Zapowiedzi

Virion. Wyrocznia – przedpremierowy fragment powieści Andrzeja Ziemiańskiego

Virion – szer­mierz natchnio­ny, któ­ry wraz dwu­dzie­sto­ma inny­mi stra­ceń­ca­mi poko­nał legion Moy – rap­tem tysiąc doświad­czo­nych wete­ra­nów. Jak chło­pak z dobre­go domu został bez­li­to­sną maszy­ną do zabi­ja­nia? Mor­der­stwo, wię­zie­nie i uciecz­ka przed ban­dą łow­ców to chy­ba jesz­cze nie powód, żeby tak się sto­czyć. A może od począt­ku ktoś na górze zapla­no­wał, że jego prze­zna­cze­nie to dro­ga mie­cza i sto­sy tru­pów? Poznaj­cie histo­rię naj­słyn­niej­sze­go szer­mie­rza Cesar­stwa. Powrót do cza­sów Achai nie mógł być bar­dziej emocjonujący.

Mamy dla Was przed­pre­mie­ro­wy frag­ment książ­ki “Virion. Wyrocz­nia”, zapra­sza­my do lektury!

Pro­log

a tra­sie plat­for­my do trans­por­tu kamien­nych blo­ków cią­gle ginę­li ludzie. Zresz­tą to miej­sce od daw­na zwa­ne było Kopal­nią Śmier­ci. I to bynaj­mniej nie dla­te­go, że nad­zor­cy nie­wol­ni­ków zali­cza­li się do szcze­gól­nie sro­gich, ani z powo­du panu­ją­cych tu warun­ków, bra­ków w zaopa­trze­niu czy wynisz­cza­ją­cej pra­cy, któ­ra trwa­ła od same­go świ­tu do póź­ne­go zmierz­chu. Nie, nic z tych rze­czy. Naj­więk­sze stra­ty powo­do­wał sam trans­port urob­ku z roz­ry­te­go szczy­tu góry. Bar­dzo spryt­ni inży­nie­ro­wie wymy­śli­li, że naj­pro­ściej będzie wyko­rzy­stać spa­dek tere­nu. Kaza­li więc wykuć w ska­le dwie rów­no­le­głe bruz­dy, a potem kon­stru­ować wypo­sa­żo­ne w koła cięż­kie drew­nia­ne plat­for­my, na któ­re łado­wa­no gruz i popy­cha­no na dół, by po odby­ciu swo­jej dro­gi roz­trza­ski­wa­ły się na rumo­wi­sku u pod­nó­ża góry. Plat­form już nie odzy­ski­wa­no. Ludzi, któ­rych po dro­dze roz­gnio­tły, siłą rze­czy rów­nież nie. Żaden kło­pot. Luan pro­wa­dzi­ło wie­le wojen i stru­mień dar­mo­wej siły robo­czej w posta­ci nie­wol­ni­ków pły­nął nieprzerwanie.
Moż­na było­by zadać pyta­nie, dla­cze­go ludzie nie uska­ki­wa­li, sły­sząc zbli­ża­ją­cy się trans­port z urob­kiem. Praw­dę powie­dziaw­szy, nie dano im takiej szan­sy. W miej­scu, gdzie pano­wał naj­więk­szy ruch, przy kru­szar­kach napę­dza­nych mły­nem wod­nym, roz­le­gał się hałas dużo więk­szy niż ten wytwa­rza­ny przez pędzą­cą z góry plat­for­mę. Szum wiel­kie­go wodo­spa­du i drga­nia, któ­re powo­do­wał napę­dza­ny jego siłą ogrom­ny kafar roz­bi­ja­ją­cy skal­ne blo­ki, nie dawa­ły szans na jakie­kol­wiek sygna­ły ostrze­gaw­cze. Każ­dy prze­jazd ładun­ku ozna­czał kil­ka tru­pów. No i co z tego? Kto by się przej­mo­wał? Kopal­nia Śmier­ci była wydaj­nym kom­bi­na­tem i tu waż­ny był tyl­ko czas. Bo czas, jak wia­do­mo, liczo­ny jest pie­niędz­mi. A życie? No niby ile ono kosz­tu­je? Zresz­tą… Tylu ludzi rodzi­ło się cią­gle w kra­jach, któ­re mia­ły nie­szczę­ście doświad­czyć woj­ny z cesar­stwem, że nikt się nie oba­wiał o dosta­wy świe­żych, mło­dych i jesz­cze nie znisz­czo­nych znojem.
Stra­ty prak­tycz­nie koń­czy­ły się dopie­ro u pod­nó­ża góry, gdzie plat­for­my pędzi­ły po swo­ich bruz­dach wśród łagod­niej­szych pagór­ków, poro­śnię­tych już nawet spła­chet­ka­mi tra­wy. Tu ich ogłu­sza­ją­cy łoskot powo­do­wał jedy­nie pani­kę wśród zgro­ma­dzo­nych na zbo­czach mułów. Im jed­nak nic nie gro­zi­ło. Wszyst­kie uwią­za­no do wbi­tych w zie­mię pali­ków, bo były zbyt cen­ne, by je nara­żać na przejechanie.
Wokół nie było nawet ludzi. Więk­szość zgro­ma­dzi­ła się na pobli­skiej sta­cji prze­ła­dun­ko­wej. Jedy­nie obdar­ta sta­ra kobie­ta szła powo­li wśród pocią­go­wych zwie­rząt, pod­pie­ra­jąc się dłu­gim kijem. Dru­gim rucho­mym ele­men­tem prze­strze­ni był chło­pak, któ­ry zata­cza­jąc się, biegł wła­śnie w stro­nę most­ka na linach, prze­wie­szo­ne­go wyso­ko nad tra­są pędzą­cych z łosko­tem plat­form. Tędy cho­dzi­li maj­stro­wie, wykwa­li­fi­ko­wa­ni robot­ni­cy, woź­ni­ce, a nawet cza­sem pano­wie inży­nie­ro­wie, więc przej­ście górą musia­ło być cał­ko­wi­cie bezpieczne.
*
Cie­ka­we, kto stwier­dził, że samo­bój­stwo to akt, któ­ry się pla­nu­je. Bzdu­ra. Może zresz­tą i są tacy samo­bój­cy? Jacyś cho­rzy na gło­wę, jakieś świę­tosz­ko­wa­te, odrzu­co­ne przez świat panien­ki, któ­re chcą w ten spo­sób zwró­cić na sie­bie uwa­gę? Nie. U zwy­kłe­go czło­wie­ka samo­bój­stwo to przy­mus. Tu, teraz, natych­miast. Zapo­mnieć o wszyst­kim, wyrwać się z krę­gu para­li­żu­ją­cych umysł doznań, zakoń­czyć wszech­ogar­nia­ją­ce poczu­cie bez­na­dziei. Niech nasta­nie czerń. I spo­kój wiecz­ne­go zapomnienia.
Virion zwy­mio­to­wał, nie zatrzy­mu­jąc się ani na chwi­lę. Nawet nie zwol­nił. Biegł dalej, odru­cho­wo wycie­ra­jąc usta. Miał nadzie­ję, że zdą­ży przed naj­bliż­szą plat­for­mą z gru­zem, któ­ra pod­ska­ku­jąc na nie­rów­no­ściach bruzd, zbli­ża­ła się wła­śnie z potwor­nym łosko­tem. Była szan­sa. Virion wbiegł na mostek i zatrzy­mał się w miej­scu poło­żo­nym dokład­nie na tra­sie urobku.
Bez namy­słu prze­sa­dził nogi przez barier­kę z twar­dych lin. Plat­for­ma wio­zą­ca mate­riał skal­ny o wadze co naj­mniej domu była tuż-tuż. Widział już dokład­nie nie­rów­ne kra­wę­dzie kamie­ni na ramie z gru­bych desek. Kątem oka dostrzegł sta­rusz­kę pod­pie­ra­ją­cą się kijem, któ­ra wspi­na­ła się po wyko­pie. Widział muły przy­wią­za­ne do drew­nia­nych pali­ków. Nikt nie zdo­ła go powstrzy­mać. Ani ludzie zgro­ma­dze­ni dale­ko przy sta­cji prze­ła­dun­ko­wej, ani sta­rusz­ka, ani tym bar­dziej muły.
Na całym świe­cie nie było niko­go, kto mógł­by mu pomóc. Żad­ne­go przy­ja­cie­la, rodzi­ny, uko­cha­nej kobie­ty… Cóż. Naj­bliż­sze­go przy­ja­cie­la zabił nie tak daw­no temu. A dziew­czy­nę, któ­rą kochał, dosłow­nie chwi­lę później.
Virio­na zala­ła nowa fala mdło­ści. Zmu­sił się, żeby oce­nić odle­głość, a potem odbił się lek­ko i sko­czył wprost pod koła zbli­ża­ją­cej się do mostu obcią­żo­nej gła­za­mi platformy.
Roz­dział 1
irion uro­dził się w maleń­kiej wio­sce poło­żo­nej nie­da­le­ko mia­sta Mygarth, w jed­nej ze środ­ko­wych pro­win­cji Luan. Jego ojciec nie był oczy­wi­ście chło­pem, tyl­ko wła­ści­cie­lem wie­lu wsi. A do tej kon­kret­nej przy­wiózł żonę w poło­gu wyłącz­nie ze wzglę­dów sen­ty­men­tal­nych. Wio­ska leża­ła w samym ser­cu pięk­nej, malow­ni­czej oko­li­cy cha­rak­te­ry­zu­ją­cej się spo­ko­jem i zdro­wym powie­trzem. Tam też uro­dził się on sam.
Czę­sto śmia­no się z Virio­na, że jego ojciec był han­dla­rzem nie­wol­ni­ków. Nie, nie był. A może ina­czej: był, ale tyl­ko w pew­nym sen­sie. Ojciec Virio­na miał wykształ­ce­nie medycz­ne. Nie poświę­cił się jed­nak prak­ty­ce lekar­skiej, ponie­waż miał też zmysł do inte­re­sów. Szyb­ko uznał, że karie­ra medycz­na opła­ca­ła się tyl­ko pod­czas opie­ki nad wyjąt­ko­wo boga­ty­mi pacjen­ta­mi. W tym przy­pad­ku jed­nak w razie nie­po­wo­dze­nia kura­cji – o co nie­trud­no, wszak cudo­twór­cą nie był – kło­po­ty, któ­re ścią­ga­ło się na swo­ją gło­wę, oka­zy­wa­ły się nie­współ­mier­ne do zysków. Szyb­ko zna­lazł lep­szy spo­sób. Korzy­sta­jąc z oszczęd­no­ści dziad­ków, zaczął sku­po­wać nie­wol­ni­ków. Tych krań­co­wo wyczer­pa­nych, na gra­ni­cy śmier­ci. Kupo­wał dra­ma­tycz­nie tanio, po cenie odpa­dów prze­cież, bo i tak by zde­chli w krót­kim cza­sie. On jed­nak wybu­do­wał dla nich szpi­tal, gdzie leczył, odkar­miał, przy­wra­cał do życia. Prze­pro­wa­dzał też selek­cję, oddzie­la­jąc piśmien­nych od nie­pi­śmien­nych, uta­len­to­wa­nych i posia­da­ją­cych jakiś fach od zwy­kłe­go, jak to się mówi­ło w Luan, bydła. Bez­myśl­na machi­na nie­wol­ni­cze­go sys­te­mu cesar­stwa wrzu­ca­ła wszyst­kich jeń­ców do bez­i­mien­ne­go wora i wysy­ła­ła na zatra­ce­nie w kopal­niach, na budo­wach dróg, na pola w cha­rak­te­rze ludz­kiej siły pocią­go­wej, a potem – nawo­zu bez mała. A prze­myśl­ny lekarz wyła­wiał z nich tych, któ­rzy byli war­ci nie­współ­mier­nie wię­cej. Odzy­ski­wał w ten spo­sób wykwa­li­fi­ko­wa­nych szew­ców, kraw­ców, ryma­rzy, rze­mieśl­ni­ków wszel­kie­go auto­ra­men­tu, pisa­rzy, kro­ni­ka­rzy i heral­dy­ków. Na żąda­nie wybred­nych dam z wyż­szych sfer miał poetów, akto­rów, komi­ków czy kugla­rzy, a nawet, jeśli wola, kra­so­mów­ców i filo­zo­fów. Sprze­da­wał ich wszyst­kich za sło­ne pie­nią­dze, ale nie tutaj, w zapa­dłej oko­li­cy, tyl­ko w Syrinx. I nie na tar­gu, ale w pała­cach i w naj­lep­szych zakła­dach rze­mieśl­ni­czych. Żyła zło­ta. Pozo­sta­łych, miesz­czą­cych się w kate­go­rii „bydło”, rów­nież nie ska­zy­wał na powtór­ną zagła­dę. Kupo­wał tanio zie­mię na tere­nach zaję­tych przez cesar­skie woj­ska, zakła­dał osa­dy, wynaj­mo­wał doświad­czo­nych agro­no­mów i nad­zor­ców posia­da­ją­cych tro­chę wię­cej inte­li­gen­cji, niż tkwi­ło w przy­dzie­lo­nych im służ­bo­wych bykow­cach. Wia­do­mo, że wiel­kie gospo­dar­stwa przy­no­si­ły wiel­kie zyski, w prze­ci­wień­stwie do małych spła­chet­ków wewnątrz kra­ju. Ale z rdzen­nej lud­no­ści Luan nikt nie chciał się tam osie­dlać, bo wia­do­mo: teren uzy­ska­ny pod­czas woj­ny za parę lat mógł zmie­nić wła­ści­cie­la po raz kolej­ny. A nie­wol­ni­ków o zda­nie nikt nie pytał. Ojciec Virio­na był więc czło­wie­kiem boga­tym, któ­re­go mają­tek rósł szyb­ko, pro­cen­tu­jąc tak­że w tak nie­wy­mier­nych dzie­dzi­nach jak powa­ga i zna­cze­nie. Zwień­cze­niem tego pro­ce­su był awans do rady mia­sta i waż­ne miej­sce w magi­stra­cie Mygarth. A tego byle komu wszak nie proponowali.
Kolej­nym pro­ble­mem mło­do­ści Virio­na sta­ło się jego dziw­ne imię, o brzmie­niu nie­spo­ty­ka­nym wła­ści­wie w innych czę­ściach cesar­stwa. Ale tu wyja­śnie­nie oka­za­ło się pro­za­icz­ne. Mygarth było nie­wiel­kim, pro­win­cjo­nal­nym mia­stem o wiel­kich, nie­ste­ty, świa­to­wych aspi­ra­cjach. Imio­na nada­wa­ne dzie­ciom pod­le­ga­ły więc aktu­al­nej modzie. Kie­dyś szczy­tem sno­bi­zmu było posia­da­nie wła­snych koni pod wierzch. Boga­ci miesz­cza­nie utrzy­my­wa­li stad­ni­ny, ich ruma­ki bra­ły udział w pre­sti­żo­wych goni­twach, zdo­by­wa­ły pucha­ry. Wszyst­ko, co wią­za­ło się z raso­wy­mi wierz­chow­ca­mi, było syno­ni­mem pre­sti­żu i dobre­go tonu. Aby pod­kre­ślić swo­je zain­te­re­so­wa­nia, znacz­niej­si miesz­kań­cy zaczę­li nawet nada­wać imio­na swo­im dzie­ciom tak, by naj­bar­dziej przy­wo­dzi­ły na myśl pasję, jakiej odda­wa­li się rodzi­ce. Nastą­pił wysyp imion takich jak: Kon, Kone, Konie, Kon­ne, Konius, a nawet, za prze­pro­sze­niem, Wierzch. Do zabaw­nych sytu­acji docho­dzi­ło, kie­dy lata póź­niej Konie spo­ty­kał się z Wierz­chem… Cóż. Robić krzyw­dę wła­snym dzie­ciom każ­dy mógł wedle wła­sne­go uzna­nia. We wszyst­kich innych sfe­rach dzia­łal­no­ści spo­łecz­nej wyma­ga­na była wie­dza i mini­mal­ne choć­by doświad­cze­nie. Prze­cież pisa­rzem miej­skim nie mógł zostać ktoś, kto nie umiał pisać i nie miał nawet naj­mniej­sze­go doświad­cze­nia w dzia­łal­no­ści rady. Umie­jęt­no­ści, doświad­cze­nie, prak­ty­ka i egza­min były wyma­ga­ne wszę­dzie, w każ­dej sfe­rze życia publicz­ne­go. Oprócz posia­da­nia dzie­ci. Tam rodzic bez wie­dzy o kon­se­kwen­cjach i bez jakie­go­kol­wiek doświad­cze­nia mógł ośmie­szyć dziec­ko i nikt nie śmiał zaprotestować.
Moda koń­ska na szczę­ście się zmieniła.
Nie­ste­ty, nasta­ła inna. W Mygarth uro­dził się i doko­nał swe­go dzie­ła wiel­ki mędrzec Ber­ti­lion. Pod­sta­wo­wym jego odkry­ciem była obser­wa­cja, że nie­któ­re wymia­ry cia­ła ludz­kie­go, jak choć­by wzrost, obwód gło­wy, dłu­gość ramie­nia, przed­ra­mie­nia i uda, poszcze­gól­nych kości sto­py lub mied­ni­cy, są nie­zmien­ne od osią­gnię­cia doj­rza­ło­ści. Na ich pod­sta­wie moż­na iden­ty­fi­ko­wać jed­no­znacz­nie prze­stęp­ców. Do tej pory waż­niej­si straż­ni­cy cesar­scy, miej­scy i wię­zien­ni jeź­dzi­li po całym kra­ju, obser­wu­jąc ska­zań­ców i usi­łu­jąc zapa­mię­tać ich twa­rze. Meto­da zawod­na i sil­nie zależ­na od indy­wi­du­al­nych pre­dys­po­zy­cji. A i tak jeśli jaki­kol­wiek ska­za­niec uciekł i pod­szył się pod kogoś inne­go, to nawet po powtór­nym zła­pa­niu na jakimś prze­stęp­stwie trud­no mu było udo­wod­nić recy­dy­wę. Wygląd zmie­nić łatwo, spo­sób zacho­wa­nia rów­nież. A meto­da Ber­ti­lio­na uci­na­ła wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Wię­cej, mędrzec stwo­rzył tak­że spe­cjal­ną kar­to­te­kę w Syrinx, gdzie prze­cho­wy­wa­no wyni­ki wszyst­kich pomia­rów doko­ny­wa­nych w kra­ju. I usys­te­ma­ty­zo­wał ją tak, że odna­le­zie­nie byłe­go ska­zań­ca sta­wa­ło się sto­sun­ko­wo łatwe. Wystar­czy­ło zacząć od pierw­sze­go wymia­ru, na przy­kład obwo­du gło­wy. Potem odpo­wied­nie fisz­ki kie­ro­wa­ły śled­cze­go do następ­nych szaf, za każ­dym kro­kiem uści­śla­jąc dane i zawę­ża­jąc krąg poszu­ki­wań. Aż w koń­cu uzy­ski­wa­ło się jeden jedy­ny, uni­ka­to­wy wynik. Oraz imię prze­stęp­cy wraz z jego kar­to­te­ką zawie­ra­ją­cą opis zarów­no zbrod­ni, jak i poprzed­nich wyro­ków. Mistrzo­stwo, któ­re wpro­wa­dzi­ło kry­mi­na­li­sty­kę na zupeł­nie nowe tory, a wykry­wal­ność recy­dy­wi­stów wybi­ło na abso­lut­ne wyżyny.
Mędr­co­wi nie szczę­dzo­no ani chwa­ły, ani zaszczy­tów. Sam cesarz pod­niósł go do ran­gi „cywil­ne­go księ­cia”, obda­rzył wil­lą w sto­li­cy i przy­dzie­lił nowy urząd do kie­ro­wa­nia. A Mygarth o mało nie zosta­ło zala­ne sze­ro­ką rze­ką dumy i samo­za­do­wo­le­nia. No i odtąd imio­na wszyst­kich wyso­ko uro­dzo­nych chłop­ców mia­ły już koń­ców­kę „ion”. Virion, Kirion, Mirion, Tilion, Hyrion, Pyrion, Zyrion, czy choć­by Lirion (nota­be­ne póź­niej­szy kole­ga Virio­na). Nawet jeśli wyemi­gro­wa­li póź­niej do Troy, jak Zyrion czy Lirion, to zawsze było wia­do­mo, skąd pochodzą.
No… może to i lepiej, że Virion, a nie Koń.
*
U każ­de­go dobrze sytu­owa­ne­go dziec­ka w Cesar­stwie Luan usi­ło­wa­no jak naj­wcze­śniej odkryć wro­dzo­ne talen­ty. Ponie­waż pró­bie pod­da­wa­no bacho­ry led­wie potra­fią­ce cho­dzić i dopie­ro zaczy­na­ją­ce mówić, rytu­ał bar­dziej przy­po­mi­nał wró­że­nie z wnętrz­no­ści zwie­rząt niż odkry­cie cze­goś napraw­dę. Nie­mniej tra­dy­cji musia­ło stać się zadość i do domu Virio­na zaczę­li ścią­gać mistrzo­wie róż­nych nauk i zawo­dów, pomie­sza­ni z arty­sta­mi, senio­ra­mi poszcze­gól­nych cechów, a nawet ofi­ce­ra­mi, wete­ra­na­mi naj­dal­szych kam­pa­nii. Każ­dy z nich spę­dzał pół dnia sam na sam z potom­kiem boga­tych rodzi­ców, a póź­niej wyda­wał opi­nię. Nie­ste­ty, mimo kom­ple­men­tów pra­wio­nych rodzi­com żad­nych talen­tów u Virio­na nie wykry­to. No może poza jed­nym. Zde­spe­ro­wa­ny bra­kiem jakie­go­kol­wiek odze­wu nauczy­ciel mate­ma­ty­ki w koń­cu popro­sił rodzi­ców do poko­ju prób.
– Wiel­cy pań­stwo! – zaczął roz­pro­mie­nio­ny. – Co praw­da uzdol­nień mate­ma­tycz­nych u nie­go nie wykry­łem i nawet popa­dłem w pew­ną despe­ra­cję, wąt­piąc, czy on w ogó­le zacznie liczyć albo kal­ku­lo­wać, ale… Cóż. Mate­ma­ty­ka łączy się zawsze z muzy­ką. Kie­dy więc tro­chę już zroz­pa­czo­ny posta­no­wi­łem mu cho­ciaż zagrać weso­łą melo­dię, zauwa­ży­łem coś niesamowitego!
– Co takie­go? – Ojciec wyraź­nie nie był zado­wo­lo­ny z fak­tu, że mistrz nawet nie usi­ło­wał owi­jać w baweł­nę, mówiąc o bra­kach jego dziecka.
– Popa­trz­cie sami.
Mate­ma­tyk przy­ło­żył do ust maleń­ką pisz­czał­kę i zagrał. Mały Virion natych­miast chwy­cił paty­czek i zaczął ude­rzać w cym­bał­ki, któ­re mu wcze­śniej mistrz pod­su­nął. Ude­rzał tyl­ko co jakiś czas i tyl­ko w jed­ną płyt­kę. Mate­ma­tyk urwał nagle i zaczął grać coś zupeł­nie inne­go. Virion zmie­nił płyt­kę. Ale dalej robił dłu­gie prze­rwy. Nie było mowy o choć­by pró­bie odtwo­rze­nia jakiej­kol­wiek melodii.
– No i co to jest? Prze­cież nie gra.
– Nie, oczy­wi­ście. Nie gra, bo nie jest w stanie.
– Cze­go zatem dowo­dzi ta próba?
– No jak to? Nie sły­szy­cie, wiel­cy państwo?!
Mał­żon­ko­wie spoj­rze­li po sobie. Ich miny nie wyra­ża­ły zro­zu­mie­nia, jed­nak poro­zu­mie­nie mię­dzy nimi wyraź­nie ist­nia­ło. Chy­ba byli zgod­ni co do fak­tu, że zapro­sze­nie tu muzy­kal­ne­go mate­ma­ty­ka było błędem.
– On zawsze tra­fia ide­al­nie na koniec tak­tu każ­dej melo­dii, któ­rą zagram! – roz­pro­mie­nio­ny mistrz tłu­ma­czył zawi­le. – Nie umie jesz­cze ude­rzyć w każ­dą koń­ców­kę. Ale takie­go wyczu­cia ryt­mu jesz­cze w życiu nie widziałem!
– A po co mu wyczu­cie rytmu?
– Napraw­dę nie sły­szy­cie? On wszyst­ko gra ide­al­nie czysto!
Zno­wu nastą­pi­ła wymia­na spoj­rzeń mię­dzy mał­żon­ka­mi. Mate­ma­tyk cią­gnął podekscytowany.
– On ma słuch ide­al­ny! Cze­goś takie­go nigdy jesz­cze nie spo­tka­łem u dziec­ka w jego wie­ku! – emo­cjo­no­wał się coraz bar­dziej. – Taki dar fachow­cy nazy­wa­ją słu­chem abso­lut­nym! Rzad­ko któ­ry muzyk otrzy­mał od Bogów taki talent!
– Aha. – Ojciec zro­zu­miał to po swo­je­mu. – Rytm i dobry słuch muzycz­ny? Czy tak?
– To jest mało powie­dzia­ne. To jest napraw­dę mało powie­dzia­ne. – Mate­ma­tyk zno­wu przy­tknął do ust pisz­czał­kę. – Zobacz­cie teraz.
Zagrał sam począ­tek jakiejś melo­dii. Instru­ment zabrzmiał przez tak krót­ką chwi­lę, że nawet naj­więk­szy mistrz nie potra­fił­by się zorien­to­wać, co to za utwór. W zapa­dłej ciszy jed­nak Virion zaczął ude­rzać w cym­bał­ki. Dener­wu­ją­co rzad­ko, draż­nią­co powoli.
– On to sły­szy. – Mate­ma­tyk ści­szył głos do szep­tu, jak­by nie chciał prze­ry­wać nie­sły­szal­nej melo­dii. – Nie jest w sta­nie czę­ściej, bo nie umie. Ale wybi­ja co trze­ci takt albo co pią­ty. Ide­al­nie czysto!
– Hm. – Ojciec opu­ścił wzrok. – Czy suge­ru­jesz, mistrzu, że mój syn mógł­by zostać grajkiem?
– Jakim graj­kiem? – obu­rzył się mistrz i zno­wu dał się ponieść emo­cjom. – On może zostać naj­więk­szym muzy­kiem, jakie­go świat widział!
Rodzi­ce chy­ba nie tego ocze­ki­wa­li. Muzyk. Gra­jek. Czy jak to się mówi? Muzy­kant? Ktoś, kto przy­gry­wa w karcz­mie do wina. Albo gawie­dzi do tań­ca. A niech­by nawet, niech awan­su­je i zosta­nie człon­kiem cesar­skiej orkie­stry. Przy­gry­wa wiel­kim, umi­la­jąc czas przy posił­ku. Czyż trud­no napo­tkać w kro­ni­kach taki choć­by opis: „Pan kla­snął w dło­nie, co sły­sząc, muzy­kan­ci wraz z resz­tą służ­by spiesz­nie opu­ści­li salę”? No nie. Co to w ogó­le jest ta muzy­ka? Wypeł­niacz nud­nych chwil. Auto­rzy prze­wod­ni­ków po róż­nych roman­tycz­nych miej­scach piszą czę­sto: „Na wypra­wę war­to wziąć suchy pro­wiant, owo­ce i har­fi­stę – czas może się dłu­żyć”. I ich syn ma zostać rodza­jem słu­żą­ce­go? To nie mie­ści­ło się w głowie.
– Dzię­ku­je­my bar­dzo za two­ją opi­nię, mistrzu. – Ojciec Virio­na był czło­wie­kiem kul­tu­ral­nym i na pozio­mie. Nie zamie­rzał odpra­wiać mate­ma­ty­ka kla­śnię­ciem w dło­nie. – Przy wyj­ściu inten­dent wypła­ci należ­ną za two­je usłu­gi sumę.
*
Zna­lazł się jesz­cze jeden czło­wiek, któ­ry odkrył w Virio­nie pew­ne zdol­no­ści. Ale na szczę­ście nikt o tym nie wie­dział, a odkryw­ca ze stra­chu z nikim nie podzie­lił się swo­imi spo­strze­że­nia­mi. Chło­piec po pro­stu lubił prze­by­wać w kuch­ni. Nic zdroż­ne­go, cały dom prze­cież nale­żał do jego ojca. A w kuch­ni było tyle nie­sa­mo­wi­tych zapa­chów, tyle sma­ków. Wia­do­mo, dzie­cia­ka tuczyć nie moż­na, ale też kucharz patrzył przez pal­ce, jak od cza­su do cza­su zni­ka­ły mu róż­ne słod­ko­ści. No i lubił bawić się z Virio­nem. Obaj robi­li dow­ci­py dziew­czy­nom zatrud­nio­nym do prost­szych prac. A to nasy­pa­li mąki na wybra­ny loso­wo talerz z wyso­kie­go „słup­ka” i śmia­li się, kie­dy jed­na nie­chcą­cy obsy­pa­ła dru­gą. A to okop­ci­li lamp­ką dopie­ro co wyszo­ro­wa­ną na błysk patel­nię, a potem w ciem­nym skła­dzi­ku kaza­li dziew­czy­nom spraw­dzać dło­nią, czy wszyst­kie już wyschły. Takie dzie­cin­ne gry.
Virion, kie­dy pod­rósł, nie zre­zy­gno­wał z odwie­dzin u kucha­rza. A potem posta­no­wił sam spró­bo­wać goto­wa­nia. Śmi­ga­ją­ce dło­nie domo­we­go „mistrza” zawsze go fascy­no­wa­ły. No i przy­rzą­dził samo­dziel­nie swój pierw­szy posi­łek. Od zera do efek­tu finalnego.
– O zara­za jasna. – Kucharz pierw­szy wziął się do pró­bo­wa­nia. – O niech mnie zapo­mną Bogo­wie! To jest… To jest…
– Jak wyszło? – Virion zawsze był strasz­nie nie­cier­pli­wy. – No mów!
A kucharz pod­niósł oczy. Jego twarz wyra­ża­ła oszołomienie.
– Ależ ty masz talent – wybeł­ko­tał z peł­ny­mi usta­mi. – A jakie wyczu­cie przypraw.
Zre­flek­to­wał się szyb­ko i prze­łknął to, co miał w ustach.
– Mógł­byś goto­wać u same­go księ­cia – szep­nął kon­spi­ra­cyj­nie. – Nie chwal się tym jed­nak, pani­czu. Szcze­gól­nie przed kole­ga­mi! – Wycią­gnął palec w ostrze­gaw­czym geście. – Pamiętaj.
*
W mia­rę jak Virion dora­stał, w jego domu poja­wia­ło się coraz wię­cej nauczy­cie­li. Jed­nak chło­pak mimo żywej, widocz­nej inte­li­gen­cji nie wyka­zy­wał zdol­no­ści w jakim­kol­wiek kie­run­ku. Praw­dę powie­dziaw­szy, oka­zał się złym uczniem. Nie był ani sumien­ny, ani sta­ran­ny. Nie potra­fił na niczym na dłu­żej sku­pić uwa­gi. Jego myśli błą­dzi­ły gdzieś w odle­głych, nie­do­stęp­nych dla oto­cze­nia świa­tach i nie było moż­li­wo­ści wyrwa­nia go z tych kra­in, by przy­wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. Oczy­wi­ście był dziec­kiem ze „szla­chet­ne­go domu”. Żaden nauczy­ciel nie śmiał więc sko­rzy­stać z tak sku­tecz­ne­go środ­ka wycho­waw­cze­go jak powszech­nie sto­so­wa­ne gdzie indziej pęki wymo­czo­nych w wodzie rózg. A dłu­gie prze­mo­wy wycho­waw­cze, odno­sze­nie się do sta­tu­su spo­łecz­ne­go i wią­żą­ce­go się z nim pozio­mu wykształ­ce­nia nie przy­no­si­ły skut­ku. Nie i koniec. Chło­pak zaci­nał się i zamy­kał w sobie. A wte­dy nie było już żad­nej dro­gi, by do nie­go dotrzeć.
Virion wła­ści­wie nie inte­re­so­wał się niczym. To zna­czy niczym przy­dat­nym z punk­tu widze­nia pro­ce­su edu­ka­cji. Gdzieś tam w swo­im świe­cie miał swo­je pasje, któ­rym się odda­wał. Ale jak wia­do­mo, w tym wie­ku nic nie trwa dłu­go. Pew­ne­go dnia na przy­kład posta­no­wił zostać żegla­rzem. Pochła­niał kro­ni­ki i mor­skie opo­wie­ści. Posu­nął się nawet do tego, że wypy­ty­wał „praw­dzi­wych ludzi morza” o ich doświad­cze­nia i przy­go­dy. No ale skąd wziąć w Mygarth ludzi morza? Toż tam jed­na nie za wiel­ka rze­ka rap­tem prze­pły­wa­ła. Jeśli więc spo­tkał na forach czy pod sto­ami jakichś żegla­rzy, to jedy­ną rze­czą, jakiej mógł wysłu­chać, były baj­ki o potwo­rach, któ­re mia­ły po osiem ramion i uno­si­ły mary­na­rzy w powie­trzu, albo o wie­lo­ry­bach pochła­nia­ją­cych całe okrę­ty. Stek bzdur, któ­ry na szczę­ście odstrę­czył Virio­na od marzeń o pły­wa­niu, bo nie był to prze­cież zawód wła­ści­wy dla przed­sta­wi­cie­li jego war­stwy społecznej.
Innym razem zapra­gnął zostać wiel­kim szer­mie­rzem. I nawet pobił kijem jakie­goś chło­pa­ka ze służ­by, za co został uka­ra­ny przez rodzi­ców. Dla ści­sło­ści war­to dodać, że poje­dy­nek w zało­że­niu miał być uczci­wy. Virion dał chłop­cu, któ­ry miał grać rolę prze­ciw­ni­ka, kij. Tyle tyl­ko, że dziec­ko słu­żą­ce­go nie mia­ło w sobie dość odwa­gi, żeby choć pomy­śleć o ude­rze­niu pani­cza, o odda­wa­niu cio­sów nie mogło być więc mowy.
Potem kolej­no Virion chciał zostać astro­no­mem, wiel­kim magiem, ofi­ce­rem wojsk cesar­skich, inży­nie­rem, leka­rzem (tu napo­tkał zde­cy­do­wa­ny sprze­ciw ojca wobec takich zain­te­re­so­wań), geo­gra­fem, dowód­cą stra­ży pożar­nej, pre­fek­tem, genial­nym mędr­cem, a nawet try­bu­nem, któ­ry swą sztu­ką kra­so­mów­czą będzie wpły­wał na losy świa­ta. Zło­śli­wi twier­dzi­li, że pasje chło­pa­ka zni­ka­ły nawet wcze­śniej, niż na dobrą spra­wę zdo­ła­ły się poja­wić. Każ­dej jed­nak odda­wał się bez resz­ty. A porząd­na, praw­dzi­wa nauka, w sen­sie odra­bia­nia lek­cji, nie zna­la­zła po pro­stu miej­sca dla sie­bie w wypeł­nio­nym marze­nia­mi umy­śle dziecka.
Z tego wszyst­kie­go pozo­sta­ła mu tyl­ko przy­jaźń z głów­nym leka­rzem ojca, któ­ry pro­wa­dził szpi­tal dla nie­wol­ni­ków i lubił poka­zy­wać chłop­cu róż­ne cie­ka­we rze­czy. Kie­dy Virion pod­rósł, uwiel­biał prze­sia­dy­wać w wiel­kiej sali opa­trun­ków i słu­chać prze­pla­ta­nych zwy­kłym zrzę­dze­niem narze­kań sta­re­go medy­ka. Bo tam­ten wbrew pozo­rom miał dar docie­ra­nia do ludzi. Niko­go nie lek­ce­wa­żył, każ­de­go słu­chał bez wzglę­du na wiek czy stan. A ponie­waż ojciec nie pozwa­lał mu wpro­wa­dzać pani­cza w taj­ni­ki medy­cy­ny, opo­wia­dał o świe­cie. Jako jedy­ny, odróż­nia­jąc się od nud­nych nauczy­cie­li, w spo­sób zaj­mu­ją­cy i ciekawy.
– O, popatrz, syn­ku. – Pod­czas jed­ne­go z takich spo­tkań poka­zał Virio­no­wi leżą­ce­go na brzu­chu nie­wol­ni­ka z podłuż­ny­mi, krwa­wy­mi rana­mi na ple­cach. – Tego czło­wie­ka jakiś debil pozba­wił jakiej­kol­wiek war­to­ści. Widzisz?
– Co widzę? – wyrwa­ło się chłop­cu. – Po moje­mu to ktoś go po pro­stu oćwiczył.
– Tak. – Medyk powo­li pocie­rał bro­dę. – Ale spró­buj spoj­rzeć na to szerzej.
– Niby jak? Nie­wol­nik coś prze­skro­bał, to dostał za swoje.
– Taaak. Ale popatrz z innej stro­ny. Nad­zor­ca wychło­stał go, uży­wa­jąc popu­lar­ne­go pej­cza z byczej skó­ry, czy­li tak zwa­ne­go bykow­ca. W trak­cie kary zadał mu strasz­li­we rany, któ­re tak napraw­dę na dłu­go albo i na zawsze pozba­wią go spraw­no­ści. Z kogoś, kogo tyl­ko nazy­wa­no śmie­ciem, nad­zor­ca uczy­nił śmie­cia prawdziwego.
– Pew­nie ten tu uciekał.
– Za uciecz­kę jest inna kara. A ten nad­zor­ca jest po pro­stu idio­tą. Za byle co, bo znam prze­cież gra­da­cję kar w nie­wol­ni­czym świe­cie, unie­waż­nił życie tego czło­wie­ka. A prze­cież jest tyle metod zada­wa­nia bólu, któ­re nie pozba­wia­ją ska­zań­ca sił.
– Może cho­dzi­ło o przy­kład dla innych? – Virion był wyraź­nie zaciekawiony.
– No wła­śnie dla­te­go mówię, że głu­po­ta nad­zor­cy się­gnę­ła zeni­tu. Ludź­mi kie­ru­je się w inny spo­sób. Zastra­sza się ich sku­tecz­nie za pomo­cą dra­ma­tycz­nie odmien­nych metod. A ból powin­no się zada­wać w spo­sób, któ­ry nie nisz­czy ciała.
– I są takie meto­dy? – Teraz zacie­ka­wie­nie Virio­na zmie­ni­ło się w fascynację.
Lekarz zauwa­żył to momen­tal­nie i dał się ponieść. Chy­ba nie­wie­lu miał słu­cha­czy o tak nie­słab­ną­cej uwa­dze. Cmok­nął cicho i pod­szedł do nie­wol­ni­ka, któ­ry sprzą­tał salę, uży­wa­jąc mio­tły o deli­kat­nym wło­siu, któ­ra nie wzbu­dza­ła tuma­nów kurzu.
– Wybacz, przy­ja­cie­lu, to, co ci zro­bię. Ból minie szyb­ko, a w nagro­dę powiedz, że kaza­łem ci wydać miar­kę wina w kuchni.
Tam­ten nie zro­zu­miał chy­ba, co do nie­go mówio­no. Nie zdą­żył się ucie­szyć z obiet­ni­cy wina. Medyk wycią­gnął rękę i dotknął dło­nią oko­lic pomię­dzy lewą pachą a pier­sią nie­wol­ni­ka. Bły­ska­wicz­nie uszczyp­nął, prze­krę­ca­jąc jed­no­cze­śnie pal­ce. Przez krót­ki moment nic się nie działo.
Nie­wol­nik syk­nął naj­pierw, zer­k­nął na dotknię­te miej­sce i zdo­łał powie­dzieć tylko:
– Aaa…
Na czo­ło wystą­pi­ły mu nagle kro­ple potu. Jego wiel­kie cia­ło pochy­li­ło się do przo­du, jak­by chciał objąć sędzi­we­go mistrza. Ale nie. Mło­dy nie­wol­nik naj­wy­raź­niej nie mógł zaczerp­nąć powie­trza. Nie mógł też poru­szyć lewą ręką. Praw­do­po­dob­nie chciał coś powie­dzieć, bo z gar­dła wydo­by­wał się cichy i sła­by charkot.
– Już. – Medyk jesz­cze raz wycią­gnął rękę i zno­wu uszczyp­nął nie­wol­ni­ka bli­sko poprzed­nie­go miej­sca. Chy­ba w jakiś inny sposób.
Z płuc mło­de­go czło­wie­ka wydo­sta­ło się powie­trze. Pot na czo­le zgęst­niał. Słu­ga pochy­lił się, opie­ra­jąc dło­nie na kolanach.
– Co czu­jesz? – zain­te­re­so­wał się lekarz.
– M… mro­wie­nie, panie.
– No i dobrze. Za chwi­lę wróć do pra­cy i pamię­taj, że cze­ka cię wino.
Sta­ry odwró­cił się, nie zaj­mu­jąc się wię­cej nie­wol­ni­kiem, a Virion patrzył oszo­ło­mio­ny. Nie mógł uwie­rzyć w to, co widział. Ojciec nigdy nie poka­zy­wał mu podob­nych sztu­czek. Chło­piec nie miał poję­cia, że w ogó­le istnieją.
– A wra­ca­jąc do poprzed­nie­go przy­pad­ku. – Lekarz nachy­lił się nad leżą­cą na brzu­chu ofia­rą biczo­wa­nia. – Nad­zor­ca wyka­zał się głu­po­tą. Bo popatrz. Po pierw­sze, utra­cił war­to­ścio­we­go jesz­cze, sądząc po mię­śniach, pra­cow­ni­ka. Po dru­gie, co teraz cze­ka tego nie­szczę­śni­ka? Zakła­dam, że rany się zago­ją i jego orga­nizm nie pod­da się gorącz­ce. Powsta­ną bli­zny, któ­re albo utrud­nią mu pra­cę, albo nawet unie­moż­li­wią. Dzię­ki nie­sły­cha­nej dobro­ci two­je­go ojca pew­nie zosta­nie posła­ny gdzieś do gospo­darstw na przy­gra­nicz­nych zie­miach. Ale co go tam cze­ka? Nie umie pisać, nie ma żad­ne­go fachu, a robot­nik teraz już z nie­go kiep­ski. Więc pew­nie zaprzę­gną go do kie­ra­tu w insta­la­cji nawad­nia­ją­cej, bo prze­cież tań­szy jest od muła. I dzię­ki łasce two­je­go ojca, syn­ku, będzie tak cho­dził w kół­ko jesz­cze przez wie­le, wie­le lat…
– A poka­żesz mi tę sztucz­kę z pal­ca­mi? – zapy­tał Virion.
– Tę z wywo­ły­wa­niem skur­czu? Żebyś się potem wyży­wał na kole­gach? Nie.
– Ale ja bar­dzo proszę!
– Ale ja zde­cy­do­wa­nie odma­wiam. – Sta­rzec był nie­ugię­ty. – Muszę oczy­ścić rany tej ofie­rze. A żeby nam uszy nie popę­ka­ły od wrza­sku, trze­ba mu podać śro­dek osza­ła­mia­ją­cy. Chodź, to ci poka­żę, jak go przygotowuję.
Lekarz ruszył w stro­nę zaj­mo­wa­nych przez sie­bie pomiesz­czeń, cią­gnąc za sobą chłop­ca. Po chwi­li jed­nak zatrzy­mał się jesz­cze i spoj­rzał na Virio­na badawczo.
– Ale ci się zmie­ni­ła mina – powiedział.
– Co?
– Mina ci się zmie­ni­ła – powtó­rzył mistrz. – Z zacię­tej po mojej odmo­wie na obo­jęt­ną, a nawet z pew­ną domiesz­ką zadowolenia.
Virion wzru­szył ramio­na­mi. Co tu powiedzieć?
– Ty już po pro­stu wiesz, że mimo moich zarze­kań i tak ci poka­żę, jak to robię. Prę­dzej czy póź­niej, ze wska­za­niem na prędzej.
Chło­pak w dal­szym cią­gu mil­czał. Nie był jesz­cze doświad­czo­ny i nie miał poję­cia, jakie sta­no­wi­sko zająć, by wypaść tak, jak trze­ba. Lekarz za to tyl­ko kiwał głową.
– Ty zara­zo mała. Ależ masz zmysł obser­wa­cji. – W jego gło­sie sły­chać było nawet pewien podziw. – Ty dobrze wiesz, co będzie, i znasz mnie na tyle, żeby się domy­ślić, że na pew­no powiem. Wystar­czy nie naci­skać. – Wes­tchnął nagle. – No cóż… Widzę, że cie­bie, tak jak i mnie, los poka­rał darem obser­wa­cji i wycią­ga­nia wniosków.
Po chwi­li mistrz uspo­ko­ił się i wcho­dząc do swo­ich pry­wat­nych pomiesz­czeń na tere­nie szpi­ta­la, dodał:
– Na szczę­ście, nawet jeśli ci poka­żę, to i tak jesteś za mały, żeby móc tę wie­dzę wykorzystać.
Tego Virion nie mógł zro­zu­mieć. Sztu­ka to sztu­ka. Jeśli się posia­dło wie­dzę, to moż­na ją było spo­żyt­ko­wać. Ale nie wni­kał na razie. Wie­dział już, że do sta­re­go trze­ba mieć cier­pli­wość. Dla­te­go uda­jąc zain­te­re­so­wa­nie, cier­pli­wie wysłu­chi­wał sąż­ni­stych wyja­śnień doty­czą­cych spo­so­bu przy­rzą­dza­nia napo­ju z maku. Dowie­dział się, że mak od stu­le­ci wyko­rzy­sty­wa­ło się do uśmie­rza­nia bólu, jed­nak był to śro­dek mało sku­tecz­ny. Coś w nim tkwi­ło, ale to coś nale­ża­ło dopie­ro wysu­bli­mo­wać, wzmoc­nić oddzia­ły­wa­nie, wyra­fi­no­wać. I dro­gą wie­lo­let­nich badań oraz licz­nych doświad­czeń medyk wypro­du­ko­wał coś, co nazwał serum eks­ta­zy. Rodzaj ohyd­nej w sma­ku zupy, któ­rą moż­na było podać ofia­rom bole­snych zabie­gów medycz­nych, a ona zno­si­ła ból, ale przede wszyst­kim strach. Zacho­wa­nie cho­re­go ule­ga­ło dra­stycz­nej zmia­nie, czło­wiek pod­da­ny dzia­ła­niu eks­ta­tycz­nej zupy sta­wał się roz­luź­nio­ny, gada­tli­wy ponad wszel­ką mia­rę, a przede wszyst­kim zyski­wał coś, co moż­na było­by nawet nazwać posta­wą heroiczną.
Virion zapa­mię­ty­wał wszyst­kie eta­py pro­duk­cji tego cze­goś, bo wie­dział z doświad­cze­nia, że sta­ry za pomo­cą pod­chwy­tli­wych pytań lubi spraw­dzać, czy jest słu­cha­ny z uwa­gą i w nale­ży­tym sku­pie­niu. Chło­piec przy­wykł do tego, a pamięć miał dobrą, więc nie spra­wia­ło mu kło­po­tu po pyta­niu zada­nym znie­nac­ka wymie­nie­nie wszyst­kich ingre­dien­cji potrzeb­nych do pro­duk­cji spe­cy­fi­ku. Sam pro­ces nie inte­re­so­wał go zupeł­nie. Przy­naj­mniej do cza­su, kie­dy lekarz zaczął opi­sy­wać zba­wien­ne skut­ki dzia­ła­nia mik­stu­ry. Eufo­ria, roz­luź­nie­nie, gada­tli­wość i… przede wszyst­kim hero­icz­na posta­wa. Czy to taki śro­dek na boha­ter­stwo? Lekarz zauwa­żył wzrost zain­te­re­so­wa­nia słu­cha­cza i prze­szedł do opi­su fatal­nych skut­ków ubocz­nych. Otóż lekar­stwo sto­so­wa­ne zbyt dłu­go powo­do­wa­ło praw­do­po­dob­nie sil­ne uza­leż­nie­nie pacjen­ta, gor­sze nawet od alko­ho­lo­we­go. Bo choć to nie­sły­cha­ne, wie­lu cho­rych usi­ło­wa­ło nawet wła­mać się do jego pry­wat­nych pokoi, żeby zdo­być ten śro­dek i przy­jąć natych­miast, mimo że w przy­pad­ku nie­wol­ni­ka gro­zi­ło to natych­mia­sto­wą śmier­cią z rąk nadzorcy.
Virio­na to nie inte­re­so­wa­ło. Usi­ło­wał nakie­ro­wać leka­rza na poprzed­ni temat.
– Mistrzu, a dla­cze­go mówi­łeś, że obi­cie tam­te­go nie­wol­ni­ka było głupotą?
– Widzisz… – Sta­ry jesz­cze nie dostrzegł pułap­ki kry­ją­cej się w pozor­nie neu­tral­nym tema­cie. – Cały gospo­dar­czy sys­tem Luan opie­ra się na nie­wol­nic­twie. Głu­po­tą więc jest nisz­czyć jego podstawy.
– Ale jeden pobi­ty nie­wol­nik? Prze­cież tylu dostar­cza­ją ich cią­głe wojny.
– Do cza­su, aż się zbun­tu­ją ci, co już u nas są.
– Prze­cież to nigdy nie nastąpiło.
– Jeśli cze­goś dotąd nie było, nie ozna­cza, że rzecz jest nie­moż­li­wa, synku.
Lekarz odwró­cił się nagle od gara, do któ­re­go dosy­py­wał róż­ne ingre­dien­cje, i spoj­rzał na Virio­na, szu­ka­jąc jego wzroku.
– Powiem ci teraz coś bar­dzo istot­ne­go. Posta­raj się zapamiętać.
– Słu­cham uważnie.
– Są u ludzi dwie rze­czy, do któ­rych zawsze moż­na się odwo­łać. Nie­zmie­rzo­na głu­po­ta i bez­pod­staw­na nadzie­ja. Uwierz mi. Zawsze możesz liczyć na głu­po­tę ludz­ką i zawsze jesteś w sta­nie wzbu­dzić nadzieję.
– A jak to się ma do niewolników?
– Otóż głu­po­tą w postę­po­wa­niu z nimi już się odzna­cza­my. A teraz wystar­czy, że poja­wi się ktoś, kto da im nadzie­ję, i chlast! – Mistrz ude­rzył jed­ną dło­nią w dru­gą, jak­by miaż­dżył koma­ra. – Już nas nie ma.
Virion o mało się nie roześmiał.
– Armia poza­bi­ja ich w trzy modlitwy!
– Tak? A co armia będzie jeść za pół roku?
Chłop­cu nie mie­ści­ło się to w głowie.
– Prze­cież… Prze­cież oni… – Nie umiał jesz­cze zna­leźć odpo­wied­nich słów. – Oni nawet nie będą w sta­nie zdo­być Syrinx.
– A po co zdo­by­wać? – zapy­tał lekarz. – Wystar­czy popsuć budo­wa­ny od setek lat sys­tem nawad­nia­ją­cy i sto­li­ca sta­nie się tym, czym jest w isto­cie. Ser­cem pustyni.
Virion tyl­ko kiwał gło­wą, a mistrz uśmie­chał się kpią­co. Nie było jego celem wygry­wa­nie w dys­ku­sji z dziec­kiem. Dla­te­go nie pogłę­biał tematu.
– Pamię­taj – powie­dział tyl­ko. – W życiu zawsze możesz się odwo­łać do bez­brzeż­nej głu­po­ty i zawsze możesz wywo­łać bez­pod­staw­ną nadzie­ję. Bo obie rze­czy z jed­ne­go pnia wyra­sta­ją. Głu­po­ta jest wszę­dzie, a nadzie­ja tuż za nią. To pierw­sze opa­no­wa­li­śmy już daw­no. Tego dru­gie­go cią­gle nie.
Trud­no. Virion czuł, że tego dnia już się nie dowie, jak wywo­ły­wać skur­cze samy­mi uszczyp­nię­cia­mi. Ale był prze­ko­na­ny, że na pew­no kie­dyś mu się to uda.
Nato­miast naj­bliż­szej nocy zakradł się do pry­wat­nych pomiesz­czeń leka­rza, by spró­bo­wać hero­icz­nej mik­stu­ry. Cóż. Głu­po­ta jest wszę­dzie. A nadzie­ją w tym przy­pad­ku był ohyd­ny smak brą­zo­wej brei. Virion od razu po apli­ka­cji zwy­mio­to­wał gwałtownie.
*

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy