Robin Williams zmarł 11 sierpnia 2014 roku. Gdy dzień później rozniosła się wieść, że aktor popełnił samobójstwo, świat nie mógł w to uwierzyć. Człowiek, który rozśmieszał wszystkich i sam zdawał się być zawsze wesoły, skrywał wiele tajemnic. Zmagał się z ciężką depresją, cierpiał na demencję, walczył z uzależnieniami. Nie był postacią tak kryształową, za jaką wielu go uważało, a człowiekiem z krwi i kości.
Barwne życie Williamsa to niemal gotowy materiał na książkę – zauważył to reporter „New York Timesa”, Dave Itzkoff, który napisał nie pomijającą żadnego ważnego szczegółu biografię aktora („Robin”, Wydawnictwo Agora). Williams wymarzył sobie, że zostanie aktorem i zrobił to w wielkim stylu. Za „Buntownika z wyboru”(polska premiera miała miejsce w 1998 roku) otrzymał Oscara, był trzy razy nominowany do tej nagrody za inne role. Na półce z nagrodami mógł też ustawić aż cztery Złote Globy. Czy są w jego biografii jakieś wątki, których nie znacie? Sprawdźmy!
Jako dziecko był bardzo samotny
Dopiero po tragicznej śmierci Williamsa, ludzie zaczęli doszukiwać się przyczyn jego nawracającej depresji i skłonności do uzależnień. W takich sytuacjach za winowajcę uznaje się zwykle dzieciństwo – także w przypadku słynnego aktora zostało ono wzięte pod lupę. Ojciec aktora, Rob, zarabiał bardzo dobrze pracując na wysokim stanowisku w Fordzie. Wiązało się to z licznymi przeprowadzkami. I tak, ilekroć mały Robin zdążył nawiązać znajomości, a nawet zyskać popularność, odnieść sukcesy (w sporcie, ale też w nauce), rodzice ogłaszali: wyjeżdżamy! Matka przyszłego aktora poświęcała mu więcej uwagi, niż ojciec. To od niej Robin nauczył się, że by być ciekawym dla innych, trzeba żartować, a nawet błaznować (czego w wielu sytuacjach nie umiał się wyzbyć). W dzieciństwie nie brakowało mu niczego pod względem materialnym – rodzice byli bardzo zamożni. Cóż jednak z tego, że chłopak miał tysiące żołnierzyków, jeśli samotnie ustawiał je w wielką armię i sam wygłaszał dialogi, nie mając kompana do zabawy.
Christopher Reeve, z którym Williams się przyjaźnił, powiedział: Gdy zobaczycie Robina bawiącego się z jakimkolwiek dzieckiem, to widać, że ten dzieciak go rozumie. Wewnętrzne dziecko Robina jest tak otwarte i przystępne, że zauważycie je na pierwszy rzut oka.
Bywał bardzo irytujący
To, co znakomicie sprzedawało się na scenie, w trakcie stand-upu i w wieczornych programach telewizyjnych, nie zawsze robiło dobre wrażenie na scenicznych partnerach aktora, a nawet zwykłych znajomych. Wszystko dlatego, że Robin umiał się bardzo szybko rozkręcić, ale nie zawsze radził sobie z tym, by w odpowiednim momencie przystopować. Jedna z jego serialowych partnerek, Pam Dawber, wspominała, że Robin potrafił złapać ją za biust, wykonywał jednoznaczne ruchy, gdy był blisko niej, co więcej nie zawsze dbał o higienę. Aktorka przyznała jednak, że Williams miał w sobie coś takiego, że wybaczała mu więcej. Zatrudniając Robina do odegrania jakiejś roli czy udziału w show, człowiek nigdy nie miał pewności, jak potoczy się sytuacja – czy aktor nie użyje zakazanych w popołudniowej telewizji słów lub nie obrazi obecnych na wydarzeniu młodocianych osób przesadzając z tematyką i używając przekleństw w swoim wystąpieniu.
Trampoliną do jego kariery był serial komediowy „Mork i Mindy”
Z wspomnianą już Pam Dawber Williams grał w latach 70. w serialu komediowym „Mork i Mindy”. Wcielał się w nim w postać Morka – kosmity z planety Ork, który przybywa na Ziemię, by zbadać zwyczaje Ziemian, a przy okazji spędzić bardzo dużo czasu z piękną Mindy. Formuła programu wyczerpała się po czterech sezonach, ale niezaprzeczalnie wpłynęła na karierę komika. Przede wszystkim stał się on znany szerszej publiczności – niektóre odcinki oglądało nawet ponad 20 milionów widzów i – co równie ważne – zaczął porządnie zarabiać. Dla aktora ten drugi aspekt także miał znaczenie – odkąd zdecydował się na karierę w świecie stand-upu i telewizji, nie mógł liczyć na finansowe wsparcie ojca (jeszcze w czasie nauki chłopakowi zdarzało się nie mieć pieniędzy na jedzenie, czy dołożenie się znajomym do czynszu).
Omal nie zginął z rąk członków gangu Hells Angels
Robin Williams bywał w swoich skeczach nieokiełznany i często bezkompromisowy. Jak możemy przeczytać w biografii artysty:
(…) podczas swoich stand-upowych występów zwykł był (…) pytać publiczności: „Czy są tu dzisiaj jacyś Hells Angels?”, a potem, kiedy słyszał z widowni przeciągłe „nieeee”, dodawał: „Te ocipiałe pedały!”
Jak można się łatwo domyślić, członkowie tego motocyklowego gangu do ocipiałych nie należeli. Słynęli za to z handlu narkotykami, wymuszeń, kradzieży i rasistowskich poglądów. Odważne powitanie wygłaszane przez Robina nie mogło w takiej sytuacji przejść bez echa, zwłaszcza, że padało na antenie HBO. Pewnego razu panowie czekali na komika pod klubem, w którym występował. Stanowczo zażyczyli sobie usunięcia obraźliwego fragmentu ze wszystkich nagrań. Robin niespecjalnie przejął się tym żądaniem, uważał widocznie, że konwencja w jakiej się porusza, pozwala mu na więcej. Gerry Margolis, prawnik aktora, wiedział, że to nie przelewki – wśród Hells Angelsów, którzy czekali na Williamsa, był między innymi jeden morderca i nie należało z nim zadzierać. Ostatecznie niefortunny żart usunięto z wszystkich nagrań.
Był oskarżany o plagiat przez wielu komików z Zachodniego Wybrzeża
Było w Robinie Williamsie coś takiego, co sprawiało, że łatwo było go idealizować. Zawsze uśmiechnięty, wspierający innych, nie potrafiący (jak sam przyznawał) odmawiać. Im głośniej jednak było o artyście, tym więcej osób zaczynało dostrzegać, że wiele żartów po prostu zapożycza on sobie od innych. Williams czasem mówił, że to nieprawda, w innych przypadkach wyznawał, że owszem – bywa, że mocno się kimś inspiruje, albo nawet powtarza fragmenty czyjegoś skeczu, ale zwykle uświadamia to sobie post factum, poza tym słyszał już tyle rzeczy, że ciężko odsiać, co jest nowe, a co gdzieś zasłyszane. Czego by nie mówił Robin, czasem te zapożyczenia wydawały się nosić znamiona świadomego działania. I tak na przykład stand-upowcy z klubu Comedy Store widywali komika na swoich występach, a potem… słyszeli własne żarty w „Morku i Mindy”
Narkotyki? „Nigdy tego nie zrobię!”
W jednym z wywiadów Robin Williams wyznał, że sprawa zażywania narkotyków w ogóle go nie dotyczy. Ci którzy go znali, w tym jego pierwsza żona Valerie Velardi, mieli na ten temat całkiem inne zdanie. Robin w szczególności upodobał sobie kokainę i alkohol – nadużywał tych substancji jako młody komik oraz w trakcie kręcenia późniejszych sezonów „Morka i Mindy” – brał tak dużo, że spóźniał się na plan, źle wyglądał, musiał sobie robić drzemki w ciągu dnia. Jedynie jego fenomenalna pamięć gwarantowała mu, że w trakcie „zjazdu” nie zapomni tekstu.
Używki i kobiety pociągały Williamsa nawet, gdy był w stałym związku. Po codziennej pracy na planie udawał się do klubów komediowych, by posłuchać „konkurentów”, zaskoczyć dobrze znającą go z telewizji publiczność swoim własnym występem, a potem szedł w miasto. Momentem przełomowym dla artysty była śmierć jego dobrego znajomego, aktora Johna Belushiego. Całe Los Angeles wiedziało, że zanim Catherine Smith podała Belushiemu śmiertelnego speedballa (mieszankę kokainy i heroiny), w jego pokoju był między innymi Robin Williams. Co prawda siedział tam raptem 10 minut, wyszedł nim stało się cokolwiek złego, ale jego nazwisko zaczęto łączyć z tym dramatycznym zdarzeniem. Ta sytuacja musiała zadziałać otrzeźwiająco, przynajmniej na pewien czas… Kolejnym argumentem przemawiającym za trzeźwością, były narodziny pierworodnego syna Williamsa, Zaka. Aktor dokonał później charakterystycznej dla siebie konstatacji: Musiałem przestać pić alkohol, bo zacząłem budzić się na masce samochodu z kluczykami w dupie. Bardzo nieciekawa sprawa.
Prawda o „Stowarzyszeniu umarłych poetów”
Za rolę ekscentrycznego nauczyciela, Johna Keatinga, Williams otrzymał nominację do Oscara. Początkowo jednak nic nie wskazywało, że aktorowi pójdzie aż tak dobrze. Przede wszystkim na planie był on dość spięty i nie było w nim dość luzu, co od razu wychwyciła kamera. Uznano więc, że najlepiej będzie, jeśli Robin zrobi to, co umie najlepiej – zacznie improwizować. Tę umiejętność wykorzystywał w życiu nie raz. Gdy starał się o rolę Morka, zamiast usiąść na kanapie, stanął na niej na głowie i zaczął udawać, że palcem pije wodę ze szklanki. Kolejne kobiety podrywał korzystając z licznych akcentów, które umiał naśladować (raz był Rosjaninem, innym razem Francuzem). Tu jednak pomysły komika kłóciły się z ideą filmu, całkiem do niej nie pasowały.
Ostatecznie do finalnej wersji „Stowarzyszenia umarłych poetów” trafiło tylko kilka pomysłów artysty. Nie znaczy to, że improwizacja nie pomogła – pozwoliła Williamsowi rozluźnić się, poczuć pewniej i co najważniejsze – zagrać jedną z ról życia. Co ciekawe, początkowo twórcy filmu mieli obawy odnośnie jego tytułu – jak się okazało nie dość, że „umarli” kojarzyli się ludziom z wiadomych względów szczególnie źle, to jeszcze wiele osób… nie wiedziało, co oznacza słowo „stowarzyszenie”.
To tylko ułamek pasjonujących historii z życia Robina Williamsa, które przytoczone są w biografii „Robin” – jeśli zaciekawiły Was przedstawione przez nas opowieści, u Dave’a Itzkoffa znajdziecie je na każdej stronie!
Autor: Dave Itzkoff
Tłumaczenie: Maciej Studencki
Wydawnictwo: Agora
Zuzanna Pęksa – Absolwentka filologii polskiej, specjalność filmoznawstwo. Miłośniczka literatury faktu, w szczególności opowiadającej o II wojnie światowej i wybitnych kobietach. W wolnych chwilach pisze dla portalu CiekawostkiHistoryczne.pl i “Tele Tygodnia” oraz prowadzi fanpage Kobiety w historii.