Już 28 czerwca do sprzedaż trafi najnowsza książka Andrzeja Pilipiuka “Wilcze leże”, z tej okazji tylko u nas możecie przeczytać opowiadanie “Odległe krainy”! Zapraszamy do lektury!
Odległe krainy
Zatrzymałem moje trupowate auto. Od Wisły wiało chłodem. W oddali budowano paskudne wiadro, zwane Stadionem Narodowym. Nawet stąd widać było dźwigi podnoszące jakieś detale. Dwa miliardy złotych w błoto, a zabytki niszczeją.
Kamienica stanowiąca cel mojej wyprawy stała samotnie, strasząc ciemnymi oknami i spalonym dachem. Zapewne przed wojną otaczała ją zabudowa, ale przyszły szkopy i zrobiły tu swój „ordnung”. Budowla została przeznaczona do wyburzenia. A tak dokładnie, nie do końca do wyburzenia. Z tego, co ustaliłem, planowano wyciąć tylko stropy i wewnętrzne ściany, a stara ceglana elewacja po odczyszczeniu i uzupełnieniu ubytków miała być wkomponowana w ściany nowo powstającego apartamentowca. Nie byłem tak zupełnie zwolennikiem podobnych działań, ale z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że stuletnie stropy z drewnianych belek zazwyczaj są nie do uratowania…
Wiosna była chłodna i deszczowa. W dodatku nie szło mi w interesach. Na zlecenie różnych członków Grona Jarzębiny grzebałem po bibliotekach i archiwach. Miałem z tego parę groszy na czynsz i jedzenie, ale nie mogłem uściubić kilku tysięcy na zakup nowego auta. Ojciec co raz sugerował, że przydałby mu się pracownik w stolarni. Kilku wujków, stryjków i dalszych członków rodziny też dawało do zrozumienia, że etat się znajdzie. Lubiłem pracę w drewnie, lubiłem kłaść intarsje, lubiłem roboty tapicerskie. Mógłbym też sprzedawać w sklepie. Klan rodzinny dałby mi jakieś zajęcie. Ale mimo wszystko nie mogłem się zdecydować. Życie domorosłego poszukiwacza antyków i kuriozów niosło ze sobą wyzwania. Wydawało mi się lepsze i na swój sposób pełniejsze. Do szczęścia potrzebowałem tylko lukratywnego zlecenia, albo chociaż zagadki, która pobudzi wyobraźnię. Ale tu akurat panowała kompletna posucha.
Przekręciłem kluczyk i wyjąłem ze stacyjki. Po prawdzie najchętniej zostawiłbym włączony silnik, wtedy miałbym gwarancję, że ten złom nie nawali właśnie wtedy, gdy zechcę odjechać… Z budynku przed tygodniem wysiedlono ostatnich lokatorów, teraz czekał na ekipy budowlano-wyburzeniowe. Zlustrowałem płot z płyt OSB, otaczający obiekt. Zarzuciłem na ramię plecak, w którym miałem łom i inne podręczne drobiazgi.
Skoro to wszystko i tak idzie na zmarnowanie, trzeba zobaczyć, może znajdzie się coś, co warto ocalić… – usprawiedliwiłem się przed samym sobą.
Ruszyłem w kierunku kamienicy. Od strony ulicy Krowiej w płot wkomponowano bramę. W szparze pomiędzy jej skrzydłami pojawił się czarny nos. Ponure warczenie dobiegające jakby z wnętrza beczki nie pozostawiało wątpliwości. Rottweiler, co najmniej z siedemdziesiąt kilo.
– No cóż – mruknąłem. Skoro po posesji biega taki śliczny i grzeczny pieseczek, to zapewne jest też ktoś, kto go karmi, głaszcze, wyczesuje pchły z sierści i może nawet zbiera odchody do foliowej torebki.
– Grrrr…
Zapukałem grzecznie, odczekałem i znów zapukałem. Pies warknął raz jeszcze i gdzieś polazł. Minęły może dwie minuty, zahurgotał łańcuch i skrzydło drgnęło. W szparze pojawiła się niedogolona gęba ciecia. Zlustrował mnie i nic nie mówiąc, zaciągnął się petem.
– Pan w jakiej sprawie? – zadał wreszcie pytanie, wydmuchując jednocześnie kłęby dymu.
– Dzień dobry, Robert Storm, historyk – przedstawiłem się.
Cieć łypnął okiem, ale nic nie powiedział. Zaciągnął się jeszcze raz. Oceniłem jego wiek na tuż przedemerytalny, ale spojrzenie miał przerażająco bystre. Sądząc po dłoniach, w młodości pracował raczej rękami niż głową. Obaj milczeliśmy wyczekująco.
– Potrzebuję tam. – Wskazałem zrujnowaną kamienicę.
– Nie pan jeden – odburknął i zaciągnął się głębiej, najwyraźniej czekając, co jeszcze powiem.
– Chciałbym pozwiedzać ten piękny budynek, zanim jego wewnętrzna struktura ulegnie nieodwracalnemu zniszczeniu. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że jeśli obok zabytku wystawiono kasę biletową, to należy liczyć się z pewnymi kosztami…
– Kasę biletową – powtórzył cieć, oglądając swoją budkę z pewnym zdumieniem. – Hmm…
Po jego minie poznałem, że załapał aluzję.
– Będzie problem, bowiem dyrekcja nie dostarczyła kasy fiskalnej ani bloczku biletowego – powiedział wreszcie i uśmiechnął się chytrze. – No i nie powiedzieli, po ile mam kasować za zwiedzanie.
– Myślę, że wedle standardowego cennika. – Sięgnąłem do portfela. – Faktura VAT też nie będzie mi potrzebna.
Dozorca na widok banknotu z Bolesławem Chrobrym wyraźnie poweselał.
– Znaczy się wchodzisz pan i się rozglądasz – uściślił. – A jak pan coś znajdziesz?
– To pomyślimy, co dalej. Za ciekawe pamiątki dostępne w muzealnym sklepiku gotów jestem coś tam uiścić.
– Proszę za mną – powiedział nieoczekiwanie uroczystym tonem.
Czyli wraz z biletem nabyłem usługę przewodnika… Miałem już powiedzieć, że sam trafię, ale w jego głosie było coś szczególnego. Coś, co nakazało trzymać język za zębami. Chciał mi najwidoczniej coś pokazać.
Wszedłem. Rottweilery były aż trzy. Popatrzyły na mnie czujnie, ale już nie warczały. Właściciel dobrze je widać ułożył. Ruszyliśmy w stronę budynku. Przeszło połowę budowli przed kilku laty strawił pożar, ocalało jedno skrzydło.
Przed wejściem poniewierały się resztki mebli. Wyglądało, jakby ktoś zniósł je na parter, ale obejrzawszy w świetle dziennym, uznał, że nie warto zabierać takich gratów na nowe mieszkanie. Przyjrzałem się. Płyta paździerzowa z lat osiemdziesiątych, oklejona papierem i polakierowana. Nadruk udający fornir, który z kolei udawać miał lite drewno…
Po niewiarygodnie trzeszczących schodach weszliśmy na drugie piętro.
– Kiepsko to wygląda, no nie? – odezwał się dozorca, pokazując ściany poznaczone pionowymi kreskami pęknięć.
– Konstrukcja siada – potwierdziłem.
Po drugiej stronie podwórza widać było wypalone mury i zwęglone belki pozarywanych stropów.
Przeszliśmy korytarzem. Drzwi do mieszkań były pootwierane, niektóre znikły wraz z framugami. Dozorca wyłowił z kieszeni klucze i otworzył te na samym końcu.
– Proszę – zachęcił mnie, żebym wszedł pierwszy. – To tutaj.
Znaleźliśmy się w dwupokojowym mieszkaniu. Poniewierały się tu jedynie resztki mebli. Podłoga była ciekawsza – stara dębowa klepka, zniszczona, ale gdyby ją zdemontować i wycyklinować… Tylko że podobnej klepki miałem w szopie już kilka metrów sześciennych.
Na tapetach widać było jaśniejsze plamy w miejscach, gdzie stały kiedyś meble lub wisiały obrazy. Nic ciekawego. W mniejszym pokoju zniszczony drewniany parapet krył schowek. Szufladka była wysunięta i pusta…
Rozejrzałem się. Nadal nie dostrzegałem tu nic interesującego, ale sądząc z natchnionej miny dozorcy, mieszkanie to z jakiegoś powodu było ważne.
Może nocował tu na przykład Jan Paweł II, zanim został papieżem? – przeszło mi przez myśl. Nie, to bzdura.
– Podoba się panu? – zagadnął cieć.
– Eee… – wyraziłem swoją opinię.
– Jakbyś pan chciał samodzielnie pomachać tu różdżką i wahadełkiem albo wejść w trans czy inne takie, to poczekam na dole.
– Hmmm… Tak po prawdzie to nie tego szukam – wybąkałem, czując irracjonalne zawstydzenie.
– O! A ja myślałem, że jak poprzednicy chciałeś pan obejrzeć to mieszkanie – zdziwił się. – Makabra i nieszczęście przyciągają ludzi…
– Kogoś tu zamordowano? – domyśliłem się.
– No, tego to tak do końca nie wiemy… Kiedyś to była głośna sprawa, cała Praga o tym gadała. Ale jak pan nie znasz tej historii, może opowiem, bo to ciekawe chyba… – Spojrzał dziwnie wyczekująco.
Wyciągnąłem nowiutką szeleszczącą dychę. Cieć popatrzył na nią jakby z naganą, westchnął z ubolewaniem nad moim skąpstwem.
– Pan wie, co tu było?
– Przed pierwszą wojną światową wytwórnia elementów metalowych i odlewnia. Zagórski i Ogórkiewicz. W latach międzywojennych zakład był mniejszy, a część budynku przeznaczono na mieszkania. Po drugiej wojnie fabryczkę skasowano i wszystko przerobiono na mieszkania.
– To mieszkanie przed wojną było większe – powiedział dozorca, zapalając kolejnego peta. – Mieszkał tu żydowski rabin, a może nawet cadyk. Tylko że jak szwaby przyszli go zabić, czy też aresztować, a może tylko przesiedlić do getta, to się okazało, że uciekł wraz z całą rodziną. Co ja mówię, praktycznie cała kamienica była pusta. Bardzo się zdenerwowali i szukali go, ale figę tam znaleźli… Tyle że po wojnie już nie wrócił. Mieszkali tu różni ludzie, aż w latach osiemdziesiątych osiedli tu tacy państwo. Inżynierostwo Malinowscy. No i oni mieli syna, sparaliżowany był, na wózku jeździł. Dużo to się nie najeździł, tyle, co po mieszkaniu, bo widzisz pan sam, jak to wygląda. To drugie piętro bez windy. Czasem go znieśli na parter, czasem sąsiedzi pomogli, bo choć to kiepskie towarzystwo było, przecież nad kaleką i w pewnym sensie swojakiem nawet żul by się zlitował. Ale tak na co dzień siedział sam w czterech ścianach… Rodzice w robocie. Do szkoły nie chodził, bo niby jak? Nauczyciele przychodzili do niego do domu parę razy w tygodniu. No i któregoś razu starzy wrócili z pracy, a jego nie było. Wyparował razem z wózkiem inwalidzkim. Bez śladu.
– Wyparował? – podchwyciłem.
– Milicja długo węszyła, ciągali mnie na przesłuchania z dziesięć razy. Czy widziałem, żeby go ktoś znosił na dół, i takie tam. Ale czepili się mnie tylko tak pro forma, raczej nie byłem poważnie podejrzany. Ale też nic nie widziałem. A przecież chybabym nie przegapił. Ja poważny dozorca byłem, o wszystkim wiedziałem. Inżynierostwo szaleli. Wyznaczyli nagrodę tysiąc dolarów za jakiś ślad. Pan wiesz, ile to było tysiąc dolarów za Jaruzela?
– Pięćdziesiąt wypłat. Cztery lata pracy – przeliczyłem szybko.
– Fortuna! Za dwa i pół tysiaka dużego fiata można było w Peweksie kupić od ręki. Za pięćset można było dobry kolorowy telewizor i wideo. Panie, jak o tym usłyszałem, żyły wyprułem, chcąc cokolwiek wywęszyć. Co ja się naganiałem, wszystkich znajomych kiziorów przepytałem. Po paserach łaziłem, czy ktoś wózka nie chce sprzedać. Znajomków z Różyca podpuściłem i obiecałem procent, jakby co. Ale figa. Zresztą to Praga, wprawdzie żulia, ale z drugiej strony pewien sznyt wtedy jeszcze mieli. Honorni ludzie, tu nikt by kaleki nie skrzywdził, chyba że ktoś spoza terenu. Kamienicę też sprawdziłem od piwnic po dach. Każdy zakamarek po pięć razy. Ale nie pomogło, przepadł jak kamień w wodę.
– A milicja?
– Oj, też się przykładali, bo ten Malinowski nie tylko inżynier i dyrektor od robót eksportowych był, ale i w partii wielka szycha. Milicja ganiała, ubecja… Nic nie pomogło. Kamień w wodę. Wreszcie musieli umorzyć tę sprawę. A może nie tyle umorzyć, co zawiesić? – zadumał się. – Nie znaleziono niczego. Po prostu dzieciak przepadł bez wieści. No a to, co znaleźli… Nie pasowało absolutnie do niczego.
– A co znaleźli? – zapytałem.
– Trochę plamek krwi na podłodze. Pod gałką łóżka była skrytka. Wyciągnęli z niej dwie rolki filmu. Wywołali, a może były już wywołane? Zdjęcia przedstawiały jakieś ruiny w dżungli. Prawdopodobnie Ameryka Południowa. Nie wiadomo, kto i gdzie je wykonał. Stąd pojawiła się teoria o porwaniu. Spiknął się z kimś, kto też interesował się Inkami i takimi tam. I ten ktoś go porwał albo nakłonił do ucieczki. Milicja podejrzewała wątek homoseksualny, to znaczy, że porwał go i zamordował jakiś pedofil. Przemaglowali wszystkich, których mieli w kartotece…
– I nic?
– I nic. Drzwi były zamknięte, ale drugi komplet kluczy znaleziono podobno w środku. Znaczy się chłopak nie wyszedł z mieszkania… Chyba że ktoś zamknął od zewnątrz jakimś wytrychem. Do tego ta skrytka. – Dozorca stuknął dłonią w parapet, gubiąc część popiołu z papierosa. – To z czasów wojny pewnie, albo i dawniejsza. Była w niej książka oprawiona w skórę, cała zapisana żydowskimi literami. I to wszystko.
– Ciekawa historia – przyznałem.
– Było jeszcze coś, tu, na tej ścianie. – Klepnął dłonią mur. – Napisane były jakieś żydowskie znaczki. Milicja sprowadziła jednego starozakonnego, żeby to przeczytał, ale on tylko orzekł, że to jakiś goj przerysował ołówkiem litery, bo sposób kreślenia wskazuje na kogoś, kto nie znał ani ichniejszego alfabetu, ani znaczenia słów…
– A co tam było napisane? – zaciekawiłem się.
– A tego właśnie nie wiem. W każdym razie Malinowscy pojechali potem do Iraku czy Libii i już tu nie wrócili. Trzydzieści lat mieszkanie się marnowało, puste stało. Nawet namawiałem jednego znajomka, by się włamał i przejął potem prawem zasiedzenia, ale dzieci miał, to się bał w nawiedzonym lokalu mieszkać, choć tu przecież nic nie straszy. Tylko ludzie stąd znikają. Ten rabin w czasie wojny i ten inżynierski smyk… Ale rabin to pewnie zwyczajnie zebrał swoich i uciekł. Z chłopakiem tylko dziwna sprawa wyszła. Tak się nawet plotkowało, że to Żydzi wrócili i go na macę przerobili, ale to przecież bzdura.
– Krew z mąką, koszerne to by nie było – zauważyłem filozoficznie.
– Ale nie powiem, swoje zarobiłem, bo ze trzydziestu świrów chciało to mieszkanie obejrzeć. I z gazet przychodzili, i z wahadełkami różdżkarze, i jedna taka, co to twierdziła, że jest medium. Ale nic nie odkryli… A parę lat temu jeszcze tu zaszedł raz gliniarz, który kiedyś dawno miał tę sprawę. Widać dalej go gryzło, że sobie wtedy nie poradził.
– Faktycznie zajmująca historia. – Odżałowałem jeszcze dychę.
Buszowałem po budynku przez godzinę. Strych kompletnie mnie rozczarował – był pusty. Zapewne jeszcze w latach siedemdziesiątych wywalono z niego wszystkie graty i wysypano podłogę warstewką żużlu. Przepisy przeciwpożarowe… W mieszkaniach były przedwojenne piece, ale nie wypatrzyłem żadnych ciekawych kafli czy ozdobnych drzwiczek. Tandeta dla przedwojennej praskiej biedoty. Tylko w jednych drzwiach zachowała się oryginalna przedwojenna klamka, odlana w mosiądzu. Nie była szczególnie ciekawa, ale zdemontowałem ją i schowałem do torby – szkoda, żeby jakiś złomiarz oddał to na przetopienie. Wypatrzyłem porzucony aluminiowy kubek. Niestety, też nic fascynującego, toporny wyrób z lat siedemdziesiątych. Przedwojenny bym zabrał, ale takich miałem już cały worek. Instalacje elektryczne wymieniono w latach siedemdziesiątych albo osiemdziesiątych. Żadnych fikuśnych ebonitowych przełączników, żadnych porcelanowych gniazdek…
Odruchowo sprawdzałem parapety, szukając skrytek, ale chyba tylko u inżynierostwa Malinowskich było coś takiego. Przejechałem wykrywaczem metali po kilku piecach, jednak i tu spotkało mnie rozczarowanie.
– Nie ma skarbów – dogadywał cieć, snujący się moim tropem.
Kurzył już trzeciego sierściucha.
– Skarby skarbami, ale przecież w takim domu mogą się trafić także inne ciekawe rzeczy – zauważyłem filozoficznie.
– Coś pan? Tutaj? Nie powiem, kiedyś mieszkało tu trochę porządnych ludzi, ale komuna się skończyła, to się wynieśli. Ostatnie dwadzieścia lat to już była degrengolada. Menel na menelu i menelem poganiał. Nie tylko biali, niebieskich też sporo… Czasem się za łby brali… Pan wie, o czym mówię?
– Biali piją wszystko, co zawiera alkohol, ale nie tkną denaturatu, a niebiescy leją w gardło jak leci. – Wzruszyłem ramionami. – Obie grupy sobą ostentacyjnie gardzą i żrą się jak kibole różnych drużyn.
Kiwnął głową jakby z uznaniem i zakurzył kolejnego peta.
– Czterdzieści lat tu byłem dozorcą – pochwalił się. – Tylko jak wysiedlili wszystkich pod koniec lat dziewięćdziesiątych, to i mnie pokazali drzwi. Głupki. Bo i co? Nie było pilnowane, to od razu jakaś świnia ogień podłożyła. A teraz znowu pilnuję. Nawet gadałem z facetem z tej spółki, co budować będzie. Żartował, że po tylu latach to może bym został na portiera. Ale to nie dla mnie. Popilnuję tylko budowy przez dwa lata i czas mi już na emeryturę. Zresztą to już nie będzie ten sam dom. No i ludzie inni. Nie powiem, miałem z tymi łajzami swoje przejścia, ale też zżył się człowiek trochę.
– Genius loci każdego miejsca to ludzie – zauważyłem sentencjonalnie. – Nie ma ludzi, ginie klimat…
W jednej z kuchni wypatrzyłem poczerniałą tackę charakterystycznego kształtu. Puknąłem palcem. Sądząc po dźwięku, mosiądz. Schowałem ją do torby.
– Po co panu taki szajs? – zdziwił się cieć.
– To podstawka od samowara – wyjaśniłem. – Ma ze sto lat. Wyczyszczę sobie, wypoleruję i znów będzie piękna.
Zajrzeliśmy jeszcze do piwnic. Cuchnęło tam stęchlizną i zgniłymi kartoflami. Przeszedłem się po labiryncie pomieszczeń, ale nie znalazłem nic, po co warto by się schylić. Za to podłoga pełna była dziur, w ścianach też brakowało cegieł.
– Przed wojną tu Żydki mieszkali – odezwał się cieć. – Nie powiem, lokatorzy opukiwali ściany i przekopywali piwnice, bo wiesz pan, jak to się kojarzy, gdzie Żydzi, tam złoto i kosztowności. Ale nikt nic nie znalazł, a przynajmniej nie pochwalił się…
– E, prascy Żydzi to była przeważnie biedota. – Machnąłem ręką. – Złoto i kosztowności mieli bogatsi. Ci, którzy mieszkali w ładnych lokalach na pierwszym piętrze z widokiem na Targową czy Ząbkowską. Blisko bazaru, synagogi i mykwy przy Jagiellońskiej.
– Mykwa była przy Wójcika, czyli teraz Kłopotowskiego. Synagoga na rogu z Jagiellońską – sprostował. – Widzę, że się pan interesujesz tymi sprawami. Mówiłem już panu, że tu żył przed wojną nie byle kto, ale chasydzki rabin.
Przypomniałem sobie zamurowane drzwi… Ale widziałem też ich „drugą stronę” w sąsiednim mieszkaniu. Żadnych zamurowanych pomieszczeń. Żadnych podejrzanie grubych ścian. Może ekipa rozbiórkowa coś ciekawego znajdzie? A może i nie. Westchnąłem. Nic tu po mnie. Ale sprawa zaginionego chłopaka nadal chodziła mi po głowie.
– A ci wariaci, co tu przychodzili… – zagadnąłem.
– Większość twierdziła, że porwało go UFO. Jeden, co tu wszedł w trans, zidentyfikował nawet jakie. Ustalił, wyobraź pan sobie, że to te wredne z głupimi oczami. Wie pan, jak z serialu „Z Archiwum X”.
– Aha…
– Jak byłem młodszy, mówiło się, że z gwiazd przylatują małe zielone ludziki. A teraz gadają, że szare – zauważył filozoficznie.
– Moim zdaniem nie przylatują – mruknąłem. – Koszt podróży międzygwiezdnej dla każdej cywilizacji to horrendalny wydatek. Kluczem do gwiazd jest fizyka.
– Teleportacja znaczy?
– Na przykład teleportacja.
– To by pasowało – mruknął. – Szarzy czy zieloni, jeden czort, pies im mordę lizał, międzygwiezdnym pokurczom. Przylecieli i teleportowali go gdzieś…
Pożegnałem się i wróciłem do auta. Trup był tak miły, że silnik odpalił już za trzecim podejściem. Łupy wiozłem marniuchne, ale zawsze coś… Wyczyszczę sobie tackę i będzie pod mój samowar.