19 sierpnia zmarł Janusz Głowacki – dramaturg, scenarzysta, prozaik i publicysta. Miał siedemdziesiąt dziewięć lat i dziesiątki publikacji na swoim koncie. O wybitnym talencie i ogromnym wyczuciu tematu niech świadczy długa lista nagród i wyróżnień, które otrzymywał przez lata za pracę twórczą. O śmierci artysty poinformowała jego żona, Olena Leonenko-Głowacka.
Urodził się w Poznaniu i tam spędził większość młodzieńczych lat. Dopiero na studia wyjechał do Warszawy. Studiował aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej oraz historię i filologię polską na Uniwersytecie Warszawskim. Ostatecznie ukończył polonistykę. Studentem będąc, debiutował opowiadaniem Na plaży w „Almanachu Młodych”. Był rok 1960. I wtedy wszystko się zaczęło.
Szybko związał się z warszawskim czasopismem „Kultura”, do którego pisywał aż do 1981 roku. Jego genialne opowiadania i błyskotliwe felietony zostały wydane na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w zbiorach Wirówka nonsensu i Nowy taniec la-ba-da. Później rozpoczęła się jego znamienna kariera scenarzysty. Janusz Głowacki pisał scenariusze do Polowania na muchy, Trzeba zabić tę miłość, Choinki strachu, czy Wałęsy. Człowieka z nadziei. Najbardziej jednak wszyscy jesteśmy mu wdzięczni za parodystyczną historię z kultowego Rejsu.
W 1981 roku wyjechał do Londynu na premierą swojej sztuki Kopciuch i za granicą już pozostał z racji ogłoszenia stanu wojennego w Polsce. Osiadł w Nowym Jorku, gdzie mieszkał do końca swych dni. Podczas emigracji rozwijał się Głowacki przede wszystkim jako dramatopisarz. Wtedy powstały sztuki Polowanie na karaluchy czy Antygona w Nowym Jorku. Janusz Głowacki zasłynął również z tomów prozy wydanych na początku XXI wieku – Ostatni cieć, Z głowy, Jak być kochanym, Good night Dżerzi i Przyszłem czyli jak pisałem scenariusz o Lechu Wałęsie dla Andrzeja Wajdy.
Odszedł wielki człowiek, ale pozostawił po sobie niezatarty ślad. Nie zapomnimy o Januszu Głowackim.