon­ty­nu­ują ich w żaden sposób.

Mnó­stwo też w fabu­le drob­nych głu­po­tek czy potknięć chro­no­lo­gicz­nych. Ot – Klan Psa otruł wszyst­kich człon­ków ple­mie­nia Ducha (choć jego człon­ko­wie nie mają świa­do­mo­ści, że Scian prze­trwa­ła) – a jed­no­cze­śnie Fjall z Kla­nu Psa jest prze­ko­na­ny, że ple­mię Ducha to tyl­ko mit. Jakim cudem, sko­ro do wyda­rze­nia musia­ło dojść albo za życia jego ojca, a może i jego same­go? W roz­mo­wie Bra­ta Śmier­ci z Mel­dof dowia­du­je­my się, że w prze­szło­ści elfy krzyw­dzi­ły kra­sno­lu­dy, ale to były daw­ne cza­sy – a fabu­ła pierw­sze­go odcin­ka sku­pia się na pod­pi­sa­niu poko­ju mię­dzy kró­le­stwa­mi elfów a kró­le­stwem kra­sno­lu­dów, więc mowa o jak naj­bar­dziej teraź­niej­szym konflikcie.

Swo­ją dro­gą sytu­acja geo­po­li­tycz­na świa­ta jest tak pro­sta, że moż­na by ją stre­ścić w jed­nym – dwóch zda­niach, a ma się wra­że­nie, że twór­cy są prze­ko­na­ni o jej ogrom­nym skom­pli­ko­wa­niu i wyja­śnia­ją ją kil­ka­krot­nie. W efek­cie w pierw­szych dwóch odcin­kach pra­wie nic się nie dzieje.

Tak napraw­dę całą fabu­łę „Rodo­wo­du krwi” moż­na by zmie­ścić w dwu­go­dzin­nym fil­mie – przy­znam, że nie wyobra­żam sobie oglą­da­nia pier­wot­nych sze­ściu odcin­ków. Z jed­nej stro­ny może wów­czas posta­ci nabra­ły­by głę­bi… z dru­giej – serial jest tak pełen dłu­żyzn, że napraw­dę dało­by się przed­sta­wić je lepiej w tym cza­sie ekra­no­wym, któ­ry dosta­ły. Sądzę więc, że to nie dłu­gość odcin­ków jest pro­ble­mem, a kiep­ski sce­na­riusz, któ­ry pró­bo­wa­no rato­wać zagęsz­cze­niem wydarzeń.

Przy­znam, że przed sean­sem wyszłam z zało­że­nia, że nawet jeśli fabu­ła będzie kiep­ska, to przy­naj­mniej pooglą­dam ślicz­ne obraz­ki, ale nawet to zało­że­nie spraw­dzi­ło się tyl­ko poło­wicz­nie. Owszem, ple­ne­ry zapie­ra­ją dech w pier­siach, ale już kostiu­my są śred­nie, a miej­sca­mi wręcz kiep­skie. Księż­nicz­ka Mer­wyn z począt­ku prze­bie­ra się chy­ba co sce­nę, a każ­dy z jej stro­jów jest coraz bar­dziej nie­uda­ny – tak­że w momen­tach, w któ­rych wyraź­nie powin­na olśnie­wać oto­cze­nie. Naj­waż­niej­sza kobie­ta w kró­le­stwie wyglą­da, jak­by zaopa­try­wa­ła się w lum­pek­sie – ale w dniu przed dosta­wą towa­ru, kie­dy już wszyst­kie ład­ne ubra­nia wyku­pio­no i zosta­ły tyl­ko tan­det­ne, znisz­czo­ne i poroz­cią­ga­ne, któ­re na nikim nie leżą odpo­wied­nio. (Nie, nie uwa­żam, żeby ubie­ra­nie się w lum­pek­sie było czymś złym czy wsty­dli­wym, ba, uwa­żam, że moż­na tam tra­fić na praw­dzi­we pereł­ki – ale w lum­pek­sie, w któ­rym ubie­ra­ła się Mer­wyn, wszyst­kie pereł­ki czy ubra­nia po pro­stu przy­zwo­ite wyku­pił ktoś przed nią. Może Mel­dof? Ona aku­rat dobrze wyglą­da). Co cie­ka­we, jeden z kup­ców, któ­ry w fabu­le poja­wia się epi­zo­dycz­nie, ma ubra­nia zapro­jek­to­wa­ne lepiej od Mer­wyn, co szcze­gól­nie rzu­ca się w oczy, gdy poja­wia­ją się w tym samym pomieszczeniu.

PRAWILNE POZYTYWY

Czy to zna­czy, że nic w „Rodo­wo­dzie Krwi” nie dzia­ła?
Dobrze wypa­da sama Koniunk­cja Sfer – czy­li wyda­rze­nie, któ­re­mu tak napraw­dę serial miał być poświę­co­ny i dzię­ki któ­re­mu na Kon­ty­nen­cie poja­wi­li się ludzie. Pro­blem pole­ga na tym, że to dosłow­nie ostat­nie minu­ty seria­lu. Kie­dy wresz­cie coś napraw­dę dzia­ła, poja­wia­ją się napi­sy końcowe.

Dobrze wypa­da wątek Ith­lin­ne (Ella Schrey-Yeats) – legen­dar­nej elfiej wieszcz­ki – ta jed­nak poja­wia się dosłow­nie na chwi­lę, to bar­dziej cameo niż epizod.

Inte­re­su­ją­cy był też zamysł, o któ­rym pośred­nio już wspo­mnia­łam – mia­no­wi­cie opo­wia­da­nie histo­rii oraz rola bar­dów i bar­dek. Serial moc­no pod­kre­śla rolę opo­wie­ści: Sean­chai pil­nu­je tych, któ­re są waż­ne dla losów świa­ta, bal­la­dy Jaskra dosłow­nie ratu­ją mu życie, bal­la­dy Skow­ron­ka dają ludziom nadzie­ję i siłę, a dla niej samej mają być odku­pie­niem, Balor z kolei kil­ka­krot­nie pod­kre­śla, że jego prze­ciw­ni­cy muszą zostać zgła­dze­ni, nim sta­ną się boha­te­ra­mi pie­śni, któ­ra będzie pali­wem dla ludu.

Bal­la­dy moc­no wpły­wa­ją na życie Éile. Wojow­nicz­ka z Kla­nu Kru­ka wsty­dzi się prze­mo­cy, któ­rej była spraw­czy­ni, więc porzu­ca miecz, przy­bie­ra imię Skow­ro­nek i sta­je się bard­ką, by nieść ludziom otu­chę i w ten spo­sób odku­pić daw­ne grze­chy. Jed­no­cze­śnie z tego powo­du pogar­dza nią rodzi­na oraz daw­na mistrzy­ni. Gdy jed­nak pozna­je­my Éile, spo­ty­ka ją tra­ge­dia, przez któ­rą posta­na­wia porzu­cić muzy­kę i ponow­nie się­gnąć po broń. W waż­nych momen­tach, w któ­rych spo­dzie­wa­li­by­śmy się usły­szeć jej śpiew, Éile tyl­ko mówi. Jej bal­la­dy śpie­wa­ją inni. Ona sama robi to rzad­ko, co jest inte­re­su­ją­cym zabie­giem fabu­lar­nym, ale by zwró­ci­ło uwa­gę, potrzeb­ny był­by lep­szy sce­na­riusz. W momen­cie gdy bal­la­dy Skow­ron­ka są jed­ną z nie­licz­nych zalet, to nie wystar­czy, by udźwi­gnąć całą opowieść.

Moż­li­we, że pro­ble­mem jest też to, że twór­cy posta­wi­li na dwa utwo­ry – z jed­nej stro­ny mamy moc­ne i poru­sza­ją­ce wyko­na­nie „Stay With Me, Oh, Lover” w odcin­ku „Wojow­ni­cy, sty­py i cudow­ne świa­ty” (to jed­na z lep­szych scen seria­lu), z dru­giej wyraź­nie waż­niej­sza dla lud­no­ści kon­ty­nen­tu jest „Black Rose”. Może gdy­by głów­ny utwór był jeden, bar­dziej spi­nał­by serial klamrą?

Dla­cze­go jed­nak piszę, że zamysł był inte­re­su­ją­cy, a nie, że to waż­na zale­ta? Znów pro­ble­mem jest łopa­to­lo­gia. Prze­sła­nie zosta­ło powtó­rzo­ne tyle razy, że zamiast reflek­sji nad rolą opo­wie­ści w naszym życiu, zosta­je tyl­ko ziry­to­wa­nie. Moż­na by wręcz zacząć się zasta­na­wiać, czy sce­na­riusz nie miał sabo­to­wać serialu…

WAŻKIE WYZWANIE

Cie­ka­wym wąt­kiem poru­sza­nym przez twór­ców jest wal­ka klas – i znów, w ostat­nim odcin­ku wybrzmie­wa wręcz łopa­to­lo­gicz­nie, ale drob­ne ele­men­ty budu­ją­ce ten wątek poja­wia­ją się od same­go począt­ku. Pie­śni Skow­ron­ka tra­fia­ją do ludu: rol­ni­ków, rze­mieśl­ni­ków, karcz­ma­rzy. To była­by napraw­dę cie­ka­wa histo­ria… jed­nak poza wiedź­miń­skim świa­tem. Ta fabu­ła roz­gry­wa się 1200 lat przed feu­da­li­zmem. Tro­chę za wcze­śnie na rewo­lu­cję pro­le­ta­ria­tu, nie­ste­ty, bo nic, co wyda­rzy się póź­niej, nie suge­ru­je, by taka zmia­na w myśle­niu zaszła na Kon­ty­nen­cie. Ten wątek wyglą­da, jak­by twór­cy mie­li pomysł na nie­ty­po­wą histo­rię fan­ta­sy, ale bali się napi­sać ją od A do Z, więc wepchnę­li ją w pre­qu­el „Wiedź­mi­na”, do któ­re­go nie byli w sta­nie jej wpasować.

War­to tu zauwa­żyć, że serial cał­kiem zgrab­nie dba o repre­zen­ta­cję: Éile, Syn­dril i Balor są czar­ni, a Scian odgry­wa aktor­ka chiń­skie­go pocho­dze­nia. W rolę Mel­dof wcie­li­ła się aktor­ka nisko­ro­sła, z kolei Fen­rick (Amy Mur­ray) posłu­gu­je się języ­kiem migo­wym. W fabu­le poja­wia się dobrze opo­wie­dzia­na histo­ria miło­ści dwóch kobiet (dzie­ją­ca się poza kadrem) oraz epi­zod związ­ku dwóch męż­czyzn – mają­cy zresz­tą waż­ne zna­cze­nie dla fabu­ły. Jeśli do tego dodać dużą rolę i spraw­czość boha­te­rek, to dosta­li­by­śmy napraw­dę spo­ry plus, tyl­ko co z tego, jeśli cały serial jest na tyle męczą­cy, że mało kto doce­ni taką reprezentację?

Pod­su­mo­wu­jąc: napraw­dę nie wiem, dla kogo jest ten serial. Na pew­no nie dla miło­śni­czek i miło­śni­ków ksią­żek Andrze­ja Sap­kow­skie­go czy choć­by gier kom­pu­te­ro­wych z serii „Wiedź­min” – im więk­sza wie­dza o tym uni­wer­sum, tym więk­sze będzie zgrzy­ta­nie zęba­mi. Raczej nie dla fanów fan­ta­sy, któ­rzy szu­ka­ją dla sie­bie cze­goś nowe­go – serial nie za bar­dzo stoi na wła­snych nogach, pod­pie­ra się sła­wą „Wiedź­mi­na” i nie doda­je od sie­bie zbyt wie­le, w dodat­ku widać, że twór­cy oszczę­dza­li na efek­tach spe­cjal­nych, co we fran­czy­zie o łow­cach potwo­rów boli podwój­nie. Nie cho­dzi o to, że bestie są kiep­sko wyko­na­ne – ich po pro­stu pra­wie nie ma. Moż­na odnieść wra­że­nie, że 90% budże­tu pochło­nę­ła sekwen­cja Koniunk­cji Sfer… Serial nie tra­fi też raczej do osób, któ­re poko­cha­ły głów­ną serię – bo ani nie ma jej ducha, ani nawet nie roz­bu­do­wu­je sen­sow­nie jej świa­ta, raczej wpro­wa­dza kom­pli­ka­cje niż wyja­śnia. Może to coś dla osób, któ­re lubią motyw bar­dek i bar­dów, a któ­rym nie będzie prze­szka­dzać łopa­to­lo­gia? Może. Sophia Brown ma napraw­dę pięk­ny głos.

Anna Tess Gołębiowska

 

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy