Każdy z nas w ciągu swojego życia spotka się z pełniącą dyżur pielęgniarką. Jeśli sami szczęśliwie nie trafimy do szpitala, istnieje duże prawdopodobieństwo, że będziemy odwiedzać przebywającą tam bliską osobę. Wiemy, że pielęgniarki protestują, są źle opłacane i przemęczone, ale często nic ponadto. Marianna Fijewska, pisząc swoją książkę o tym środowisku, dotarła znacznie głębiej.
Zuzanna Pęksa: Już ze wstępu „Tajemnic pielęgniarek” dowiadujemy się, czemu właściwie książka powstała i jakie było jej główne założenie. Czy mogłaby Pani opowiedzieć o tym czytelnikom, którzy dopiero planują sięgnąć po tę przejmującą pozycję?
Marianna Fijewska: Interesują mnie tematy, w których nie ma miejsca na fałszowanie i idealizowanie rzeczywistości. Pielęgniarki mają do czynienia z zupełnie innym światem, niż ten, który widzimy każdego dnia. W szpitalach nie ma miejsca na udawania, jest sama prawda. Z jednej strony one wiedzą o nas, pacjentach bardzo dużo, a my nie wiemy o nich prawie nic. Mamy w głowie tylko stereotypy – na przykład chciwej, domagającej się podwyżek wrednej kobiety albo wręcz przeciwnie – uległej siostry, która prawie za darmo pełni społeczną misję. Żaden z tych stereotypów nie jest prawdziwy i zastanawiam się dzisiaj, jak to możliwe, że wiemy tak mało o zawodzie, z którym każdy z nas będzie miał w życiu niejednokrotnie do czynienia.
Z.P.: Jak szukała Pani bohaterek do swojej książki? Czy pielęgniarki chętnie zgadzały się na rozmowy?
M. F.: Zaczęło się od znajomych – okazało się, że dwie dawne koleżanki poszły na pielęgniarstwo. Spotkałam się z nimi, one dały mi kontakt do swoich koleżanek, a one do swoich znajomych… Wiele rozmówczyń znalazłam na forach internetowych, a część przez prywatne placówki medyczne. Początkowo bałam się, że nie będą chciały mnie wpuścić do swojego świata, że będą wobec mnie nieufne. Nic bardziej mylnego. Większość wywiadów bardzo się przeciągała, bo pielęgniarki mają to do siebie, że jak zaczną mówić, to nie mogą skończyć. A ja nie mogłam przestać słuchać, bo to, co opowiadały, było niesamowite, otwierające oczy i bardzo ciekawe. Myślę, że wiele z nich nie ma się komu wygadać. Rodzina i znajomi mają dość słuchania o tragediach, z którymi te kobiety mierzą się na co dzień.
Z.P.: Zanim przeczytałam Pani książkę, pomyślałam, że spytam, która z historii opowiedzianych przez Pani rozmówczynie, była dla Pani najbardziej poruszająca. Po kilkudziesięciu stronach już wiedziałam, że pewnie ciężko będzie wybrać jedną z nich. Pielęgniarki są źle opłacane, narażone na ataki fizyczne i słowne, przepracowane, niedoceniane, molestowane. Wyliczać można bardzo długo. Która z opowieści najbardziej Panią wstrząsnęła i czemu?
M.F.: Starałam się odsunąć swoje emocje, gdy słuchałam o traumatycznych zdarzeniach i wtedy, gdy jeździłam na wizyty domowe z pielęgniarkami z hospicjum. Jednak najbardziej poruszyła mnie historia kobiety, która przez 26 lat pracowała w dużym warszawskim szpitalu na bloku operacyjnym, gdzie zarabiała około 1600 złotych. Wcześniej wzięli z mężem kredyt na dom, ale spłacali go głównie z jego pensji. Nagle mężczyzna zachorował. Stał się niesprawny psychicznie i fizycznie. Pielęgniarka brała dodatkowe dyżury, pracowała w dzień i w nocy, a i tak na nic nie starczało. Wtedy MSZ organizowało wyjazd do Libii dla ratowników, lekarzy i pielęgniarek. Zgłosiła się. Za dwa miesiące pracy w szpitalu polowym w Misracie (gdzie trwały walki związane z wojną domową) miała zarobić 20 tysięcy złotych. Przeżywała tam potworne chwile, codziennie na jej rękach umierało kilkanaście osób. Pod koniec wyjazdu wrzucono im do namiotu młodego chłopaka, którego zdążyła uśpić przed zabiegiem amputacji. Nagle weszła jedna z bojówek. Mężczyźni, wrzeszcząc, puścili serię z karabinu w stronę jej pacjenta. Zabili go i podziurawili maszynę anestezjologiczną, którą ona jeszcze przed chwilą obsługiwała. Ta pielęgniarka do końca życia będzie cierpieć na silną arytmię spowodowaną nadludzkim stresem. Zapytałam ją, z jakimi emocjami wraca do tych wspomnień. Powiedziała, że właściwie to dobrze, że była wtedy w tym namiocie, bo przynajmniej zdążyła wykonać swoją pracę. „Wiem, że chłopaczyna spał, kiedy go zabijali”. Takie zdanie może powiedzieć tylko ktoś, kto nosi w sobie prawdziwą odpowiedzialność za życie i zdrowie innych.
Z.P.: A czy byłaby Pani w stanie ocenić, co dla Pani rozmówczyń jest najtrudniejsze w pracy pielęgniarki? Czy to zmęczenie, stres, niskie zarobki, ciężkie przypadki, czy zagrożenie ze strony agresywnych pacjentów? A może coś jeszcze innego?
M.F.: Zmęczenie, stres, niskie zarobki, śmierć, zagrożenie ze strony pacjentów, problemy komunikacyjne wewnątrz zespołu czy polityka oszczędności prowadzona przez dyrektorów placówek medycznych – to wszystko jest bardzo problematyczne, ale gdybym miała wskazać największy problem, chyba byłaby to zbyt mała liczba pielęgniarek na dyżurach. Jedna powiedziała mi, że czasem nie pije, żeby nie musieć chodzić do łazienki, a jak już chodzi, to niejednokrotnie modli się w tej łazience, żeby żaden pacjent nie przestał oddychać. Dlaczego? Bo jest sama na oddziale. Albo są we dwie, ale ta druga ma masę innych obowiązków. One są w ciągłym rozdarciu – nie mogą naprawdę dobrze zaopiekować się pacjentem, bo nie ma na to czasu.
Z.P.: Do swojej książki przeprowadziła Pani rozmowy zarówno z osobami jeszcze w trakcie nauki, jak i z pielęgniarkami z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem. Czy w tych osobach było widać różne podejścia? Czy lata praktyki zmieniają nastawienie, uodparniają na trudne sytuacje, sprawiają, że można przejmować się mniej? Czy raczej jest to kwestia osobistych cech charakteru?
M.F.: Myślę, że charakteru. Niektóre panie z 30-letnim stażem mówiły, że kochają tę pracę, ale było to wypowiadane z pewnym smutkiem, bo wiedziały, że system nie umożliwia im roztoczenia nad pacjentem takiej opieki, jaką chciałyby mu zapewnić. Bo nie ma czasu, personelu, pieniędzy. Z drugiej strony były młode dziewczyny, na przykład z 4‑letnim stażem, które już były wypalone i wprost mówiły, że praca, która miała być pasją, przynosi im same rozczarowania i cierpienie.
Z.P.: Zwykle myśląc o pacjentach szpitali, współczujemy im z powodu dotykających ich chorób. Pani książka pokazała, że często obok starości czy raka, wielkim zagrożeniem dla ludzi są ich bliscy. Dzieci przyjeżdżają do szpitala pobite przez matki, a dziadkowie zagłodzeni. Była Pani zaskoczona, słysząc opowieści o tym, że rodzina pozbywa się bliskich na wakacje czy święta?
M.F.: Oczywiście. Najbardziej zdziwiły mnie opowieści pielęgniarek z interny i geriatrii, które opowiadały, że dzieci i wnukowie starszych osób potrafią celowo doprowadzić do pogorszenia zdrowia starszych ludzi, żeby tylko zostawić ich w szpitalu i mieć święty spokój. Pamiętam, jak chciałam ocenić skalę tego zjawiska i zapytałam jedną z pielęgniarek, kiedy ostatnio spotkała się z taką sytuacją. Odpowiedziała, że dosłownie przed kilkoma godzinami. Pewna kobieta przywiozła swojego ojca, mówiąc, że nie ma on apetytu. Gdy pielęgniarka dała mu zupę, pochłonął cztery miski. „Wiedziałam, że był zagłodzony, ale nie udowodnię jej tego” – skomentowała.
Z.P.: „Największym wrogiem kobiety jest druga kobieta” – te słowa jednej z bohaterek Pani książki są wytłumaczeniem wrogiego nastawienia starszych pielęgniarek do młodszych, jak i tego, że po latach wspólnej pracy kobiety te bywają wobec siebie nielojalne. Czy Pani osobiście też tłumaczyłaby tę wrogość płcią, czy raczej specyfiką zawodu i nierównymi wynagrodzeniami?
M.F.: Uważam, że płeć nie ma tutaj znaczenia. Chodzi o specyfikę pracy. Przecież plotki, kłótnie i wybuchy zdarzają się również w korporacjach, bo atmosfera jest napięta z powodu walki o wynik czy presji czasu związanej ze skończeniem jakiegoś ważnego projektu. To teraz wyobraźmy sobie, jak bardzo ta atmosfera musi być napięta, jeśli stawką nie jest satysfakcja klienta, tylko ludzkie życie. W takich warunkach bardzo łatwo o skrajne emocje i eskalację konfliktów, do których przyczyniają się jeszcze nierówności w zakresie kształcenia i wynagrodzenia.
Z.P.: W „Tajemnicach pielęgniarek” poznajemy historie pracownic państwowych szpitali, ale też kobiet, które pracują w placówkach prywatnych i za granicą. Jak Pani osobiście odebrała różnicę w ich nastawieniu do zawodu i w jakości ich życia?
M.F.: Z kilkoma pielęgniarkami z klinik prywatnych miałam okazję spotkać się osobiście. Różnica między nimi a pielęgniarkami szpitali publicznych była widoczna gołym okiem. Chodziło o zmęczenie. Te pierwsze pielęgniarki były spokojniejsze, mniej nerwowe, wypoczęte. Te drugie często miały czerwone ze zmęczenia oczy. Jeśli chodzi o emigrantki, tutaj główną różnicą był na pewno standard życia. Pielęgniarki z Irlandii czy Wielkiej Brytanii zarabiają tyle, że mogą pozwolić sobie na bardzo komfortowe i wygodne życie bez morderczej pracy – mają urlopy, długie przerwy na lunch, a przede wszystkim ze spokojnym sumieniem mogą iść na L4 czy macierzyński, bo tam nikt nie będzie robił im z tego powodu wyrzutów. Ale nie mogę powiedzieć, że one były bardziej szczęśliwe niż nasze polskie pielęgniarki. Był w nich pewien smutek, a może raczej tęsknota, którą naprawdę dało się odczuć.
Z.P.: I na koniec pytanie o przyszłość, jak Pani sądzi, czy jest szansa, żeby za 10, 20 lat wciąż były w polskich szpitalach pielęgniarki? Co należałoby zmienić?
M.F.: Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Pielęgniarki z całą pewnością będą, ale nie wiadomo, w jakiej liczbie. Wyobrażam sobie skrajną sytuację, że za 10 lat większość przejdzie do sektorów prywatnych i będzie opiekować się tylko tym bogatszymi pacjentami. A w sektorze publicznym zostaną zatrudnione na przykład Ukrainki lub opiekunki i opiekunowie medyczni, którzy nie będą musieli przechodzić całego skomplikowanego systemu kształcenia. Byłoby to jednak niebezpieczne i mam nadzieję, że do tej sytuacji nie dojdzie. Pocieszające jest to, że pielęgniarki nie wybierają tego zawodu z przypadku – to zdecydowane kobiety, które wiedzą, czego chcą. Mam nadzieję, że ich determinacja doprowadzi do polepszenia warunków pracy.
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała Zuzanna Pęksa