Virion – szermierz natchniony, który wraz dwudziestoma innymi straceńcami pokonał legion Moy – raptem tysiąc doświadczonych weteranów. Jak chłopak z dobrego domu został bezlitosną maszyną do zabijania? Morderstwo, więzienie i ucieczka przed bandą łowców to chyba jeszcze nie powód, żeby tak się stoczyć. A może od początku ktoś na górze zaplanował, że jego przeznaczenie to droga miecza i stosy trupów? Poznajcie historię najsłynniejszego szermierza Cesarstwa. Powrót do czasów Achai nie mógł być bardziej emocjonujący.
Mamy dla Was przedpremierowy fragment książki “Virion. Wyrocznia”, zapraszamy do lektury!
Prolog
a trasie platformy do transportu kamiennych bloków ciągle ginęli ludzie. Zresztą to miejsce od dawna zwane było Kopalnią Śmierci. I to bynajmniej nie dlatego, że nadzorcy niewolników zaliczali się do szczególnie srogich, ani z powodu panujących tu warunków, braków w zaopatrzeniu czy wyniszczającej pracy, która trwała od samego świtu do późnego zmierzchu. Nie, nic z tych rzeczy. Największe straty powodował sam transport urobku z rozrytego szczytu góry. Bardzo sprytni inżynierowie wymyślili, że najprościej będzie wykorzystać spadek terenu. Kazali więc wykuć w skale dwie równoległe bruzdy, a potem konstruować wyposażone w koła ciężkie drewniane platformy, na które ładowano gruz i popychano na dół, by po odbyciu swojej drogi roztrzaskiwały się na rumowisku u podnóża góry. Platform już nie odzyskiwano. Ludzi, których po drodze rozgniotły, siłą rzeczy również nie. Żaden kłopot. Luan prowadziło wiele wojen i strumień darmowej siły roboczej w postaci niewolników płynął nieprzerwanie.
Można byłoby zadać pytanie, dlaczego ludzie nie uskakiwali, słysząc zbliżający się transport z urobkiem. Prawdę powiedziawszy, nie dano im takiej szansy. W miejscu, gdzie panował największy ruch, przy kruszarkach napędzanych młynem wodnym, rozlegał się hałas dużo większy niż ten wytwarzany przez pędzącą z góry platformę. Szum wielkiego wodospadu i drgania, które powodował napędzany jego siłą ogromny kafar rozbijający skalne bloki, nie dawały szans na jakiekolwiek sygnały ostrzegawcze. Każdy przejazd ładunku oznaczał kilka trupów. No i co z tego? Kto by się przejmował? Kopalnia Śmierci była wydajnym kombinatem i tu ważny był tylko czas. Bo czas, jak wiadomo, liczony jest pieniędzmi. A życie? No niby ile ono kosztuje? Zresztą… Tylu ludzi rodziło się ciągle w krajach, które miały nieszczęście doświadczyć wojny z cesarstwem, że nikt się nie obawiał o dostawy świeżych, młodych i jeszcze nie zniszczonych znojem.
Straty praktycznie kończyły się dopiero u podnóża góry, gdzie platformy pędziły po swoich bruzdach wśród łagodniejszych pagórków, porośniętych już nawet spłachetkami trawy. Tu ich ogłuszający łoskot powodował jedynie panikę wśród zgromadzonych na zboczach mułów. Im jednak nic nie groziło. Wszystkie uwiązano do wbitych w ziemię palików, bo były zbyt cenne, by je narażać na przejechanie.
Wokół nie było nawet ludzi. Większość zgromadziła się na pobliskiej stacji przeładunkowej. Jedynie obdarta stara kobieta szła powoli wśród pociągowych zwierząt, podpierając się długim kijem. Drugim ruchomym elementem przestrzeni był chłopak, który zataczając się, biegł właśnie w stronę mostka na linach, przewieszonego wysoko nad trasą pędzących z łoskotem platform. Tędy chodzili majstrowie, wykwalifikowani robotnicy, woźnice, a nawet czasem panowie inżynierowie, więc przejście górą musiało być całkowicie bezpieczne.
*
Ciekawe, kto stwierdził, że samobójstwo to akt, który się planuje. Bzdura. Może zresztą i są tacy samobójcy? Jacyś chorzy na głowę, jakieś świętoszkowate, odrzucone przez świat panienki, które chcą w ten sposób zwrócić na siebie uwagę? Nie. U zwykłego człowieka samobójstwo to przymus. Tu, teraz, natychmiast. Zapomnieć o wszystkim, wyrwać się z kręgu paraliżujących umysł doznań, zakończyć wszechogarniające poczucie beznadziei. Niech nastanie czerń. I spokój wiecznego zapomnienia.
Virion zwymiotował, nie zatrzymując się ani na chwilę. Nawet nie zwolnił. Biegł dalej, odruchowo wycierając usta. Miał nadzieję, że zdąży przed najbliższą platformą z gruzem, która podskakując na nierównościach bruzd, zbliżała się właśnie z potwornym łoskotem. Była szansa. Virion wbiegł na mostek i zatrzymał się w miejscu położonym dokładnie na trasie urobku.
Bez namysłu przesadził nogi przez barierkę z twardych lin. Platforma wioząca materiał skalny o wadze co najmniej domu była tuż-tuż. Widział już dokładnie nierówne krawędzie kamieni na ramie z grubych desek. Kątem oka dostrzegł staruszkę podpierającą się kijem, która wspinała się po wykopie. Widział muły przywiązane do drewnianych palików. Nikt nie zdoła go powstrzymać. Ani ludzie zgromadzeni daleko przy stacji przeładunkowej, ani staruszka, ani tym bardziej muły.
Na całym świecie nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Żadnego przyjaciela, rodziny, ukochanej kobiety… Cóż. Najbliższego przyjaciela zabił nie tak dawno temu. A dziewczynę, którą kochał, dosłownie chwilę później.
Viriona zalała nowa fala mdłości. Zmusił się, żeby ocenić odległość, a potem odbił się lekko i skoczył wprost pod koła zbliżającej się do mostu obciążonej głazami platformy.
Rozdział 1
irion urodził się w maleńkiej wiosce położonej niedaleko miasta Mygarth, w jednej ze środkowych prowincji Luan. Jego ojciec nie był oczywiście chłopem, tylko właścicielem wielu wsi. A do tej konkretnej przywiózł żonę w połogu wyłącznie ze względów sentymentalnych. Wioska leżała w samym sercu pięknej, malowniczej okolicy charakteryzującej się spokojem i zdrowym powietrzem. Tam też urodził się on sam.
Często śmiano się z Viriona, że jego ojciec był handlarzem niewolników. Nie, nie był. A może inaczej: był, ale tylko w pewnym sensie. Ojciec Viriona miał wykształcenie medyczne. Nie poświęcił się jednak praktyce lekarskiej, ponieważ miał też zmysł do interesów. Szybko uznał, że kariera medyczna opłacała się tylko podczas opieki nad wyjątkowo bogatymi pacjentami. W tym przypadku jednak w razie niepowodzenia kuracji – o co nietrudno, wszak cudotwórcą nie był – kłopoty, które ściągało się na swoją głowę, okazywały się niewspółmierne do zysków. Szybko znalazł lepszy sposób. Korzystając z oszczędności dziadków, zaczął skupować niewolników. Tych krańcowo wyczerpanych, na granicy śmierci. Kupował dramatycznie tanio, po cenie odpadów przecież, bo i tak by zdechli w krótkim czasie. On jednak wybudował dla nich szpital, gdzie leczył, odkarmiał, przywracał do życia. Przeprowadzał też selekcję, oddzielając piśmiennych od niepiśmiennych, utalentowanych i posiadających jakiś fach od zwykłego, jak to się mówiło w Luan, bydła. Bezmyślna machina niewolniczego systemu cesarstwa wrzucała wszystkich jeńców do bezimiennego wora i wysyłała na zatracenie w kopalniach, na budowach dróg, na pola w charakterze ludzkiej siły pociągowej, a potem – nawozu bez mała. A przemyślny lekarz wyławiał z nich tych, którzy byli warci niewspółmiernie więcej. Odzyskiwał w ten sposób wykwalifikowanych szewców, krawców, rymarzy, rzemieślników wszelkiego autoramentu, pisarzy, kronikarzy i heraldyków. Na żądanie wybrednych dam z wyższych sfer miał poetów, aktorów, komików czy kuglarzy, a nawet, jeśli wola, krasomówców i filozofów. Sprzedawał ich wszystkich za słone pieniądze, ale nie tutaj, w zapadłej okolicy, tylko w Syrinx. I nie na targu, ale w pałacach i w najlepszych zakładach rzemieślniczych. Żyła złota. Pozostałych, mieszczących się w kategorii „bydło”, również nie skazywał na powtórną zagładę. Kupował tanio ziemię na terenach zajętych przez cesarskie wojska, zakładał osady, wynajmował doświadczonych agronomów i nadzorców posiadających trochę więcej inteligencji, niż tkwiło w przydzielonych im służbowych bykowcach. Wiadomo, że wielkie gospodarstwa przynosiły wielkie zyski, w przeciwieństwie do małych spłachetków wewnątrz kraju. Ale z rdzennej ludności Luan nikt nie chciał się tam osiedlać, bo wiadomo: teren uzyskany podczas wojny za parę lat mógł zmienić właściciela po raz kolejny. A niewolników o zdanie nikt nie pytał. Ojciec Viriona był więc człowiekiem bogatym, którego majątek rósł szybko, procentując także w tak niewymiernych dziedzinach jak powaga i znaczenie. Zwieńczeniem tego procesu był awans do rady miasta i ważne miejsce w magistracie Mygarth. A tego byle komu wszak nie proponowali.
Kolejnym problemem młodości Viriona stało się jego dziwne imię, o brzmieniu niespotykanym właściwie w innych częściach cesarstwa. Ale tu wyjaśnienie okazało się prozaiczne. Mygarth było niewielkim, prowincjonalnym miastem o wielkich, niestety, światowych aspiracjach. Imiona nadawane dzieciom podlegały więc aktualnej modzie. Kiedyś szczytem snobizmu było posiadanie własnych koni pod wierzch. Bogaci mieszczanie utrzymywali stadniny, ich rumaki brały udział w prestiżowych gonitwach, zdobywały puchary. Wszystko, co wiązało się z rasowymi wierzchowcami, było synonimem prestiżu i dobrego tonu. Aby podkreślić swoje zainteresowania, znaczniejsi mieszkańcy zaczęli nawet nadawać imiona swoim dzieciom tak, by najbardziej przywodziły na myśl pasję, jakiej oddawali się rodzice. Nastąpił wysyp imion takich jak: Kon, Kone, Konie, Konne, Konius, a nawet, za przeproszeniem, Wierzch. Do zabawnych sytuacji dochodziło, kiedy lata później Konie spotykał się z Wierzchem… Cóż. Robić krzywdę własnym dzieciom każdy mógł wedle własnego uznania. We wszystkich innych sferach działalności społecznej wymagana była wiedza i minimalne choćby doświadczenie. Przecież pisarzem miejskim nie mógł zostać ktoś, kto nie umiał pisać i nie miał nawet najmniejszego doświadczenia w działalności rady. Umiejętności, doświadczenie, praktyka i egzamin były wymagane wszędzie, w każdej sferze życia publicznego. Oprócz posiadania dzieci. Tam rodzic bez wiedzy o konsekwencjach i bez jakiegokolwiek doświadczenia mógł ośmieszyć dziecko i nikt nie śmiał zaprotestować.
Moda końska na szczęście się zmieniła.
Niestety, nastała inna. W Mygarth urodził się i dokonał swego dzieła wielki mędrzec Bertilion. Podstawowym jego odkryciem była obserwacja, że niektóre wymiary ciała ludzkiego, jak choćby wzrost, obwód głowy, długość ramienia, przedramienia i uda, poszczególnych kości stopy lub miednicy, są niezmienne od osiągnięcia dojrzałości. Na ich podstawie można identyfikować jednoznacznie przestępców. Do tej pory ważniejsi strażnicy cesarscy, miejscy i więzienni jeździli po całym kraju, obserwując skazańców i usiłując zapamiętać ich twarze. Metoda zawodna i silnie zależna od indywidualnych predyspozycji. A i tak jeśli jakikolwiek skazaniec uciekł i podszył się pod kogoś innego, to nawet po powtórnym złapaniu na jakimś przestępstwie trudno mu było udowodnić recydywę. Wygląd zmienić łatwo, sposób zachowania również. A metoda Bertiliona ucinała wszelkie wątpliwości. Więcej, mędrzec stworzył także specjalną kartotekę w Syrinx, gdzie przechowywano wyniki wszystkich pomiarów dokonywanych w kraju. I usystematyzował ją tak, że odnalezienie byłego skazańca stawało się stosunkowo łatwe. Wystarczyło zacząć od pierwszego wymiaru, na przykład obwodu głowy. Potem odpowiednie fiszki kierowały śledczego do następnych szaf, za każdym krokiem uściślając dane i zawężając krąg poszukiwań. Aż w końcu uzyskiwało się jeden jedyny, unikatowy wynik. Oraz imię przestępcy wraz z jego kartoteką zawierającą opis zarówno zbrodni, jak i poprzednich wyroków. Mistrzostwo, które wprowadziło kryminalistykę na zupełnie nowe tory, a wykrywalność recydywistów wybiło na absolutne wyżyny.
Mędrcowi nie szczędzono ani chwały, ani zaszczytów. Sam cesarz podniósł go do rangi „cywilnego księcia”, obdarzył willą w stolicy i przydzielił nowy urząd do kierowania. A Mygarth o mało nie zostało zalane szeroką rzeką dumy i samozadowolenia. No i odtąd imiona wszystkich wysoko urodzonych chłopców miały już końcówkę „ion”. Virion, Kirion, Mirion, Tilion, Hyrion, Pyrion, Zyrion, czy choćby Lirion (notabene późniejszy kolega Viriona). Nawet jeśli wyemigrowali później do Troy, jak Zyrion czy Lirion, to zawsze było wiadomo, skąd pochodzą.
No… może to i lepiej, że Virion, a nie Koń.
*
U każdego dobrze sytuowanego dziecka w Cesarstwie Luan usiłowano jak najwcześniej odkryć wrodzone talenty. Ponieważ próbie poddawano bachory ledwie potrafiące chodzić i dopiero zaczynające mówić, rytuał bardziej przypominał wróżenie z wnętrzności zwierząt niż odkrycie czegoś naprawdę. Niemniej tradycji musiało stać się zadość i do domu Viriona zaczęli ściągać mistrzowie różnych nauk i zawodów, pomieszani z artystami, seniorami poszczególnych cechów, a nawet oficerami, weteranami najdalszych kampanii. Każdy z nich spędzał pół dnia sam na sam z potomkiem bogatych rodziców, a później wydawał opinię. Niestety, mimo komplementów prawionych rodzicom żadnych talentów u Viriona nie wykryto. No może poza jednym. Zdesperowany brakiem jakiegokolwiek odzewu nauczyciel matematyki w końcu poprosił rodziców do pokoju prób.
– Wielcy państwo! – zaczął rozpromieniony. – Co prawda uzdolnień matematycznych u niego nie wykryłem i nawet popadłem w pewną desperację, wątpiąc, czy on w ogóle zacznie liczyć albo kalkulować, ale… Cóż. Matematyka łączy się zawsze z muzyką. Kiedy więc trochę już zrozpaczony postanowiłem mu chociaż zagrać wesołą melodię, zauważyłem coś niesamowitego!
– Co takiego? – Ojciec wyraźnie nie był zadowolony z faktu, że mistrz nawet nie usiłował owijać w bawełnę, mówiąc o brakach jego dziecka.
– Popatrzcie sami.
Matematyk przyłożył do ust maleńką piszczałkę i zagrał. Mały Virion natychmiast chwycił patyczek i zaczął uderzać w cymbałki, które mu wcześniej mistrz podsunął. Uderzał tylko co jakiś czas i tylko w jedną płytkę. Matematyk urwał nagle i zaczął grać coś zupełnie innego. Virion zmienił płytkę. Ale dalej robił długie przerwy. Nie było mowy o choćby próbie odtworzenia jakiejkolwiek melodii.
– No i co to jest? Przecież nie gra.
– Nie, oczywiście. Nie gra, bo nie jest w stanie.
– Czego zatem dowodzi ta próba?
– No jak to? Nie słyszycie, wielcy państwo?!
Małżonkowie spojrzeli po sobie. Ich miny nie wyrażały zrozumienia, jednak porozumienie między nimi wyraźnie istniało. Chyba byli zgodni co do faktu, że zaproszenie tu muzykalnego matematyka było błędem.
– On zawsze trafia idealnie na koniec taktu każdej melodii, którą zagram! – rozpromieniony mistrz tłumaczył zawile. – Nie umie jeszcze uderzyć w każdą końcówkę. Ale takiego wyczucia rytmu jeszcze w życiu nie widziałem!
– A po co mu wyczucie rytmu?
– Naprawdę nie słyszycie? On wszystko gra idealnie czysto!
Znowu nastąpiła wymiana spojrzeń między małżonkami. Matematyk ciągnął podekscytowany.
– On ma słuch idealny! Czegoś takiego nigdy jeszcze nie spotkałem u dziecka w jego wieku! – emocjonował się coraz bardziej. – Taki dar fachowcy nazywają słuchem absolutnym! Rzadko który muzyk otrzymał od Bogów taki talent!
– Aha. – Ojciec zrozumiał to po swojemu. – Rytm i dobry słuch muzyczny? Czy tak?
– To jest mało powiedziane. To jest naprawdę mało powiedziane. – Matematyk znowu przytknął do ust piszczałkę. – Zobaczcie teraz.
Zagrał sam początek jakiejś melodii. Instrument zabrzmiał przez tak krótką chwilę, że nawet największy mistrz nie potrafiłby się zorientować, co to za utwór. W zapadłej ciszy jednak Virion zaczął uderzać w cymbałki. Denerwująco rzadko, drażniąco powoli.
– On to słyszy. – Matematyk ściszył głos do szeptu, jakby nie chciał przerywać niesłyszalnej melodii. – Nie jest w stanie częściej, bo nie umie. Ale wybija co trzeci takt albo co piąty. Idealnie czysto!
– Hm. – Ojciec opuścił wzrok. – Czy sugerujesz, mistrzu, że mój syn mógłby zostać grajkiem?
– Jakim grajkiem? – oburzył się mistrz i znowu dał się ponieść emocjom. – On może zostać największym muzykiem, jakiego świat widział!
Rodzice chyba nie tego oczekiwali. Muzyk. Grajek. Czy jak to się mówi? Muzykant? Ktoś, kto przygrywa w karczmie do wina. Albo gawiedzi do tańca. A niechby nawet, niech awansuje i zostanie członkiem cesarskiej orkiestry. Przygrywa wielkim, umilając czas przy posiłku. Czyż trudno napotkać w kronikach taki choćby opis: „Pan klasnął w dłonie, co słysząc, muzykanci wraz z resztą służby spiesznie opuścili salę”? No nie. Co to w ogóle jest ta muzyka? Wypełniacz nudnych chwil. Autorzy przewodników po różnych romantycznych miejscach piszą często: „Na wyprawę warto wziąć suchy prowiant, owoce i harfistę – czas może się dłużyć”. I ich syn ma zostać rodzajem służącego? To nie mieściło się w głowie.
– Dziękujemy bardzo za twoją opinię, mistrzu. – Ojciec Viriona był człowiekiem kulturalnym i na poziomie. Nie zamierzał odprawiać matematyka klaśnięciem w dłonie. – Przy wyjściu intendent wypłaci należną za twoje usługi sumę.
*
Znalazł się jeszcze jeden człowiek, który odkrył w Virionie pewne zdolności. Ale na szczęście nikt o tym nie wiedział, a odkrywca ze strachu z nikim nie podzielił się swoimi spostrzeżeniami. Chłopiec po prostu lubił przebywać w kuchni. Nic zdrożnego, cały dom przecież należał do jego ojca. A w kuchni było tyle niesamowitych zapachów, tyle smaków. Wiadomo, dzieciaka tuczyć nie można, ale też kucharz patrzył przez palce, jak od czasu do czasu znikały mu różne słodkości. No i lubił bawić się z Virionem. Obaj robili dowcipy dziewczynom zatrudnionym do prostszych prac. A to nasypali mąki na wybrany losowo talerz z wysokiego „słupka” i śmiali się, kiedy jedna niechcący obsypała drugą. A to okopcili lampką dopiero co wyszorowaną na błysk patelnię, a potem w ciemnym składziku kazali dziewczynom sprawdzać dłonią, czy wszystkie już wyschły. Takie dziecinne gry.
Virion, kiedy podrósł, nie zrezygnował z odwiedzin u kucharza. A potem postanowił sam spróbować gotowania. Śmigające dłonie domowego „mistrza” zawsze go fascynowały. No i przyrządził samodzielnie swój pierwszy posiłek. Od zera do efektu finalnego.
– O zaraza jasna. – Kucharz pierwszy wziął się do próbowania. – O niech mnie zapomną Bogowie! To jest… To jest…
– Jak wyszło? – Virion zawsze był strasznie niecierpliwy. – No mów!
A kucharz podniósł oczy. Jego twarz wyrażała oszołomienie.
– Ależ ty masz talent – wybełkotał z pełnymi ustami. – A jakie wyczucie przypraw.
Zreflektował się szybko i przełknął to, co miał w ustach.
– Mógłbyś gotować u samego księcia – szepnął konspiracyjnie. – Nie chwal się tym jednak, paniczu. Szczególnie przed kolegami! – Wyciągnął palec w ostrzegawczym geście. – Pamiętaj.
*
W miarę jak Virion dorastał, w jego domu pojawiało się coraz więcej nauczycieli. Jednak chłopak mimo żywej, widocznej inteligencji nie wykazywał zdolności w jakimkolwiek kierunku. Prawdę powiedziawszy, okazał się złym uczniem. Nie był ani sumienny, ani staranny. Nie potrafił na niczym na dłużej skupić uwagi. Jego myśli błądziły gdzieś w odległych, niedostępnych dla otoczenia światach i nie było możliwości wyrwania go z tych krain, by przywrócić do rzeczywistości. Oczywiście był dzieckiem ze „szlachetnego domu”. Żaden nauczyciel nie śmiał więc skorzystać z tak skutecznego środka wychowawczego jak powszechnie stosowane gdzie indziej pęki wymoczonych w wodzie rózg. A długie przemowy wychowawcze, odnoszenie się do statusu społecznego i wiążącego się z nim poziomu wykształcenia nie przynosiły skutku. Nie i koniec. Chłopak zacinał się i zamykał w sobie. A wtedy nie było już żadnej drogi, by do niego dotrzeć.
Virion właściwie nie interesował się niczym. To znaczy niczym przydatnym z punktu widzenia procesu edukacji. Gdzieś tam w swoim świecie miał swoje pasje, którym się oddawał. Ale jak wiadomo, w tym wieku nic nie trwa długo. Pewnego dnia na przykład postanowił zostać żeglarzem. Pochłaniał kroniki i morskie opowieści. Posunął się nawet do tego, że wypytywał „prawdziwych ludzi morza” o ich doświadczenia i przygody. No ale skąd wziąć w Mygarth ludzi morza? Toż tam jedna nie za wielka rzeka raptem przepływała. Jeśli więc spotkał na forach czy pod stoami jakichś żeglarzy, to jedyną rzeczą, jakiej mógł wysłuchać, były bajki o potworach, które miały po osiem ramion i unosiły marynarzy w powietrzu, albo o wielorybach pochłaniających całe okręty. Stek bzdur, który na szczęście odstręczył Viriona od marzeń o pływaniu, bo nie był to przecież zawód właściwy dla przedstawicieli jego warstwy społecznej.
Innym razem zapragnął zostać wielkim szermierzem. I nawet pobił kijem jakiegoś chłopaka ze służby, za co został ukarany przez rodziców. Dla ścisłości warto dodać, że pojedynek w założeniu miał być uczciwy. Virion dał chłopcu, który miał grać rolę przeciwnika, kij. Tyle tylko, że dziecko służącego nie miało w sobie dość odwagi, żeby choć pomyśleć o uderzeniu panicza, o oddawaniu ciosów nie mogło być więc mowy.
Potem kolejno Virion chciał zostać astronomem, wielkim magiem, oficerem wojsk cesarskich, inżynierem, lekarzem (tu napotkał zdecydowany sprzeciw ojca wobec takich zainteresowań), geografem, dowódcą straży pożarnej, prefektem, genialnym mędrcem, a nawet trybunem, który swą sztuką krasomówczą będzie wpływał na losy świata. Złośliwi twierdzili, że pasje chłopaka znikały nawet wcześniej, niż na dobrą sprawę zdołały się pojawić. Każdej jednak oddawał się bez reszty. A porządna, prawdziwa nauka, w sensie odrabiania lekcji, nie znalazła po prostu miejsca dla siebie w wypełnionym marzeniami umyśle dziecka.
Z tego wszystkiego pozostała mu tylko przyjaźń z głównym lekarzem ojca, który prowadził szpital dla niewolników i lubił pokazywać chłopcu różne ciekawe rzeczy. Kiedy Virion podrósł, uwielbiał przesiadywać w wielkiej sali opatrunków i słuchać przeplatanych zwykłym zrzędzeniem narzekań starego medyka. Bo tamten wbrew pozorom miał dar docierania do ludzi. Nikogo nie lekceważył, każdego słuchał bez względu na wiek czy stan. A ponieważ ojciec nie pozwalał mu wprowadzać panicza w tajniki medycyny, opowiadał o świecie. Jako jedyny, odróżniając się od nudnych nauczycieli, w sposób zajmujący i ciekawy.
– O, popatrz, synku. – Podczas jednego z takich spotkań pokazał Virionowi leżącego na brzuchu niewolnika z podłużnymi, krwawymi ranami na plecach. – Tego człowieka jakiś debil pozbawił jakiejkolwiek wartości. Widzisz?
– Co widzę? – wyrwało się chłopcu. – Po mojemu to ktoś go po prostu oćwiczył.
– Tak. – Medyk powoli pocierał brodę. – Ale spróbuj spojrzeć na to szerzej.
– Niby jak? Niewolnik coś przeskrobał, to dostał za swoje.
– Taaak. Ale popatrz z innej strony. Nadzorca wychłostał go, używając popularnego pejcza z byczej skóry, czyli tak zwanego bykowca. W trakcie kary zadał mu straszliwe rany, które tak naprawdę na długo albo i na zawsze pozbawią go sprawności. Z kogoś, kogo tylko nazywano śmieciem, nadzorca uczynił śmiecia prawdziwego.
– Pewnie ten tu uciekał.
– Za ucieczkę jest inna kara. A ten nadzorca jest po prostu idiotą. Za byle co, bo znam przecież gradację kar w niewolniczym świecie, unieważnił życie tego człowieka. A przecież jest tyle metod zadawania bólu, które nie pozbawiają skazańca sił.
– Może chodziło o przykład dla innych? – Virion był wyraźnie zaciekawiony.
– No właśnie dlatego mówię, że głupota nadzorcy sięgnęła zenitu. Ludźmi kieruje się w inny sposób. Zastrasza się ich skutecznie za pomocą dramatycznie odmiennych metod. A ból powinno się zadawać w sposób, który nie niszczy ciała.
– I są takie metody? – Teraz zaciekawienie Viriona zmieniło się w fascynację.
Lekarz zauważył to momentalnie i dał się ponieść. Chyba niewielu miał słuchaczy o tak niesłabnącej uwadze. Cmoknął cicho i podszedł do niewolnika, który sprzątał salę, używając miotły o delikatnym włosiu, która nie wzbudzała tumanów kurzu.
– Wybacz, przyjacielu, to, co ci zrobię. Ból minie szybko, a w nagrodę powiedz, że kazałem ci wydać miarkę wina w kuchni.
Tamten nie zrozumiał chyba, co do niego mówiono. Nie zdążył się ucieszyć z obietnicy wina. Medyk wyciągnął rękę i dotknął dłonią okolic pomiędzy lewą pachą a piersią niewolnika. Błyskawicznie uszczypnął, przekręcając jednocześnie palce. Przez krótki moment nic się nie działo.
Niewolnik syknął najpierw, zerknął na dotknięte miejsce i zdołał powiedzieć tylko:
– Aaa…
Na czoło wystąpiły mu nagle krople potu. Jego wielkie ciało pochyliło się do przodu, jakby chciał objąć sędziwego mistrza. Ale nie. Młody niewolnik najwyraźniej nie mógł zaczerpnąć powietrza. Nie mógł też poruszyć lewą ręką. Prawdopodobnie chciał coś powiedzieć, bo z gardła wydobywał się cichy i słaby charkot.
– Już. – Medyk jeszcze raz wyciągnął rękę i znowu uszczypnął niewolnika blisko poprzedniego miejsca. Chyba w jakiś inny sposób.
Z płuc młodego człowieka wydostało się powietrze. Pot na czole zgęstniał. Sługa pochylił się, opierając dłonie na kolanach.
– Co czujesz? – zainteresował się lekarz.
– M… mrowienie, panie.
– No i dobrze. Za chwilę wróć do pracy i pamiętaj, że czeka cię wino.
Stary odwrócił się, nie zajmując się więcej niewolnikiem, a Virion patrzył oszołomiony. Nie mógł uwierzyć w to, co widział. Ojciec nigdy nie pokazywał mu podobnych sztuczek. Chłopiec nie miał pojęcia, że w ogóle istnieją.
– A wracając do poprzedniego przypadku. – Lekarz nachylił się nad leżącą na brzuchu ofiarą biczowania. – Nadzorca wykazał się głupotą. Bo popatrz. Po pierwsze, utracił wartościowego jeszcze, sądząc po mięśniach, pracownika. Po drugie, co teraz czeka tego nieszczęśnika? Zakładam, że rany się zagoją i jego organizm nie podda się gorączce. Powstaną blizny, które albo utrudnią mu pracę, albo nawet uniemożliwią. Dzięki niesłychanej dobroci twojego ojca pewnie zostanie posłany gdzieś do gospodarstw na przygranicznych ziemiach. Ale co go tam czeka? Nie umie pisać, nie ma żadnego fachu, a robotnik teraz już z niego kiepski. Więc pewnie zaprzęgną go do kieratu w instalacji nawadniającej, bo przecież tańszy jest od muła. I dzięki łasce twojego ojca, synku, będzie tak chodził w kółko jeszcze przez wiele, wiele lat…
– A pokażesz mi tę sztuczkę z palcami? – zapytał Virion.
– Tę z wywoływaniem skurczu? Żebyś się potem wyżywał na kolegach? Nie.
– Ale ja bardzo proszę!
– Ale ja zdecydowanie odmawiam. – Starzec był nieugięty. – Muszę oczyścić rany tej ofierze. A żeby nam uszy nie popękały od wrzasku, trzeba mu podać środek oszałamiający. Chodź, to ci pokażę, jak go przygotowuję.
Lekarz ruszył w stronę zajmowanych przez siebie pomieszczeń, ciągnąc za sobą chłopca. Po chwili jednak zatrzymał się jeszcze i spojrzał na Viriona badawczo.
– Ale ci się zmieniła mina – powiedział.
– Co?
– Mina ci się zmieniła – powtórzył mistrz. – Z zaciętej po mojej odmowie na obojętną, a nawet z pewną domieszką zadowolenia.
Virion wzruszył ramionami. Co tu powiedzieć?
– Ty już po prostu wiesz, że mimo moich zarzekań i tak ci pokażę, jak to robię. Prędzej czy później, ze wskazaniem na prędzej.
Chłopak w dalszym ciągu milczał. Nie był jeszcze doświadczony i nie miał pojęcia, jakie stanowisko zająć, by wypaść tak, jak trzeba. Lekarz za to tylko kiwał głową.
– Ty zarazo mała. Ależ masz zmysł obserwacji. – W jego głosie słychać było nawet pewien podziw. – Ty dobrze wiesz, co będzie, i znasz mnie na tyle, żeby się domyślić, że na pewno powiem. Wystarczy nie naciskać. – Westchnął nagle. – No cóż… Widzę, że ciebie, tak jak i mnie, los pokarał darem obserwacji i wyciągania wniosków.
Po chwili mistrz uspokoił się i wchodząc do swoich prywatnych pomieszczeń na terenie szpitala, dodał:
– Na szczęście, nawet jeśli ci pokażę, to i tak jesteś za mały, żeby móc tę wiedzę wykorzystać.
Tego Virion nie mógł zrozumieć. Sztuka to sztuka. Jeśli się posiadło wiedzę, to można ją było spożytkować. Ale nie wnikał na razie. Wiedział już, że do starego trzeba mieć cierpliwość. Dlatego udając zainteresowanie, cierpliwie wysłuchiwał sążnistych wyjaśnień dotyczących sposobu przyrządzania napoju z maku. Dowiedział się, że mak od stuleci wykorzystywało się do uśmierzania bólu, jednak był to środek mało skuteczny. Coś w nim tkwiło, ale to coś należało dopiero wysublimować, wzmocnić oddziaływanie, wyrafinować. I drogą wieloletnich badań oraz licznych doświadczeń medyk wyprodukował coś, co nazwał serum ekstazy. Rodzaj ohydnej w smaku zupy, którą można było podać ofiarom bolesnych zabiegów medycznych, a ona znosiła ból, ale przede wszystkim strach. Zachowanie chorego ulegało drastycznej zmianie, człowiek poddany działaniu ekstatycznej zupy stawał się rozluźniony, gadatliwy ponad wszelką miarę, a przede wszystkim zyskiwał coś, co można byłoby nawet nazwać postawą heroiczną.
Virion zapamiętywał wszystkie etapy produkcji tego czegoś, bo wiedział z doświadczenia, że stary za pomocą podchwytliwych pytań lubi sprawdzać, czy jest słuchany z uwagą i w należytym skupieniu. Chłopiec przywykł do tego, a pamięć miał dobrą, więc nie sprawiało mu kłopotu po pytaniu zadanym znienacka wymienienie wszystkich ingrediencji potrzebnych do produkcji specyfiku. Sam proces nie interesował go zupełnie. Przynajmniej do czasu, kiedy lekarz zaczął opisywać zbawienne skutki działania mikstury. Euforia, rozluźnienie, gadatliwość i… przede wszystkim heroiczna postawa. Czy to taki środek na bohaterstwo? Lekarz zauważył wzrost zainteresowania słuchacza i przeszedł do opisu fatalnych skutków ubocznych. Otóż lekarstwo stosowane zbyt długo powodowało prawdopodobnie silne uzależnienie pacjenta, gorsze nawet od alkoholowego. Bo choć to niesłychane, wielu chorych usiłowało nawet włamać się do jego prywatnych pokoi, żeby zdobyć ten środek i przyjąć natychmiast, mimo że w przypadku niewolnika groziło to natychmiastową śmiercią z rąk nadzorcy.
Viriona to nie interesowało. Usiłował nakierować lekarza na poprzedni temat.
– Mistrzu, a dlaczego mówiłeś, że obicie tamtego niewolnika było głupotą?
– Widzisz… – Stary jeszcze nie dostrzegł pułapki kryjącej się w pozornie neutralnym temacie. – Cały gospodarczy system Luan opiera się na niewolnictwie. Głupotą więc jest niszczyć jego podstawy.
– Ale jeden pobity niewolnik? Przecież tylu dostarczają ich ciągłe wojny.
– Do czasu, aż się zbuntują ci, co już u nas są.
– Przecież to nigdy nie nastąpiło.
– Jeśli czegoś dotąd nie było, nie oznacza, że rzecz jest niemożliwa, synku.
Lekarz odwrócił się nagle od gara, do którego dosypywał różne ingrediencje, i spojrzał na Viriona, szukając jego wzroku.
– Powiem ci teraz coś bardzo istotnego. Postaraj się zapamiętać.
– Słucham uważnie.
– Są u ludzi dwie rzeczy, do których zawsze można się odwołać. Niezmierzona głupota i bezpodstawna nadzieja. Uwierz mi. Zawsze możesz liczyć na głupotę ludzką i zawsze jesteś w stanie wzbudzić nadzieję.
– A jak to się ma do niewolników?
– Otóż głupotą w postępowaniu z nimi już się odznaczamy. A teraz wystarczy, że pojawi się ktoś, kto da im nadzieję, i chlast! – Mistrz uderzył jedną dłonią w drugą, jakby miażdżył komara. – Już nas nie ma.
Virion o mało się nie roześmiał.
– Armia pozabija ich w trzy modlitwy!
– Tak? A co armia będzie jeść za pół roku?
Chłopcu nie mieściło się to w głowie.
– Przecież… Przecież oni… – Nie umiał jeszcze znaleźć odpowiednich słów. – Oni nawet nie będą w stanie zdobyć Syrinx.
– A po co zdobywać? – zapytał lekarz. – Wystarczy popsuć budowany od setek lat system nawadniający i stolica stanie się tym, czym jest w istocie. Sercem pustyni.
Virion tylko kiwał głową, a mistrz uśmiechał się kpiąco. Nie było jego celem wygrywanie w dyskusji z dzieckiem. Dlatego nie pogłębiał tematu.
– Pamiętaj – powiedział tylko. – W życiu zawsze możesz się odwołać do bezbrzeżnej głupoty i zawsze możesz wywołać bezpodstawną nadzieję. Bo obie rzeczy z jednego pnia wyrastają. Głupota jest wszędzie, a nadzieja tuż za nią. To pierwsze opanowaliśmy już dawno. Tego drugiego ciągle nie.
Trudno. Virion czuł, że tego dnia już się nie dowie, jak wywoływać skurcze samymi uszczypnięciami. Ale był przekonany, że na pewno kiedyś mu się to uda.
Natomiast najbliższej nocy zakradł się do prywatnych pomieszczeń lekarza, by spróbować heroicznej mikstury. Cóż. Głupota jest wszędzie. A nadzieją w tym przypadku był ohydny smak brązowej brei. Virion od razu po aplikacji zwymiotował gwałtownie.
*