Skumulowana akcja, zuchwali bohaterowie i egzotyka orientu… Do gospody Pod Głowomłotem trafia tajemniczy wędrowiec z zapomnianego królestwa Askiru. Opowiada o rozbiciu dawnego mocarstwa i objaśnia pół-elfce Leandrze i wojownikowi Havaldowi funkcjonowanie magicznych wrót. Havald, Leandra i gromadka ich towarzyszy wyruszają na poszukiwania portalu, by przenieść się do Askiru. Tam mają szukać pomocy, ale też ostrzec mieszkańców przed najeźdźcą, brutalnym władcą Thalaku. Nie wiedzą, że po piętach depcze im już wróg. Zamiast w Askirze śmiałkowie lądują jednak w pustynnym Besarajnie, królestwie, w którym czyhają na nich nowe niebezpieczeństwa i polityczne intrygi.
Drugi tom cyklu fantasy “Tajemnica Askiru” ponownie zadziwia napięciem i ładunkiem emocji. Zapraszamy do lektury, fragment poniżej:
Portale i kamienie
Z zadowoleniem odchyliłem się na krześle. Eberhard, gospodarz zajazdu Pod Głowomłotem, w kuchni przeszedł samego siebie, a ja czułem błogą sytość. W izbie było przytulnie i na tyle ciepło, że mogłem się rozkoszować kropelką chłodnego fiorenckiego wina. Może nawet ciut za ciepło, ale wątpię, by ktoś się na to skarżył.
Trzy tygodnie temu u podnóża Przełęczy Gromów szalała magiczna burza śnieżna, która prawie zgniotła nas w swej mroźnej pięści. Tylko dzięki poświęceniu paru śmiałków udało się pokonać tego, który ją wywołał, i złamać jego potęgę. Nigdy więcej nie chciałem już czuć tego zimna. Ani narzekać na to, że jest za ciepło.
Burza się skończyła, lecz zima nie. Nadal tkwiliśmy tu uwięzieni przez śnieg. Zima jednak, choć niewątpliwie sroga, teraz wydawała mi się łagodna.
W piwniczce Eberharda leżały wystarczające zapasy prowiantu i opału, towarzystwo – z pewnymi wyjątkami – było przyjemne, a wiosna w końcu kiedyś nadejdzie. Nigdzie mi się nie spieszyło.
Cóż lepszego od utknięcia z czarującą kobietą na zasypanym śniegiem odludziu mogło się przytrafić mężczyźnie?
Odstawiłem wino, pozwoliłem sobie na dyskretne ziewnięcie, a potem sięgnąłem po kozik i kawałek drewna, który miał się zamienić w królową. Rzezanie figurek z drewna nie było sztuką, raczej czymś w rodzaju daru – daru dostrzegania czegoś, czym chciał się stać ów materiał… W tym przypadku długo szukałem odpowiedniego kawałka.
Ujrzałem ją w słojach drewna. Białą królową. To też nie było wielką sztuką, wszak dzisiejszego ranka mogłem w spokoju studiować jej śpiące oblicze.
Leandra, maestra de Girancourt.
– Mówię wam, on coś knuje! Nie dziwi was, że zjawił się tu, jak już było po wszystkim?
Zirytowany podniosłem wzrok. Zrzędliwy głos należał do Holgara, kupca z Losaaru. Był jednym z mniej przyjemnych kamratów. Nie wiem, ile już razy się skarżył, że został zrujnowany, że burza zniszczyła jego egzystencję, że przełęcz została zamknięta przedwcześnie i że byłoby słuszne i sprawiedliwe, by i jemu przyznać część skarbu, który znaleźliśmy w podziemiach pod gospodą.
Spojrzenia, jakimi skwitowano jego propozycję, skłoniły go do zmiany taktyki. W duchu zadawałem sobie pytanie, ile jeszcze czasu upłynie, zanim ktoś znajdzie go w śniegu pod bramą. Zamarzniętego.
Astarte naucza, że niemądrze jest źle życzyć drugiemu człowiekowi, lecz przy Holgarze nawet święty straciłby cierpliwość. Zresztą święci stanowili rzadkość – szczególnie Pod Głowomłotem.
Kupiec od dłuższego już czasu próbował zasiać ziarno nieufności wobec jedynego gościa zajazdu, który nie był świadkiem upiornej niepogody. Był nim Kennard, mężczyzna w średnim wieku, uczony historyk i mistrz opowieści. Holgar zarzucał mu, że zjawił się tuż po tym, jak ustała burza. I wymądrzał się, że tamten za dużo wie o Dawnym Królestwie.
– Dlaczego nikt go nie zapyta, skąd pochodzi? A tak w ogóle, jak mu się udało zabrnąć tu podczas zamieci? Maria, daj no jeszcze wina!
Z westchnieniem odłożyłem kozik. Nie chciałem, żeby moja złość skupiła się na figurce.
Maria, jedna z córek gospodarza, rzuciła mu na poły cierpliwe, na poły rozbawione spojrzenie. Podziwiałem ją za ten spokój, kiedy nieśpiesznie podeszła do stołu i dolała mu wina. Skrzywiony handlarz upił łyk i potoczył wokół gniewnym wzrokiem. Wyglądało na to, że nie miał tu sprzymierzeńców, bo nikt się do niego nie przysiadł, nawet ci, którzy przedtem byli jego strażą. Uskrzydlony winem, prowadził więc rozmowę na odległość, podczas gdy cała reszta starała się go ignorować.
Musiał zauważyć, że go obserwuję, bo przeniósł na mnie wzrok.
– Ha! Chcecie być bohaterem… a pozwalacie się wodzić za ryj jak wieprzek! Choć to akurat dobrze się składa, prawda, świniopasie?
Wstałem. Długie życie nauczyło mnie cierpliwości. Odrobinę, niezbyt dużo. I może też trochę mądrości. Ponieważ jednak moja cierpliwość była na wyczerpaniu, a mądrość doradzała, żeby nie zatłuc go na śmierć, uznałem, że najlepiej będzie odciąć się od niego i jego gadaniny.
Otworzyłem drzwi na podwórze i mój oddech zawisł w powietrzu. W śniegu wykopano ścieżki prowadzące do studni pośrodku dziedzińca, do kuźni i stajni. Oraz do zaśnieżonej bramy, a dokładniej – do umieszczonej w niej furty.
Kto nie znał historii zajazdu Pod Głowomłotem, mógłby być nieco zdziwiony obronnym charakterem zabudowań. Nie mieścił się tu zwykły zajazd, lecz wojskowa baza służąca całej armii Dawnego Królestwa na północnym zachodzie, która wyruszyła, by uwolnić kraj od barbarzyńców.
Prawie tysiąc dwustu mężczyzn wymaszerowało stąd za czasów naszych przodków, by oswobodzić kraj. Żaden nie wrócił na ojczyste ziemie.
Skierowałem kroki do furty. Za bramą wykopany w śniegu korytarz prowadził na niewielki pagórek. Tam po burzy pochowaliśmy zmarłych, a wraz z nimi dziewięciu żołnierzy Dawnego Królestwa, których zwłoki znaleźliśmy głęboko w podziemiach pod zajazdem.
Nie zamierzałem podsłuchiwać. Lekki wietrzyk niósł kryształki lodu nad wykopanym w śniegu przejściem, a nieustanne poskrzypywanie i szelesty zagłuszały moje kroki. Mimo to rozumiałem każde słowo.
– Łatwo wam mówić, mistrzu Kennardzie. Dla was mroczne imperium, przeklęty Thalak, to tylko plama na mapie. Dla mnie to zaprzysiężony wróg. Zaś moim planem było znalezienie pomocy. Pomocy tego, kto niegdyś tutaj wysłał naszych przodków, aby umocnić własną władzę.
– Przykro mi, maestra, ale już wam mówiłem: Askannon oddał tron wieki temu. Monarchia Askiru już nie istnieje, rozpadła się na siedem królestw, które dziś nie zasługują na nazwę imperium.
Leandra zaśmiała się z goryczą.
– Nie dostrzegacie ironii, mistrzu Kennardzie? To przez ten przeklęty węzeł magii pod naszymi stopami nasze ziemie nie zostały zasiedlone! Askannon, żądny władzy mag, sprowadził tu naszych przodków, aby go chronić. A jednocześnie miejsce to jest zarzewiem naszej zagłady, bo Thalak pragnie tylko mocy drzemiącej pod naszymi stopami.
– Wiem, sera – usłyszałem spokojny głos Kennarda, mężczyzny, który ściągnął na siebie niełaskę Holgara. Był to głos gawędziarza, czysty i miękki jak dobre wino. Można by się nim rozkoszować bez końca. Może otrzymał ten głos w darze od wróżek – tak jak Sieglinde.
Sieglinde, najstarszą córkę gospodarza, wydarzenia ostatnich tygodni odmieniły chyba najbardziej. Nie tylko rozbudziło się w niej dziedzictwo wróżek – nosiła w sobie również ducha jednego z żołnierzy z dawno minionych czasów. Twierdziła wprawdzie, że duch zgodnie z obietnicą już prawie ją opuścił, lecz pozostawił jej wiedzę, dojrzałość i pewność siebie. Codziennie ćwiczyła walkę na miecze z Janosem, innym ocalałym, i z dnia na dzień stawała się w tym coraz lepsza. I nic dziwnego, wszak w dziedzictwie po przywódcy oddziału przejęła Ostrze Spójni, miecz zwany Lodowym Pogromcą. Wiele wieków temu Sierżant po raz pierwszy próbował przełamać moc lodowego wilka. To wtedy ziemie te nawiedziła magiczna śnieżna burza.
– Lecz to jeszcze nie powód, żeby tracić nadzieję – podjął Kennard, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Ach, doprawdy? – W głosie Leandry zabrzmiała twardość, której nigdy dotąd nie słyszałem.
– Jesteście maestrą. Dlaczego nie wykorzystacie mocy magii, która drzemie pod ziemią? – To pytanie przykuło moją uwagę. W słowach Kennarda pobrzmiewało dziwne napięcie.
Leandra zaśmiała się cierpko.
– Powinniście to wiedzieć. Uśpiona moc tylko by mnie wykpiła. Obiecuje ocalenie dla naszego kraju, lecz gdybym tylko ośmieliła się ją tknąć, spaliłaby mnie na popiół, i to prędzej, niż spłonął Balthasar! A nawet gdybym umiała z niej czerpać, to i tak bym się na to nie odważyła, bo taka moc nie jest przeznaczona dla mnie. Brakuje mi mądrości.
Kennard zachichotał cicho.
– Oto dowód waszej mądrości, maestra.
Chciałem jakoś zaznaczyć swą obecność, ale Leandra mówiła dalej:
– Mądrość? Co mi po mądrości? Zresztą, sama jestem sobie winna. To było głupie z mojej strony, żeby całą nadzieję pokładać w kupie gruzów!
– Jakich gruzów, maestra? – spytał zaskoczony Kennard.
– Gruzów Askiru. A o czym mówimy?
– Nie wspomniałem o gruzach, sera. Askir istnieje. Wprawdzie królestwo odeszło w niepamięć, ale imperialne miasto wciąż istnieje i ma się kwitnąco.
Chrząknąłem i wyłoniłem się zza rogu. Stali pod obeliskiem ku czci mężnych żołnierzy Dawnego Królestwa. Na kaftan z lnianego płótna Kennard narzucił długi płaszcz z kapturem. Pomijając krótki sztylet u pasa i solidny wędrowny kij okuty stalą, był nieuzbrojony. Skinął mi na powitanie, podczas gdy Leandra wpatrywała się w niego w bezgranicznym zdumieniu. W końcu powoli odwróciła głowę w moją stronę.
– Słyszałeś, Havaldzie? Kennard mówi, że miasto wciąż istnieje!
Podszedłem bliżej i wziąłem ją za rękę. Ścisnęła ją z zadziwiającą siłą i obdarzyła mnie spojrzeniem, od którego zrobiło mi się ciepło. Potem ponownie zwróciła się do mistrza opowieści:
– Co mi po tym? Imperium przeminęło, sami o tym opowiadaliście.
– Tak, ale siedem królestw jest połączonych przymierzem – przytaknął. – Wprawdzie są skłócone, każde szuka własnych korzyści, lecz razem tworzą całość, która kiedyś będzie stanowiła imperium. I gdyby znalazł się ktoś, kto nakłoniłby je, aby przestały się nawzajem wyniszczać przez małostkowe spory, mogłyby pomóc waszemu krajowi. Może nawet lepiej, niż zrobiłby to Askannon. Szansa przyjdzie, jeśli tylko umiejętnie ją wykorzystacie, sera.
– O jakiej szansie mówicie, mistrzu Kennardzie? – zapytała Leandra z nadzieją.
– Raz na siedem lat, w czasie Święta Wiosny, siedem królestw spotyka się na posiedzeniu Rady Koronnej – odparł Kennard z lekkim rozbawieniem. – Trwa ono trzy tygodnie, ale bywa, że dłużej, bo przed zakończeniem posiedzenia muszą dojść do zgody. A to czasem trwa.
– Zgody? – powtórzyłem. – Pech chciał, że kiedyś byłem obecny przy sporządzaniu umowy państwowej. Błazen nie wymyśliłby lepszej szopki. Czasami wydaje mi się, że korona uciska nie tylko głowę, ale i rozum. Przez cztery tygodnie spierano się, do kogo należy pewna wyspa. Na tym kawałku skały nie chciały mieszkać nawet owce. Była niewiele większa od okrętu.
– Okręt może zatonąć – zauważył Kennard. – A skała nie. W zależności od tego, gdzie się znajduje, może być ważna.
Roześmiałem się.
– W samym środku pustkowia, na Morzu Sztormów. Słyszałem, że królewskim kartografom jej odszukanie zajęło miesiąc. A ja pytam: co stoi na przeszkodzie, by królowie zrobili to, co zwykle, czyli zakończyli spory żelazem?
Kennard popatrzył na mnie. Jego uśmiech stał się szerszy.
– Boją się, że Askannon wróci. Abdykując, nakazał ustanowić Radę Koronną, i zagroził, że powróci, jeśli nie będą przestrzegać tego edyktu.
– I co, przestrzegają?
– W pewnym sensie. – Nagle spoważniał. – To nie jest otwarta wojna, ale delegacje często zapadają na dziwne choroby lub spotykają je inne przeciwności losu. Podczas ostatniego posiedzenia król Northgartu udławił się jabłkiem.
– Rozumiem – rzekła Leandra. – Aż za dobrze znam ten rodzaj dyplomacji. Kiedy zbierze się następna rada?
– W przyszłym roku, na Święto Wiosny.
– To mniej niż cztery miesiące! A przełęcz jest nieprzejezdna! – zawołała z rozczarowaniem.
Z bólem patrzyłem, jak nadzieja znika z jej oczu.
– Nigdy nam się to nie uda. – Po chwili jednak na jej twarz wystąpił krzywy uśmiech. – To i tak byłoby daremne. Wyobrażam sobie, jak stoję przed tymi koronowanymi głowami i proszę o wsparcie… Prawdopodobnie poniosłabym porażkę. – Ścisnęła moją rękę jeszcze mocniej. – Ale, na bogów, chciałabym przynajmniej spróbować. Nawet gdyby wyśmiali mnie po stokroć.
Uczony pokręcił głową.
– Nikt by was nie wyśmiał, maestra. Na waszą korzyść przemawia wiele rzeczy. Przede wszystkim w waszych żyłach płynie krew elfów, a elfy cieszą się w Askirze wielką estymą. No i nosicie Ostrze Spójni – Kamienne Serce. Już sam widok tego miecza gwarantuje, że was wysłuchają.
– Ale przecież w życiu nie dotrę tam na czas! A za siedem lat będzie za późno. Wtedy będziemy zgubieni.
Kennard z wahaniem skinął głową.
– Z przykrością muszę przyznać wam rację, maestra. Chętnie bym wam pomógł.
– To pomóż, bajarzu – rozległ się cichy głos Zokory, jednej z najdziwniejszych towarzyszek broni, u boku których zdarzyło mi się walczyć.
Kiedy zjawiła się znienacka za jego plecami, Kennard zawirował, stanął na szeroko rozstawionych nogach i wyrzucił przed siebie ręce, prawą dłoń trzymając płasko. Wędrowny kij wetknął pod lewą pachę i odchylił go mocno w bok.
Zokora uśmiechnęła się z zadowoleniem. W przeciwieństwie do Leandry była czystej krwi elfką, jednak należała do szczepu, którym straszono małe dzieci. Była mroczną elfką. Kiedy te dzieci dorosną, będą miały wszelkie powody ku temu, by modlić się o to, aby nigdy w życiu nie musiały stanąć oko w oko z koszmarem z dzieciństwa. Prawda bowiem była straszliwsza od bajek.
Miała na sobie ciemną szatę i wyglądała w miarę zwyczajnie, pomijając odcień jej skóry, przypominający głęboki mahoń. Była drobnej budowy, o głowę mniejsza od Leandry – patrząc na nią, człowiek zastanawiał się, czemu miałby się jej bać. Jednak całkiem niedawno widziałem ją w jej żywiole, w lodowych grotach, gdzie nigdy nie zajrzał promień słońca. Wtedy jej uśmiech był krwawy, a oczy żarzyły się niczym węgle. Dłużej niż ktokolwiek z nas stawiała opór nekromancie Balthasarowi. Wiedziałem, że była zdolna do najgorszych okrucieństw, dokładnie tak jak bajano. Jednak jeszcze bardziej zdumiewające niż jej obecność na powierzchni ziemi było to, że ona i Leandra tak dobrze się rozumiały. Tyle że Zokora nigdy niczego nie robiła bez zastanowienia czy namysłu. Teraz chciała wywołać konkretną reakcję Kennarda. I udało się jej.
Leandra i ja ze zdumieniem przyglądaliśmy się historykowi, stojącemu w obronnej pozie, podczas gdy Zokora z wyraźną satysfakcją mierzyła go wzrokiem.
– Słyszałam, że doświadczony wojownik uzbrojony w kij potrafi pokonać walczącego mieczem – powiedziała, unosząc brew. – Czyżbyś wcale nie był tak łagodny i nieszkodliwy, jakiego udajesz?
– Wybaczcie, Zokoro. – Kennard wrócił do poprzedniej postawy, swobodnie opierając się na kiju. – Podczas mych wędrówek bywałem zmuszony się bronić. Obawiam się, że mnie wystraszyłyście.
Zokora przechyliła głowę. Przyszło mi na myśl, że gest ten oznacza u niej to samo, co wzruszenie ramion u ludzi, lecz czasem wykonywała go również wtedy, gdy coś uważnie studiowała. Teraz studiowała Kennarda.
– Zaskoczyłam was, to lepsze określenie.
– To także, owszem. Nie słyszałem waszego nadejścia.
– Taki był mój zamiar. – Zokora uśmiechnęła się szerzej. – Co ty na to, żebyśmy urządzili sobie przyjacielski pojedynek? Jeszcze nigdy nie walczyłam na kije.
Oczy Kennarda zabłysły. Jeśli się nie myliłem, pojawiły się w nich rozbawienie i radość oczekiwania.
– Jestem do waszej dyspozycji, pod warunkiem że wyjaśnicie mi, co przedtem miałyście na myśli. Jak niby miałbym pomóc maestrze de Girancourt? Gdyby był jakiś sposób, dawno bym z niego skorzystał.
– Opowiedzcie jej o magicznych portalach. Wiemy, że jeden znajduje się Pod Głowomłotem. Może da się go wykorzystać i trafić do Askiru.
Kennard przyglądał się jej przez chwilę; w końcu rozciągnął usta w uśmiechu.
– W rzeczy samej, być może istnieje taka droga. Powiedzcie, Zokoro, dlaczego to robicie? Czemu mieszacie się w sprawy pół-elfów i ludzi?
Zokora nadal mierzyła go bacznie spojrzeniem.
– Parę dni temu Havald próbował wytłumaczyć mi, o co chodzi z tą tak zwaną przyjaźnią, tak wysoce cenioną przez ludzi. Jeśli dobrze zrozumiałam, jest to dziwna rzecz, kompletnie oderwana od korzyści własnej. Właśnie to ćwiczę.
– Czy wiecie coś o tych portalach? – Leandra wyraźnie naciskała na Kennarda.
Mężczyzna sięgnął pod płaszcz i wyciągnął fajkę. Uznałem, że to dobry pomysł, i wyjąłem swoją. Zokora popatrzyła na nas i zmarszczyła nos, co ponownie wywołało krótkie parsknięcie Kennarda.
Pokrywa śniegu w tym miejscu przewyższała wysokość dwóch chłopa. Zerwał się dość silny wiatr; zwiewał nad naszymi głowami roziskrzone kaskady kryształków lodu – połyskliwy spektakl, który tutaj, w zacisznym przejściu, wywoływał niemalże przytulne wrażenie. Nadal było zimno, lecz teraz nie wywoływało to w nas obawy. Już nie.
– Cóż – zaczął Kennard spokojnym tonem bajarza, powoli nabijając fajkę – wiem parę rzeczy na temat portali. Stanowiły jeden z narzędzi władzy imperatora. Dzięki nim monarcha mógł błyskawicznie przerzucać oddziały po całym królestwie, wysyłać posiłki i zaopatrzenie. Choć były dla niego ważne, jednocześnie stanowiły zagrożenie. Bo gdy wróg objąłby w posiadanie jeden z nich, mógłby ominąć mury królewskiej stolicy i na skróty wtargnąć do samego serca imperium. Nie wiadomo, czy cesarz był w stanie wyłączać portale. Wszystko wskazuje na to, że nie, bo podejmował wielkie wysiłki, by je chronić. Ochrona ta, jak dzisiaj wiadomo, była różnoraka. Przede wszystkim lokalizacja portali, z niewielkimi wyjątkami, była tajna. Ponadto były chronione przez grube mury, przez pułapki, a niekiedy przez magię. Często znajdowały się na przykład pośrodku labiryntu. Innym sposobem ochrony był sam klucz uruchamiający portal. W większości dawnych imperialnych portali w podłodze osadzony był srebrny lub złoty ośmiokąt. W jego kątach, a także pośrodku wieloboku znajdowały się dołki na Kamienie Wrót. Znający sekret wrót układał w określonej kolejności osiem z dziesięciu kamieni, a na końcu pośrodku kładł dziewiąty. Tak uruchamiano portal, a wszystko, co się znajdowało wewnątrz metalowego obrębu, było przenoszone. Jeśli coś wystawało poza obręb, portal ucinał to niczym najostrzejszym mieczem, obojętne, czy była to stal, drewno czy żywe ciało. Kamienie użyte do obsługi wrót zostawały jednak na miejscu. Kiedy przybywało się do wyznaczonego celu, w dołkach leżały inne, uporządkowane według innego wzorca i prowadzące do innych wrót. Przypuszczalnie niektóre portale prowadziły donikąd. – Pociągnął ustnik fajki, aż tytoń zajął się żarem. Obłok dymu poszybował w niebo, niesiony lodowatym wiatrem. Moja fajka też się rozżarzyła. – Ważne było nie tylko ułożenie kamieni w określonym porządku – podjął – ale i to, że w każdym portalu układ rozpoczynał się od innego dołka. Raz liczyło się, począwszy od drzwi do wnętrza komnaty, raz układało lewoskrętnie, raz prawoskrętnie, czasami jakiś kolor występował podwójnie, a czasem jeden z dołków miał pozostać pusty. Jeśli więc ktoś nie wiedział, dokąd się udać i nie znał odpowiedniej kombinacji albo jej nie rozumiał, portal mógł zaprowadzić go dokądkolwiek, a może i donikąd. W każdym razie nie tam, dokąd chciał. Możemy się domyślać, że tajemnica kombinacji kamieni była pilnie strzeżona. Kody znały tylko wybrane osoby, często wyłącznie ci, którzy doraźnie ich potrzebowali. Do grona wybrańców należeli przywódcy klanów, oni byli w posiadaniu tak zwanych Ksiąg Kamieni, które też były magiczne, a nawet meldowały imperatorowi, które portale zostały użyte. – Popatrzył na Leandrę. – Potrzebujecie więc nie tylko wiedzy o samym portalu, który zaprowadzi was bliżej celu, ale i Kamieni Wrót. A nawet zdobywając je, posunęlibyście się zaledwie o jeden krok, bo chociaż natknięto się na parę portali, nigdy nie odnaleziono żadnych kamieni. Podobno Askannon sam wszystkie zabrał, zanim abdykował.
– Szlag by to… – zakląłem. – Już myślałem, że odnaleźliśmy drogę. A tymczasem brakuje nam kombinacji kamieni.
– I samych kamieni – dorzucił Kennard.
Zaśmiałem się.
– Kamienie mamy. Więcej niż jeden zestaw, dwadzieścia pięć sztuk. Dar od Sierżanta.
Historyk gwizdnął przez zęby.
– Trzymał je w ukryciu? Nic dziwnego, że Balthasar tu był. Ale i tak potrzebny wam jest portal.
– W podziemiach pod dziedzińcem Eberhard znalazł halę. Znajduje się w niej portal. Przynajmniej wydaje mi się, że to portal; odpowiada waszemu opisowi. Złota obręcz w kształcie ośmiokąta, szeroka na dobre dwa kciuki, osadzona w posadzce.
– Jakich rozmiarów?
Popatrzyłem pytająco na Leandrę. Ona była bliżej ośmiokąta.
– Na pewno miała średnicę dwudziestu stóp – odparła.
– Więc to portal przeznaczony dla towarów. A kamienie? Macie je przy sobie?
Zawahałem się chwilę, a potem wyjąłem mieszek, wysupłałem jeden kamień i uniosłem go. Był krwistoczerwony i pomimo półmroku żarzył się, jakby skrywał w sobie płomień. Już ze względu na same rozmiary musiał mieć nieocenioną wartość, lecz jako klucz do magicznych wrót był bezcenny.
Kennard krótko otaksował go wzrokiem i skinął głową.
– To kamienie do mniejszego portalu. Kamienie portali towarowych były większe, niemal rozmiaru pięści. Obawiam się, że dla tych kamieni musicie najpierw znaleźć odpowiednie wrota.
– Rozmiaru pięści? – zapytałem zdumiony. – Gdzie można znaleźć takie kamienie?
– Podobno Askannon sam je stworzył. Tak czy inaczej potrzebujecie właściwych kamieni.
– I kombinacji – dopowiedziała Zokora. Spoglądała wyzywająco na mistrza opowieści.
– Nie ufacie nikomu, prawda? – rzucił Kennard.
– Nikomu, kto prorokuje, niby od niechcenia, że spełni się moje największe życzenie. Nadal jesteś mi winien wyjaśnienie.
Parę dni temu Kennard mimochodem przepowiedział jej, że urodzi bliźniacze córki, co dla mrocznych elfów było oznaką szczególnej łaski bogów.
– Nie. – Historyk zadarł podbródek i popatrzył lodowato na Zokorę. – Potraktujcie to jako prezent. Jeśli będziecie na siebie uważać, to za dwadzieścia dwa księżyce zostaniecie matką dwóch córek. I będziecie musiały dokonać wyboru. Między wami, waszymi córkami a waszym ludem.
Zokora patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Miałem wrażenie, że pomiędzy ich spojrzeniami przemykają błyskawice. Ku mojemu zaskoczeniu to ona pierwsza spuściła wzrok.
Wtedy Kennard ponownie zwrócił się do mnie:
– Sierżant dał wam coś więcej niż kamienie. W swoim dzienniku zanotował trzy kombinacje kamieni wraz z lokalizacją wrót.
Przypomniałem sobie upiorne spotkanie z żołnierzami Pierwszego Rogu. Sierżant przejął nade mną władanie i moje własne ręce wyjęły dziennik zza pazuchy jego zamarzniętego ciała. Od tamtej pory zeszyt nosiłem przy sobie, choć nie potrafiłem go przeczytać. Był zapisany kodem. Lecz Kennard rozumiał i pismo, i kod.
Wprawdzie nie było mi to w smak, ale Holgar w pewnym sensie miał rację. Dopóki nie musiałem ufać Kennardowi, nie było to istotne, lecz parę pytań odnośnie do jego osoby rzeczywiście pozostawało bez odpowiedzi. W jaki sposób trafił do zajazdu? Stałem przy drzwiach, kiedy Eberhard pozwolił mu wejść do środka. Poza cienką warstewką szronu na ubraniu nic nie wskazywało na to, że przez wiele dni pieszo przedzierał się przez śnieg. I chociaż ani razu – z wyjątkiem proroctwa dotyczącego nienarodzonych dzieci Zokory – nie okazał magicznego talentu, byłem pewien, że był kimś więcej niż zwyczajnym bajarzem albo uczonym.
– Czy to wszystko, co możesz nam powiedzieć o portalach? – zapytała Zokora.
Kennard popatrzył na nią. Na jego ustach znów błąkał się nikły uśmiech. Historyk skinął głową.
Zokora płynnie jak cień naparła do przodu. Ujrzałem błysk jej miecza, kiedy skoczyła na Kennarda, a potem rozległo się staccato metalicznych uderzeń o twarde drewno.
Nie wiedziałem, co robiło na mnie większe wrażenie – to, jak mroczna elfka prowadziła miecz, czego do tej pory nie miałem okazji podziwiać, czy pozornie niedbałe kręgi, jakie zataczał kij Kennarda.
Ja i Leandra wymieniliśmy spojrzenie, cofając się. Ona również nie była pewna, czy mroczna elfka ma w planie przyjacielski pojedynek. Oboje trzymaliśmy ręce na głowicach mieczy – ale z kim mielibyśmy walczyć?
Potyczka skończyła się tak samo raptownie, jak rozgorzała. Po mocnym ciosie ostrze Zokory szpicem do przodu przeleciało obok mnie, by wbić się głęboko w śnieg za moimi plecami. Zokora oddychała ciężej niż przedtem, lecz na pewno nie była zdyszana. Z kolei na czole Kennarda kroplił się pot, a jego pierś wznosiła się i opadała od ciężkiego oddechu.
– Teraz… jesteś… zado… wolona?
Zokora przechyliła głowę. A później nią kiwnęła.
– Myślę, że mam już odpowiedzi na swoje pytania.
– Jakie… pytania?
Uśmiechnęła się.
– Powiem ci, kiedy dasz mi odpowiedzi.
Kennard zaśmiał się krótko.
– Są… takie… pytania… bez których… mogę… się… obyć.
Ukłonił się lekko mnie i Leandrze, odwrócił i odszedł.
Odczekaliśmy chwilę. Ja posunąłem się nawet do tego, że sprawdziłem, czy nie przystanął w wykopanym w śniegu przejściu, by podsłuchiwać.
– Dlaczego to zrobiłyście, Zokoro? – Leandra przerwała milczenie.
– Tak jak powiedziałam: chciałam uzyskać odpowiedzi na swoje pytania.
– I co, teraz je macie?
Nie odpowiedziała. Zamiast tego zapytała mnie:
– Ile czasu upłynęło, odkąd zostałeś pokonany w walce na miecze?
Wzruszyłem ramionami.
– Dużo.
– Pokonałbyś mnie?
– O co ci chodzi, Zokoro? Nie mam zamiaru z wami walczyć.
– Odpowiedz na moje pytanie.
Westchnąłem.
– Nie wiem. Nigdy nie wiem tego przed walką. A po niej zwykle jestem zdumiony, że jeszcze żyję.
– Widziałam, jak prowadzisz miecz. Myślę, że to zależałoby od okoliczności. Brakuje ci finezji. Masz okropny styl. To nie twoja wina, wszyscy rzekomo doskonali wojownicy, którzy władali twym ostrzem przed tobą, wpoili ci same błędy. Ale masz doświadczenie, swoją wolę i ich wsparcie. Jeśli walczyłbyś Ostrzem Spójni, może byś zwyciężył. Jeśli zwykłym mieczem, pokonałabym cię.
Dobrze to ujęła – nie byłem żadnym bohaterem czy mistrzem miecza. Nie chciałem swojego ostrza ani na nie nie zasłużyłem. To był przypadek. Albo klątwa Soltara. Mimo to musiałem przyznać, że poczułem się nieco dotknięty.
– I co chcecie mi przez to powiedzieć?
– Kennard pokonał mnie bez trudu. Bawił się ze mną, a potem, kiedy się zasapał, zakończył walkę. Seria ciosów, które wytrąciły mi z ręki miecz, nie była dokończona. Koniec jego kija przebiłby moje serce. – Zokora popukała się w pierś. – Powstrzymał cios, tak abym poczuła tylko lekkie dotknięcie.
– Szybko zabrakło mu tchu – próbowałem ją pocieszyć.
Popatrzyła na mnie z litością.
– Tobie na jego miejscu zabrakłoby życia, Havaldzie. – Wyciągnęła rękę po swój miecz, który wysunął się ze śniegu, i schowała go do pochwy. – Żaden śmiertelny człowiek nie powinien być zdolny do pokonania mnie w uczciwej walce. On jest. – Popatrzyła z namysłem w kierunku, w którym zniknął Kennard. – Zastanawiam się tylko, jak by to wyglądało w nieuczciwej walce.
Z tymi słowy odwróciła się i odeszła, zostawiając mnie i Leandrę w wykopanych w śniegu korytarzach.
Odprowadziłem ją wzrokiem.
– Mam nadzieję, że nie przyjdzie jej do głowy, żeby to sprawdzić – powiedziałem w końcu.
Leandra przywarła do mnie i popatrzyła mi w oczy.
– A więc próbowałeś wytłumaczyć Zokorze znaczenie przyjaźni?
Wzruszyłem ramionami.
– Pytała o to.
Całym ciałem wyczułem jej śmiech.
– Tylko jak chciałeś jej to wyjaśnić na przykładzie naszych przyjaciół?
2
Miara
rozsądku
Kiedy wróciliśmy do izby, powitał nas ogień trzaskający w obu kominkach. Holgar siedział samotnie i mamrotał coś do swojego kubka. Przy innym stole zobaczyłem Janosa i Sieglinde – z Zokorą i Varoschem, który pieczołowicie polerował miecz mrocznej elfki. Towarzyszyli im Torim, jeden z górników, oraz Ulgar, dawny strażnik Holgara. Grali w kości na miedziaki. Za kontuarem na taborecie stał Eberhard – czyścił wierzchy beczek, podczas gdy Maria wycierała blaty.
Kennard siedział przy stole, przy którym chętnie zasiadaliśmy z Leandrą. Na nasz widok wstał z uśmiechem.
– Mario, przynieś nam herbaty – zwrócił się do córki gospodarza.
W odpowiedzi dziewczyna skinęła głową i pomknęła do kuchni. Po chwili była z powrotem – z tacą, na której stały gliniany dzbanek i trzy czarki.
Gdy pierwszy raz ujrzałem Kennarda, oszacowałem jego wiek na jakieś trzy tuziny i dziesięć lat. Był wysoki i szczupły, miał barki atlety i ruchy tancerza. Teraz, wpatrując się w niego, po raz kolejny doznałem wrażenia, że już kiedyś gdzieś go spotkałem, lecz wciąż nie odgadłem gdzie.
Jego włosy miały odcień starego lodu i choć gęste, były przycięte krótko, po żołniersku. Zielone oczy spoglądały uważnie, z błyskiem rozbawienia. Od ich kącików promieniście rozchodziły się zmarszczki, nosa nie powstydziłby się orzeł, a całości dopełniały zdecydowany podbródek i wąskie usta, świadczące o energii i sile przebicia. Mimo to nikt nie wątpił, że mężczyzna jest uczonym – koniuszki palców lewej dłoni miał poplamione atramentem i często zapisywał coś w jednej z książek.
Dziwny był z niego człowiek. Ale śmiał się często i chętnie, co budziło moją sympatię.
– Rzeźbicie królową? – Wskazał na kawałek drewna, który zostawiłem na stole.
– Rozpoznajecie? – odpowiedziałem pytaniem, podczas gdy Leandra ostrożnie wzięła do ręki toporną figurkę i zaczęła ją oglądać ze wszystkich stron.
– O, tak – odparł ze śmiechem i znacząco spojrzał na Leandrę.
– Wybrałeś mnie na modelkę? – zapytała.
– Sam nie znalazłbym lepszej – zapewniłem, markując galanteryjny pokłon.
– Kto będzie czarną królową?
– Jeszcze pytacie? – Kennard łypnął okiem na Zokorę. – Wybór jest dość ograniczony. – Zaciągnął się dymem z fajki. – Jeśli chcecie, chętnie przetłumaczę wam fragment z opisem portalu i układem kamieni, potrzebnym do jego aktywowania.
– Myślicie, że moglibyśmy ich użyć po tak długim czasie? – zapytała Leandra.
Kennard zmrużył oczy, kiedy ostrożnie wyjąłem zza pazuchy dziennik.
– Wiele z tego, co stworzył Askannon, wciąż jeszcze działa. Dlaczego nie portale? Tego nie może wiedzieć nikt, bo nikt oprócz was nie ma kamieni, by się o tym przekonać. – Z pietyzmem, z jakim uczeni traktują stare dokumenty, wziął do ręki dziennik. Nie otworzył go jednak, tylko trzymał na otwartej dłoni, ważąc starą skórzaną oprawę. – Powinniście wiedzieć dwie rzeczy, Havaldzie. Kiedy Askannon oddał koronę, przekazał zarządzanie imperialnym miastem w ręce księcia i komendanta Byków. Książę jest jego namiestnikiem i nominalnie nadal panuje w imieniu imperatora. Kiedy dotrzecie na miejsce, zyskacie jego przychylność, dając mu niniejszą książkę. – Popatrzył z powagą na Leandrę. – Druga sprawa dotyczy was, maestra. W siedmiu królestwach potępia się stosowanie magii. Widzieliście, co Balthasar zrobił z górnikiem, kiedy zrabował mu duszę. Nie jest łatwo odróżnić czystą magię od mrocznych arkanów nekromanty. Mieszkańcy siedmiu królestw rozwiązują to w prosty sposób: palą na stosie każdego, kto posiada choć krztynę magicznych zdolności. W czterech z siedmiu królestw magia jest zakazana i prowadzi prosto na stos.
– A w imperialnym mieście?
Kennard się uśmiechnął.
– Również tam podchodzi się do magii nieufnie, lecz raczej nie da się jej zakazać. W mieście jest zbyt dużo magii.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że Holgar przez cały czas mamrocze coś pod nosem. Dopóki nie podnosił głosu, byłem w stanie go ignorować. Inni chyba nie; huk przewracanego krzesła i brzęk spadających naczyń sprawiły, że obróciłem się gwałtownie.
To Varosch zerwał się na równe nogi, chwycił kupca za fraki i zamierzył się pięścią.
– Wszyscy jesteście ślepi! – krzyczał kupiec, rozpaczliwie próbując się mu wyrwać. – Wszystkich was zaczarowała! Mówię wam, skończycie tak samo jak mój przyjaciel Rigurd! On też leżał między jej nogami; i widać, co mu z tego przyszło!
Varosch uderzył pięścią kupca, a ten zatoczył się do tyłu i prawie się przewrócił na krzesło. Otarł zakrwawione wargi i spiorunował strażnika wzrokiem.
– Bić bezbronnego, to potraficie, o tak!
Varosch kopniakiem odsunął krzesło na bok, ale Holgar czmychnął za jeden ze stołów.
– Tak, bijcie mnie, walcie, przyjacielu, pokażcie, jak ona odbiera wam rozum i doprowadza do wrzenia waszą krew!
Prawie udało mu się uchylić przed drugim ciosem, ale tylko prawie; kupiec zachwiał się, walnął o ścianę i o włos uniknął kolejnego wściekłego ataku. Miał rozcięty policzek i krwawił, ale – choć Varosch wyglądał, jakby chciał go sprać na miazgę – kupiec jakby do reszty postradał rozum. Drażnienie rozjuszonego mężczyzny raczej nie świadczyło o zdrowym rozsądku. To mogło się źle skończyć, jeśli nikt nie zainterweniuje. Większość obecnych wolała jednak śledzić spektakl. Holgar nie mógł liczyć na współczucie; rzadko spotykałem takich, którzy w równym stopniu przyciągali wrogość. Ruszyłem więc, żeby ich rozdzielić.
– Nie widzicie, że to zwyczajna dziwka? Kładzie się z każdym jak suka w rui! – ryczał Holgar.
Varosch wydał z siebie nieartykułowany warkot. Gdybym nie doskoczył i nie powstrzymał go w ostatniej sekundzie, rzuciłby się Holgarowi do gardła.
– To potwór! – wykrzykiwał na cały głos kupiec. Chyba nie wiedział, kiedy powiedzieć dość. – Nie widzicie, co ona wyczynia? Tam macie dowód! – Zakrwawioną ręką wskazał w kąt izby, gdzie siedziała osoba, którą wszyscy woleliśmy omijać spojrzeniem.
Była ładna. Miała porządne ubranie, długie, zaplecione w warkocze brązowe włosy i wyrazistą twarz. Siedziała wyprostowana, a każda fałdka jej szaty układała się tak, jak powinna, jakby ktoś ją udekorował. Jak każdy, usiłowałem nie zwracać uwagi, kiedy Zokora ją karmiła, myła i ubierała, a wszystko to tutaj, na oczach gapiów. Może elfka naprawdę nie znała wstydu, przypuszczałem jednak, że był to subtelny element kary, którą sobie zaplanowała.
Siedząca w kącie kobieta niecałe dwa tygodnie temu zastrzeliła z kuszy kochanka Zokory, kupca Rigurda. I gdyby Zokora wtedy chybiła, kobieta pozbawiłaby życia i mnie, więc i ja miałem niewiele powodów, by darzyć sympatią tę bezimienną osobę. Zokora trafiła ją strzałką z dmuchawki w tej samej sekundzie, w której tamta chciała poderżnąć mi gardło. Wszystko to wydarzyło się podczas naszego desperackiego ataku na świątynię w podziemiach, gdzie nekromanta Balthasar obudził do życia magię, która miała zabić nas wszystkich.
Nikt nie wiedział, jaką trucizną Zokora nasączyła strzałkę, lecz jej działanie było zatrważające. Kiedy mroczna elfka podnosiła ramię pojmanej kobiety, ta trzymała je tak godzinami, dopóki Zokora w końcu go nie opuściła.
Naturalnej wielkości kukła. Jedyną częścią ciała, do którego nie docierała trucizna, były oczy. A właśnie one czyniły kobietę tak atrakcyjną: prześliczne bursztynowe oczy, z których błagalnie wyzierały rozpacz, strach i brak nadziei.
Za każdym razem, gdy Zokora zabierała się do niej z pozornie miłym uśmiechem, myła ją lub przebierała, kiedy czesała jej włosy albo karmiła, opisywała z najdrobniejszymi detalami, jakie tortury czekają jej ofiarę. Tak jak każdy, wolałem nie widzieć, jak Zokora pielęgnuje pojmaną, jednak jej cichy głos docierał do mnie z wystarczającą częstotliwością, bym wiedział, co się dzieje. Jak na razie elfka nie powtórzyła się ani jedną sylabą. To, co obiecywała, z pełną wyczekiwania radością i satysfakcją, dla każdego człowieka oznaczałoby straszliwą śmierć, okrutną i nieodwołalną. Lecz Zokora potrafiła też leczyć. Tę bezimienną kobietę, jedyną z drużyny Balthasara, która przeżyła, czekały dziesięciolecia tortur. Tortur, po których następowało leczenie, a po nim kolejne męki. Za każdym razem, gdy o tym myślałem, robiło mi się niedobrze, bo wierzyłem w każde słowo. Mroczna elfka wyraźnie dała mi do zrozumienia, że jest wierna swojemu kodeksowi praw, ale też wiedziałem, że nie zamierza nam, ludziom, radzić, jak mamy postępować z naszymi więźniami. Mroczne elfy zamieszkiwały ciemne, podziemne groty, nazywając je swoim królestwem, i to właśnie w lodowatej głębi pod ziemią Zokora wzięła w niewolę tę kobietę.
Zastanawiałem się, nie po raz pierwszy zresztą, czy nie wyzwolić jej jednym pchnięciem sztyletu.
– Holgarze, to nie daje wam prawa, by obrzucać ją błotem – mitygowałem, podczas gdy Varosch pod uciskiem mych dłoni próbował nad sobą zapanować. – Ona jest dla nas obca, tak jak my jesteśmy obcy dla niej – dorzuciłem.
Holgar pozostał głuchy na głos rozsądku.
– Nie ma prawa czynić z ludzi niewolników! Na bogów, ona się do tego otwarcie przyznaje! Popatrzcie na Varoscha, kiedyś był jednym ze spokojniejszych i rozsądniejszych ludzi w mojej straży. A teraz się wścieka, bo wpuściła go między nogi, zanim Rigurd zdążył na dobre spocząć w grobie. Spójrzcie na tę żądzę mordu w jego oczach. Jakiego jeszcze dowodu wam trzeba, żebyście uwierzyli, że go zaczarowała?
Tym razem potrzebowałem całych sił, żeby powstrzymać Varoscha. Gdyby nie słowa Zokory, być może by mi się to nie udało.
– Varosch – rozległ się jej spokojny głos – przestań. On nie jest tego wart.
Spojrzałem na Varoscha. Wiedziałem, że zmusza się do zachowania spokoju.
– Mogę was puścić?
Skinął głową.
– Możecie, ser Havaldzie. Choć z przyjemnością zatkałbym dziób temu nienawistnemu sępowi.
Oderwałem ręce od jego ramion.
– Zokora ma rację. Wierzcie mi, nie warto dawać się prowokować nienawistnym słowom. Jeśli mu na to pozwolicie, tylko przystaniecie na jego grę. Lepiej posłuchajcie głosu rozsądku…
– Ciekawe, że to właśnie wy prawicie kazania. Sami ulegliście elfiej dziwce, tak samo jak Varosch! – ryknął Holgar, przerywając mój wywód.
Chyba Janos odciągnął mnie od Holgara; nie zwróciłem na to uwagi – zbytnio upajałem się dawaniem ujścia furii. Miarka się przebrała. O wiele za długo ten mały złośliwy człowieczek bezkarnie pluł jadem. Gdyby mnie nie powstrzymali, być może zatłukłbym go na śmierć. Ale udało mi się uderzyć go tylko raz.
Cios jednak był celny. Holgar w końcu zamknął pysk i bez przytomności osunął się za stół.
– Ser Havaldzie, pamiętajcie o rozsądku – usłyszałem głos Varoscha.
– Właśnie, ser Havaldzie, okażcie mądrość! – Janos się roześmiał.
Zgromiłem go wzrokiem, choć wiedziałem, że nie zrobi to na nim wrażenia. Niższy ode mnie o głowę, był znacznie potężniej zbudowany, i nawet kiedy udawał herszta zbójców, cały czas trzymały się go żarty. Teraz też w odpowiedzi miał wyłącznie salwę śmiechu.
Strąciłem ich ręce, poprawiłem ubranie i rzuciłem im kolejne spojrzenie, które wywołało kolejny wybuch śmiechu. Następnie odwróciłem się z godnością i wróciłem do Leandry oraz Kennarda. Holgar zaczął chrapać pod stołem.
– Czujesz się lepiej? – odezwała się Leandra lodowatym tonem, kiedy usiadłem. – Myślisz, że kobiety lubią, jak mężczyźni gryzą się o nie niczym parszywe kundle?
– Nazwał cię dziwką.
Wzruszyła ramionami.
– Gdybym zabijała każdego, kto mnie tak nazywa, Kronburg w Illianie wyludniłby się do cna. Twoja reakcja nie świadczy o szacunku dla mnie.
– Dobrze. Ty widzisz to w ten sposób. Nie pobiłem go, żeby oddać ci przysługę, lecz z moich własnych pobudek. Ten pies zatruwa powietrze od wielu dni… Nawet najbardziej cierpliwy człowiek w końcu miałby dosyć.
– Doprawdy, jesteś wzorem cierpliwości – skwitowała, ale wreszcie się uśmiechnęła. Odszukała moją dłoń. – Zapomnij o nim. I sam weź sobie do serca swoją radę.
Kennard chrząknął. Zdążył już dogłębnie się zapoznać z zeszytem Sierżanta.
– Pies chrapie, może więc teraz zdołam przykuć waszą uwagę. Chodzi o drogę do najbliższego portalu.
– Zamieniam się w słuch.
Kennard wskazał końcem fajki na północ.
– Najbliższy portal, do którego pasują te kamienie, znajduje się w Twierdzy Gromów.
Popatrzyłem na niego i jęknąłem.
– Nie, tylko nie to! Równie dobrze mógłby się znajdować na jednym z księżyców.
Górskie pasmo, u podnóża którego leżał zajazd Pod Głowomłotem, nazywano Gromogórami. Przełęcz nazywano Gromową Przełęczą, zaś stara twierdza, zbudowana wysoko na skale, znana była jako Twierdza Gromów. Wieki temu jedyne dojście do warowni, niegdyś strzegącej przełęczy i broniącej trzech królestw przed barbarzyńcami, uległo zawaleniu. Teraz mógł tam dotrzeć tylko orzeł – nawet dla górskich kozic skalna ściana była zbyt stroma.
Czułem rozczarowanie Leandry jakby było moje. Na każdym kroku pojawiały się nowe przeciwności losu.
– Widzieliście kiedyś tę twierdzę, mistrzu Kennardzie? Leży w połowie wysokości stromej skalnej ściany. Przełęcz zamyka mur z gładkiego kamienia, tak wysoki i tak mocny, jakby wzniósł go tytan. To w nim znajduje się brama. Ludzie gadają, że wykucie w niej dziury wystarczająco dużej, by pomieścić wóz, zajęło całe lata. Zimą brama jest zasypana śniegiem i skuta lodem, ale śnieg nigdy nie sięga zwieńczenia muru ani twierdzy.
– Są sposoby na pokonanie nawet najbardziej stromych ścian – odparł Kennard. – Trzeba tylko je znaleźć.
Opadłem na oparcie krzesła i sięgnąłem po garniec z winem.
– Nie wiem, od jak dawna twierdza jest niedostępna. Krąży o niej mnóstwo opowieści. Wiemy, kto ją zbudował, ta zagadka jest rozwiązana, lecz warownia nadal ma sławę nawiedzonej. Podobno nikt, kto przestąpił jej próg, nie powrócił. Mówi się, że w starych murach mieszkają duchy i potwory.
– Ciekaw jestem źródła tych opowieści, skoro nikt nigdy stamtąd nie powrócił. – Kennard uśmiechnął się kpiąco.
Nie cierpię, kiedy ktoś w ten sposób robi użytek z logiki. To brzmiało tak bardzo… rozsądnie.
– Równie dobrze możemy spróbować przekroczyć przełęcz. To też daremny trud.
– Niekoniecznie – wtrąciła Leandra. – Twierdza leży w najwyższym miejscu przełęczy, to prawda, lecz patrząc stąd, jest w jednej piątej drogi.
– Trudno będzie dotrzeć tak daleko. Mróz da nam się we znaki, brnięcie przez zaspy nas wyczerpie, a jeśli zaskoczy nas burza, nasze ciała odnajdą dopiero na wiosnę. Niejeden podróżny doświadczył tu podobnego losu.
– Hm – mruknął Kennard. – W tym zeszycie jest wzmianka o korytarzu, który podobno prowadzi stąd do warowni.
– To dobre dwadzieścia mil – odrzekłem. – Nikt nie wydrążyłby tak długiego korytarza.
– To wcale nie było konieczne – usłyszałem głos Zokory, która nagle zjawiła się przy naszym stole.
Podniosłem na nią wzrok, zmieszany jej urodą, co często mi się zdarzało. Gdyby nie ciemny odcień skóry, mogłaby uchodzić za siostrę Leandry. Obie miały delikatne rysy elfich przodków – wąskie, proste nosy, szlachetnie zarysowane usta, wysokie kości policzkowe… Takie twarze widywało się na freskach w starych świątyniach; miały je posągi dawno zapomnianych władców dynastii. Może słowo „uroda” nie było właściwe, bardziej odpowiednie byłoby określenie „charakter”, będące sumą pojedynczych cech, które tak bardzo na mnie działały. Spoglądanie w zimne tęczówki Zokory za każdym razem wywoływało we mnie dziwne uczucie. Były czarne jak węgle albo najciemniejsza noc. Rzadko dostrzegałem w nich żywą iskrę; raz ujrzałem wściekłość, ból i nienawiść – wtedy płonęły głęboką złowrogą purpurą.
Irytowała mnie jej zdolność do nagłego pojawiania się obok mnie. Mógłbym przysiąc, że doskonale o tym wiedziała i robiła to umyślnie, przy byle okazji. Tak jak teraz. Dlaczego, na bogów, nie mogła podejść normalnie, jak każdy inny człowiek?
– Co macie na myśli? – Leandra przesunęła się na ławie, żeby zrobić dla niej miejsce.
Mroczna elfka usiadła z wdziękiem kotki i wyjaśniła:
– Całe to pasmo jest podszyte grotami. Dawno temu za Gromogórami piętrzyło się morze. Szukało sobie drogi w kamieniu i znajdowało ją, groty pod nami noszą ślady silnych, podziemnych prądów rzecznych.
Przypomniałem sobie połyskliwe jaskinie z ich zlodowaciałymi, potężnymi kolumnami. Tak, tylko woda ma moc formowania podobnych katakumb.
– Sami widzieliście fragmenty drogi, o której mówi ten człek. – Zokora popatrzyła wyzywająco na Kennarda, on jednak tylko się uśmiechnął.
– To prawda – zgodziła się Leandra. – Widzieliśmy ślady robót kamieniarskich, a raz nawet mostek. Lecz sporo z tego było dziełem krasnoludów.
– Krasnoludy zniknęły stąd dawniej niż legiony królestwa, po którym obiecujesz sobie wybawienie – dodała mroczna elfka.
– Skąd o tym wszystkim wiecie? – zapytałem.
Popatrzyła na mnie.
– Tak jak ty odnajdujesz drogę na powierzchni ziemi, tak ja odnajduję ją w podziemnych grotach. Znam mroczne krainy. Wierz mi, krasnoludów nie ma tam już od dawna. Zostawiły tylko swoich strażników.
Tylko. Dobrze pamiętałem nieumarłe krasnoludy, które całe wieki po śmierci, poruszane magią, wciąż usiłowały chronić to, za co oddały życie. Byłem wdzięczny, że inni jeszcze przed nami zlikwidowali większość nieumarłych.
– Chyba nie zostało ich zbyt wielu – rzekłem z nadzieją.
Leandra wychyliła się do przodu i obrzuciła spojrzeniem Zokorę.
– A zatem proponujecie, abyśmy podążyli tamtym dawnym szlakiem? W nadziei, że jest nienaruszony i że doprowadzi nas w pobliże lub nawet prosto do twierdzy?
– Szlak może i jest kręty, ale z pewnością krótszy i łatwiejszy do pokonania niż droga po powierzchni. Na górze jest śnieg, na dole lód. Wolę lód, jest twardy, a jeśli traktuje się go z szacunkiem, pozostaje tam, gdzie powinien, i nie stacza się na ciebie z hukiem. – Zokora zadrżała lekko, jakby było jej zimno.
– Przysypała was kiedyś lawina? – zapytałem zdumiony.
– Pytania, Havaldzie. Wciąż te pytania! Dlaczego ciągle pytasz, skoro odpowiedzi nie mają dla ciebie znaczenia?
– Rozbudziłyście mą ciekawość – odparłem szczerze.
Pokręciła głową.
– Wam, ludziom, udzielają się nawyki innych. Ja też już zbyt wiele mówię. Jeśli pójdziecie tym szlakiem, posłużę wam za przewodnika. To chciałam powiedzieć. – Wstała. – Varosch o nic nie pyta. To bardziej mi się podoba. – Znacząco zerknęła na swego kochanka.
Zatrzymałem ją gestem.
– To nie było zwykłe wścibstwo. Jeśli wyruszymy na przełęcz, nam również grozi przysypanie lawiną. Niewielu wychodzi żywo z czegoś takiego. Możecie mi powiedzieć, w jaki sposób wydostałyście się z białego grobu?
Przyglądała mi się przez chwilę. W końcu skinęła głową.
– Wypłynęłam.
Patrzyliśmy za nią, gdy wracała do stołu.
– Ma dobry słuch – zauważył Kennard.
– Często śledzi nasze rozmowy – odpowiedziałem. – Chociaż tak nie lubi wścibstwa.
Uśmiechnął się.
– O co jej chodziło z tym wypłynięciem? – zapytała Leandra.
Wzruszyłem ramionami.
– Mam nadzieję, że się tego dowiemy, jeśli kiedyś znajdziemy się w takiej sytuacji. – Dopiłem wino i ujrzałem dno kubka. Flaszka też była pusta. Zerknąłem na Kennarda; on też miał przed sobą kubek. Pełen.
– Popijcie herbaty – poradził mi.
Herbata była już zimna. Ale i tak ją wypiłem.
– Co się dzieje? – zapytała Leandra. – Widzę, że coś ci chodzi po głowie.
– Myślę o lawinie. I mam nadzieję, że jej rada nie była dosłowna. – Przyglądałem się czarce z herbatą w swoich dłoniach. – Nigdy nie nauczyłem się pływać.
źródło: Informacja prasowa