Dziś do księgarń trafiła książka “Kochając Pabla, nienawidząc Escobara” autorstwa Virginii Vallejo, emocjonująca i trzymająca w napięciu od pierwszej aż do ostatniej strony. Książka ukazała się pod naszym patronatem.
Temat zakazanej miłości fascynuje nas od tego samego czasu, w którym w ogóle o miłości zaczęliśmy opowiadać. Mezalians, tajemne związki, przeklęci kochankowie… Wojna trojańska nie wybuchłaby, gdyby Parys nie pragnął posiąść Heleny – żony Menelaosa. Romeo i Julia żyliby, gdyby nie zapałali do siebie uczuciami.
Opowieść o Virginii Vallejo – młodziutkiej dziennikarce i Pablo Escobarze – bossie kartelu narkotykowego, miliarderze, niebezpiecznym, dzikim i żonatym, zalicza się do tych najbardziej emocjonujących historii. Jednocześnie zdumiewa tym bardziej, gdyż wydarzyła się naprawdę… w dodatku poznajemy ją z pierwszej ręki.
Virginia Vallejo stworzyła tekst, który czyta się niczym znakomitą powieść – pełną akcji, grozy, niespodziewanych twistów czy podniecających momentów – a świadomość, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, tylko dodaje im pikanterii. Nic dziwnego, że stały się kanwą dla książki i powstającego właśnie filmu z Penelope Cruz i Javierem Bardemem w rolach głównych.
Virginię i Pabla połączył namiętny romans. Dziewczyna dotarła głębiej niż ktokolwiek inny, pracując nad biografią narkotykowego barona… Biografią, której nigdy nie ukończyła, gdyż w międzyczasie z kochanki stała się wrogiem numer jeden Escobara – najpierw ściganym przez niego, a następnie, u boku służb specjalnych – ścigającym.
Virginia Vallejo uciekła z Kolumbii do USA dzięki pomocy agentów DEA. Otrzymała tam azyl polityczny. Jest osobą barwną i nietuzinkową, zaś jej spisane wspomnienia są czymś, obok czego nie można przejść obojętnie.
Poniżej prezentujemy Wam fragment książki!
Poproś mnie, o co tylko chcesz!
Cuchnie jak dziesięć tysięcy trupów na polu bitwy trzy dni po historycznej porażce. Odór czuć w promieniu kilku kilometrów. Wysypisko w Medellín to nie góra pokryta śmieciami: to góra usypana z wielu milionów ton śmieci, które wszystkie jednocześnie się rozkładają. To smród nagromadzonej przez dekady materii organicznej, na wszystkich stadiach gnicia poprzedzających ostateczne upłynnienie. To woń oparów gazu unoszących się nad całą tą masą. To smród wszystkiego, co zostaje ze świata zwierząt i roślin, kiedy zmiesza się on ze światem odpadów chemicznych. To woń absolutnej żałości i najskrajniejszych form totalnego ubóstwa. To smród niesprawiedliwości, korupcji, arogancji, całkowitej obojętności. Przesiąka każdą cząsteczkę tlenu i jest niemal widoczny, przykleja się do skóry, żeby przez pory wniknąć do wnętrzności i wywrócić nam flaki na lewą stronę. To słodki zapach śmierci czekającej nas wszystkich, idealne perfumy na dzień Sądu Ostatecznego.
Samochód zaczyna się wspinać szarą drogą wykorzystywaną przez ciężarówki, które wyładowują swoją zawartość na szczycie góry. Pablo prowadzi, jak zwykle. Czuję, że bez przerwy mi się przygląda, bada reakcje mojego ciała, serca, umysłu. Wiem, o czym myśli, a on wie, co czuję: przelotne spojrzenie nas zaskakuje, pewny uśmiech to potwierdza. Wiem, że z nim u boku bez trudu
zniosę wszystko, co nas czeka. W miarę jednak jak zbliżamy się do celu, zaczynam się zastanawiać, czy moja asystentka Martita Brugés i operator kamery zniosą cztery–pięć godzin pracy w tej atmosferze przyprawiającej o mdłości, w przestrzeni bez wentylacji, w gorącu uwięzionym w stalowym uścisku najbardziej pochmurnego i przytłaczającego dnia, jakiego kiedykolwiek przyszło mi
doświadczyć.
Woń okazała się zaledwie przygrywką do sceny, na widok której nawet największy twardziel cofnąłby się z przerażeniem. Ukazujące się naszym oczom piekło rodem z Dantego zdaje się zajmować powierzchnię kilku (kilkunastu? kilkudziesięciu?) kilometrów kwadratowych, a jego szczyt stanowi prawdziwy horror: nad nami, na tle szaroburej szmaty, której nikt przy zdrowych zmysłach nie ważyłby się nazwać niebem, krążą tysiące sępów i myszołowów o ostrych jak noże dziobach wyrastających spod okrutnych oczek, i o wstrętnych piórach, które już dawno straciły czerń. Z wyższością, jakby były dumnymi orłami, członkowie dynastii rządzącej tym światkiem w kilka sekund oceniają stan naszego zdrowia, a potem wracają do uczty na truchłach koni, których wilgotne wnętrzności błyszczą w słońcu. Niżej pojawiają się setki psów, witają nas szczerzeniem zębów zaostrzonych chronicznym głodem, a obok nich inni weterani, mniej wychudzeni i bardziej beztroscy, merdają ogonami albo drapią się po rzadkiej sierści, pełnej pcheł i kleszczy. Cała góra zdaje się drżeć
od gorączkowej aktywności tysięcy szczurów wielkich jak koty i milionów myszy wszystkich możliwych rozmiarów. Otaczają nas chmary muszek, a tabuny komarów i widliszków cieszą się na
dostawę świeżej krwi. Najwyraźniej wszystkie gatunki z niższych warstw królestwa zwierząt znajdują tu prawdziwy raj i bogactwo pożywienia.
W oddali zaczynają się pojawiać szare, przykurzone postaci, inne od pozostałych. Najpierw wychylają się zaciekawione młode, ze spuchniętymi brzuszkami, pełnymi robaków. Potem samce o groźnych spojrzeniach, a w końcu samice, tak mizerne i wychudzone, że tylko te ciężarne przypominają żywe istoty. Niemal wszystkie młodsze są w ciąży. Bure stworzenia zdają się nadciągać
ze wszystkich stron, najpierw dziesiątkami, potem setkami. Otaczają nas, żeby odciąć nam drogę i uniemożliwić ucieczkę, po kilku minutach jesteśmy okrążeni. Nagle ta rozedrgana, ściśnięta fala wydaje z siebie radosny okrzyk, a jej twarze rozświetlają tysiące białych błysków:
– To on, don Pablo! Don Pablo przyjechał! I jest z nim ta pani z telewizji! Będziemy w telewizji, don Pablo?
Promienieją radością i entuzjazmem. Wszyscy podchodzą się przywitać, przytulić go, dotknąć, jakby chcieli zabrać sobie kawałek. Na pierwszy rzut oka wyłącznie uśmiechy radości odróżniają te brudne, wygłodzone postaci od zwierząt, bo przecież w tym siedlisku bestii stanowią po prostu jeden z gatunków, nic więcej. Jednak w ciągu następnych godzin nauczę się od tych istot jednej z najważniejszych lekcji, jakie dane mi było odebrać w życiu.
– Chce pani zobaczyć moją choinkę na święta, panienko? – pyta jakaś mała, ciągnąc mnie za rękaw jedwabnej bluzki.
Spodziewam się zobaczyć gałąź powalonego drzewa, ale zamiast tego dziewczynka pokazuje mi pokrytą sztucznym szronem choineczkę, prawie nową i made in USA.
Pablo tłumaczy, że Boże Narodzenie przychodzi tu z dwutygodniowym opóźnieniem, że cały dobytek tych osób pochodzi ze śmieci i że resztki czy opakowania wyrzucane przez bogatych to skarby i materiały budowlane dla najbiedniejszych.
– A ja chcę pani pokazać swoją szopkę! – woła inna mała. – Wreszcie uzbierałam komplet!
Dzieciątko Jezus to olbrzym bez nogi i oka, Maryja jest w rozmiarze medium, a Święty Józef – small. Plastikowy osioł i wół pochodzą z wystawek reklamowych dwóch różnych sklepów. Próbuję
stłumić śmiech na widok tej zabawnej wersji współczesnej rodziny i ruszam w dalszy obchód.
– Mogę zaprosić panią do domu, doña Virginia? – pyta sympatyczna kobieta, pewnym siebie tonem, jakiego nie powstydziłaby się Kolumbijka z klasy średniej.
Spodziewam się szałasu skleconego z kartonu i puszek, takiego jak te w slumsach Bogoty, ale okazuje się, że niesłusznie: ściany zbudowano z cegieł połączonych cementem, a dach z plastikowych
dachówek. W środku znajduje się kuchnia i dwa pokoje, umeblowane sprzętami dość sfatygowanymi, ale czystymi. W jednym z pomieszczeń dwunastolatek odrabia pracę domową.
– Miałam szczęście, ktoś wyrzucił komplet mebli do salonu! – opowiada. – A niech pani popatrzy na zastawę: z różnych zestawów, ale cała nasza szóstka może zjeść. Każdy talerz i szklanka z innej parafii, nie jak u wielkich panów, ale mnie się one trafiły za darmo!
Uśmiecham się i pytam, czy jedzenie też wygrzebują ze śmieci.
– Oj nie, skąd! Potrulibyśmy się! Zresztą i tak psy zawsze pierwszewywęszą. Chodzimy na bazar i kupujemy jedzenie za to, co zarobimy na recyklingu.
Chłopak wyglądający na przywódcę młodzieżowej bandy, w amerykańskich dżinsach i nowoczesnych trampkach w idealnym stanie, z dumą pokazuje mi swój łańcuch z osiemnastokaratowego złota. Wiem, że u jubilera zapłaciłby za coś takiego z siedemset dolarów, więc pytam, jak udało mu się znaleźć tak kosztowny drobiazg pośród milionów ton śmieci.
– Znalazłem go razem z tymi ciuchami, zapakowane do plastikowej torby. Nie ukradłem tego, doña, przysięgam na Boga! Jakaś babka się wściekła i wyrzuciła faceta z całym majdanem na ulicę…
Te paisas to mają temperament, Matko Boska!
– Co najdziwniejszego zdarzyło wam się znaleźć? – pytam grupki łażących za nami dzieci.
Spoglądają po sobie, po czym odpowiadają chórem:
– Martwego bobasa! Szczury już go jadły, jak go znaleźliśmy! Znaleźli też kiedyś trupa jakiejś zgwałconej dziewczynki, ale dużo dalej stąd, obok źródełka, tam wyżej – wskazują to miejsce. – Ale
takie rzeczy robią źli ludzie stamtąd. Tu są tylko dobrzy ludzie, prawda, don Pablo?
– Zgadza się: najlepsi na świecie! – odpowiada on, z absolutnym przekonaniem i bez śladu protekcjonalności w głosie.
Po dwudziestu czterech latach nie pamiętam już niemal niczego, co Pablo Escobar powiedział mi podczas tamtej rozmowy – pierwszego wywiadu dla mediów ogólnokrajowych – na temat dwóch
i pół tysiąca rodzin żyjących w piekle. Gdzieś musiała się zachować taśma z nagraniem jego entuzjastycznych wypowiedzi i mojej spływającej potem twarzy. Po tamtych kilku godzinach, które zupełnie przewartościowały mój światopogląd i kazały przyjąć inną skalę oceny dóbr materialnych niezbędnych ludziom do odrobiny szczęścia, zostały mi tylko wspomnienia zapisane w sercu oraz
pamięć zmysłów. Oprócz wszechobecnego, nieopisanego smrodu – dotyk jego dłoni na moim przedramieniu, kierującej mną i dodającej mi siły; historie tamtejszych koczowników – niektórych
na wpół czystych, większości na wpół brudnych, ale wszystkich dumnych ze swojej zmyślności i wdzięcznych losowi za szczęście – o pochodzeniu ich skromnego dobytku czy znajdowaniu małych skarbów; promienne twarze kobiet opowiadających z ożywieniem o domach, które już niedługo będą mogły nazwać swoimi; mężczyźni cieszący się na szansę odzyskania szacunku społeczeństwa, które traktowało ich jak najgorszą hołotę; dzieci zachwycone perspektywą wyrwania się z tego miejsca i wyrośnięcia na porządnych ludzi. Zbiorowe marzenia i wiara w lidera, który ich zainspiruje, oraz polityka, który nie zawiedzie.
Na wysypisku zapanowała atmosfera zaraźliwej radości, w powietrzu unosi się nastrój wielkiego święta. Pierwsze wrażenie koszmaru zaczyna stopniowo ustępować innym emocjom, zmienia się mój punkt widzenia. Godność tych ludzi, ich odwaga, szlachetność, zdolność do marzeń, nienaruszone w warunkach, które każdego z nas strąciłyby w najgłębsze otchłanie rozpaczy i poczucia
porażki, przekształciły moje współczucie w podziw. Na którymś odcinku tego pylastego szlaku – który odnajdę może kiedyś na nowo, w innym miejscu i czasie – do drzwi mojej świadomości
puka nagle bezbrzeżna czułość. Wypełnia każdy zakątek mojej duszy. Nie przeszkadza mi już ani smród straszliwego wysypiska, ani to, skąd Pablo bierze te swoje tony pieniędzy, lecz wyłącznie tysiąc i jeden cudów, jakich za ich pomocą udaje mu się dokonywać. Jego obecność u mojego boku wymazuje, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wspomnienie wszystkich mężczyzn, których do tej pory kochałam, i nie istnieje już nikt poza nim. To on jest moją teraźniejszością, przeszłością, przyszłością, całym moim światem.
– I co? – pyta, kiedy schodzimy w stronę zaparkowanych samochodów.
– Do głębi mnie to poruszyło. To najbardziej wzbogacające doświadczenie w moim życiu. Z daleka zdawało się, że żyją jak zwierzęta… Z bliska przypominają raczej anioły… A ty musisz tylko przywrócić ich do stanu ludzkiego, prawda? Dziękuję, że mnie tu zaprosiłeś. I dziękuję za wszystko, co dla nich robisz.
Następuje długa cisza. Potem on obejmuje mnie za ramiona i mówi:
– Nikt nie mówi mi takich rzeczy… Jesteś zupełnie inna! Co powiesz na kolację ze mną dziś wieczorem? Chyba wiem, co zamierzasz powiedzieć… Dlatego pozwoliłem sobie załatwić, żeby kosmetyczka i fryzjerka pracowały dziś tak długo, jak będziesz chciała. Pewnie chcesz pozbyć się z włosów tego smrodu zdechłego skunksa…
Mówię, że on też cuchnie jak zorrillo, czyli skunks, na co on śmieje się serdecznie i woła, że nigdy nie mógłby zostać nazwany zdrobniale, na co wskazuje końcówka ‑illo, bo jest przecież ni
mniej, ni więcej, tylko… Zorro!
Naszemu wejściu do restauracji towarzyszy fala zaskoczonych spojrzeń oraz crescendo szeptów. Zostajemy usadzeni przy najbardziej oddalonym od drzwi stoliku, z którego można obserwować
wchodzących. Mówię, że jeszcze nigdy nie poszłam na kolację z bohaterem wywiadu ani tym bardziej z politykiem, a on odpowiada, że zawsze jest ten pierwszy raz. Potem, przyglądając mi się uważnie z uśmiechem na twarzy, dodaje:
– Wiesz co? Ostatnio za każdym razem, kiedy jestem smutny czy zmartwiony, myślę o tobie. Przypominam sobie, jak zaczęłaś wrzeszczeć na tamtych twardzieli w samym środku chmury gazu
łzawiącego: „Trochę godności! Nie wstyd wam? Zachowujecie się jak małe dziewczynki!”, jakbyś była Napoleonem pod Waterloo… Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś tak śmiesznego! Śmieję się sam do siebie przez dłuższą chwilę, a potem…
Zawiesza głos, żeby wzbudzić moją ciekawość, a ja w myślach przygotowuję odpowiedź.
– Znowu myślę o tobie, oblanej od stóp do głów lodowatą wodą, wściekłej jak pantera, w tunice przyklejonej do ciała… I znowu trochę się śmieję… I stwierdzam, że jesteś naprawdę bardzo… bardzo… bardzo odważną kobietą.
Zanim zdążę wtrącić, że nikt jeszcze nigdy nie pochwalił u mnie tej właśnie cechy, ciągnie:
– I masz też w sobie absolutnie niespotykaną wdzięczność. Piękne kobiety nie mają zwyczaju za nic dziękować.
Odpowiadam, że owszem, potrafię okazywać wdzięczność, bo skoro nie jestem pięknością, to nikt mi nigdy niczego nie oferował ani mnie nie komplementował. Pyta, kim w takim razie jestem, a ja stwierdzam, że zbiorem rzadko spotykanych wad i defektów, które w tej chwili mogą nie rzucać mu się w oczy, ale z upływem czasu będzie się o nich przekonywał. Prosi, żebym mu opowiedziała, dlaczego wpakowałam się w tę spółkę telewizyjną z Margot.
Tłumaczę, że w 1981 roku ta opcja zdawała się stanowić moją jedyną szansę na zawodową niezależność. Odmówiłam prowadzenia programu informacyjnego Noticiero 24 Horas, wydania o 19.00, bo dyrektor Mauricio Gómez kazał mi nazywać M‑19 „grupą przestępczą”, a ja używałam sformułowań „partyzanci”, „powstańcy”, „rebelianci” czy „wywrotowcy”. Mauricio niemal codziennie udzielał mi reprymendy, groził zwolnieniem i przypominał, że zarabiam równowartość pięciu tysięcy dolarów miesięcznie. Ja odszczekiwałam, że może i jest wnuczkiem najbardziej arcykonserwatywnego prezydenta Kolumbii i synem Alvara Gomeza, ale teraz jest przede wszystkim dziennikarzem. Któregoś dnia nie wytrzymałam, wybuchłam i rzuciłam świetnie płatną posadę w telewizji, a choć wiem, że popełniłam wtedy ogromny błąd, to prędzej bym umarła, niż to przed kimkolwiek przyznała.
On dziękuje mi za zaufanie i pyta, czy ci „powstańcy, rebelianci i wywrotowcy” o tym wiedzą. Odpowiadam, że nie mają pojęcia, bo nawet ich nie znam. I że tak czy inaczej nie rzuciłam pracy z powodu przekonań politycznych, ale dla zasady i sprzeciwu wobec dyscypliny i cenzury.
– Cóż, oni nie mają takich zasad jak ty: porwali wiele osób, między innymi siostrę Jorgego Ochoi. Ja znam ich bardzo dobrze… A teraz oni znają też mnie.
Czytałam co nieco o uwolnieniu porwanej i proszę, żeby opowiedział, jak udało się tego dokonać.
– Zebrałem ośmiuset ludzi i rozstawiłem ich pod wszystkimi budkami telefonicznymi w Medellín. Potem kazałem śledzić wszystkich, którzy korzystali z nich o osiemnastej, czyli godzinie
wyznaczonej przez porywaczy na ustalenie szczegółów przekazania okupu w wysokości dwunastu milionów dolarów. Drogą cierpliwego dochodzenia eliminowaliśmy niewinnych, aż trafiliśmy na partyzantów. Zlokalizowaliśmy przywódcę bandy i porwaliśmy mu całą rodzinę. Uratowaliśmy Marthę Nieves, a ci „rebelianci, powstańcy i wywrotowcy” przekonali się, że nie warto z nami zadzierać.
Zdumiona pytam, w jaki sposób udało mu się zebrać osiemset zaufanych osób.
– To tylko kwestia logistyki. Nie było łatwo, ale nie dało się inaczej. Już niedługo, jeśli pozwolisz sobie pokazać moje pozostałe projekty społeczne i obywatelskie, zrozumiesz, skąd wziąłem tych wszystkich ludzi. Dziś jednak chcę rozmawiać tylko o tobie. Co się stało z Anibalem? Wyglądaliście na takich szczęśliwych…
Tłumaczę, że dzięki darowanym mu ciągle przez niego bryłom koki uznałam, że nie mogę żyć z nałogowcem. Dodaję też, że z zasady nie rozmawiam o ukochanych z innymi mężczyznami. On stwierdza, że to bardzo rzadka cecha, i pyta, czy naprawdę byłam żoną pewnego argentyńskiego reżysera, starszego ode mnie o dwadzieścia lat. Wyznaję, że niestety nadal jesteśmy małżeństwem:
– Dokonaliśmy już podziału majątku, ale on uparcie odmawia podpisania aktu rozwodowego, żebym nie mogła ponownie wyjść za mąż. I żeby sam nie musiał żenić się z kobietą, która teraz już wie, jak marnym egzemplarzem się zadowalałam.
Przygląda mi się w milczeniu, jakby próbował wyryć sobie w pamięci ostatnie zdanie. Potem zupełnie się przeobraża i tonem nieznoszącym sprzeciwu wydaje mi instrukcje:
– Jutro twój adwokat zadzwoni do Davida Stivela i oznajmi mu, że do środy ma podpisać papiery rozwodowe. W przeciwnym razie czekają go poważne konsekwencje. Skontaktuję się z tobą po zamknięciu urzędów i powiesz mi, na czym stanęło.
Bursztynowe płomienie świec odbijają mi się w oczach. Pytam, czy Zorro byłby zdolny zabić smoka, który więzi księżniczkę w wieży. On ujmuje moją dłoń i odpowiada z pełną powagą:
– Tylko jeśli byłaby odważna, bo nie zamierzam marnować ołowiu na tchórzy. Ale za ciebie warto oddać życie… Czy nie, kochanie?
Te dwa ostatnie zdania oraz pytanie malujące się w jego oczach, wyczuwalne w kawałku skóry, uświadomiły mi, że właśnie kończy się nasza przyjaźń, bo pisana jest nam miłość.
Kiedy dzwoni do mnie w środę wieczorem, nie mam dla niego dobrych wieści.
– Czyli nie podpisał… Uparty gość, co? Tak nam komplikuje życie… Poważny problem! No ale nic, zanim się zastanowię, jak to rozwiązać, muszę zadać ci jedno pytanie: czy już jako wolna kobieta pójdziesz ze mną znowu na kolację? Do restauracji mojego przyjaciela, „Paprocha” Ocampa?
Odpowiadam, że to raczej mało prawdopodobne, żebym w roku 2000 nadal była wolna, ale on woła:
– Nie, nie, nie! Mam na myśli piątek, pojutrze, zanim jakiś inny smok stanie mi na drodze.
Wzdycham z rezygnacją – tego typu problemów nie da się rozwiązać w czterdzieści osiem godzin.
– Pojutrze będziesz już wolną kobietą i zjesz tam ze mną kolację. Dobranoc, kochanie.
W piątek, kiedy wracam do domu na obiad po wielu godzinach w studiu, gdzie montowałam materiał z wysypiska, gosposia informuje mnie, że doktor Hernán Jaramillo telefonował trzy razy,
bo musi pilnie ze mną porozmawiać. Kiedy oddzwaniam, adwokat woła:
– Rano zadzwonił do mnie Stivel, cały w nerwach, i oznajmił, że do południa musi podpisać ten przeklęty rozwód, bo inaczej zginie! Biedak wpadł do kancelarii biały jak kreda, trząsł się jak
osika. Myślałem, że lada chwila dostanie zawału, ledwo mógł podpisać papiery. Potem bez słowa wypadł z biura, jakby go ktoś gonił. Nie wierzę, że przez trzy lata byłaś żoną takiego patałacha! No dobrze, jesteś wolną kobietą! Gratuluję i życzę, żeby następny trafił się dobry i bogaty chłopak!
O wpół do trzeciej gosposia oznajmia, że sześciu facetów z Antioquii przywiozło mi kwiaty. Bukiet nie mieści się w windzie, więc pytają, czy mogą skorzystać ze schodów, co wydaje jej się bardzo podejrzane. Odpowiadam, że słusznie się obawia, bo kwiaty pochodzą prawdopodobnie nawet nie od podejrzanego, ale od jakiegoś kryminalisty. Proszę, żeby na wszelki wypadek zbiegła raz-dwa na portiernię i sprawdziła, kto je wysłał. Po chwili przynosi mi liścik:
Dla mojej uwolnionej Królowy Panter
od Zorro. P.
Kiedy dostawcy odjeżdżają, gosposia – na widok tysiąca Cattleya trianae, narodowego kwiatu Kolumbii, i orchidei we wszystkich odcieniach purpury, lawendy, lila i różu, poprzetykanych tu i ówdzie białymi Phalaenopsis, niczym plamami piany na morzu intensywnego fioletu – krzyżuje ramiona na piersi, marszczy czoło i komentuje:
– Nie podobały mi się te typki… A chyba nawet pani koleżanki stwierdziłyby, że nigdy w życiu nie widziały takiego popisu ostentacji!
Wiem, że gdybym pokazała im tak wspaniały prezent, poumierałyby z zazdrości. Tłumaczę, że wiązanka musi być dziełem słynnych silleteros, odpowiedzialnych za organizację wspaniałych parad w ramach Święta Kwiatów w Medellín.
O piętnastej dzwoni telefon. Nawet nie zadaję sobie trudu, żeby się dowiedzieć, z kim rozmawiam, tylko od razu pytam, jak mam go zabić. Na drugim końcu linii najpierw zapada konsternacja, a potem wybucha radość. Pablo parska śmiechem i odpowiada, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Potem pyta, o której ma odebrać mnie z hotelu przed kolacją. Zerkam na zegarek i przypominam mu, że lotnisko w Medellín zamykają o szóstej, a ostatni piątkowy lot jest już na pewno pełny, z dwudziestoosobową listą rezerwową.
– No ładnie… Nie zdawałem sobie sprawy… A tak się cieszyłem na świętowanie twojej wolności! Co za szkoda! No trudno, w takim razie musimy przełożyć spotkanie na inny termin, pewnie w 2000 roku…
I się rozłącza. Pięć minut później znów rozlega się dzwonek telefonu. Modlę się w duchu, żeby to nie dzwoniła któraś z moich koleżanek, i znów nie czekając, aż się przedstawi, mówię, że ten
tysiąc orchidei wylewa mi się przez okna salonu, że nigdy w życiu nie widziałam czegoś równie pięknego. Pytam, jak długo musieli je zbierać.
– Są dokładnie takie same jak ty, kochanie. A zbierali je od… od dnia, kiedy zobaczyłem cię z plastrami na buzi i kolanach, pamiętasz? No nic, chciałem ci tylko powiedzieć, że Pegaz czeka na ciebie od wczorajszego wieczoru. Możesz lecieć dziś, jutro, pojutrze, za tydzień, miesiąc czy rok, bo będzie tam stał, dopóki nie wsiądziesz na pokład. Ja będę tylko czekał… Czekał na ciebie.
Oto karoca na miarę współczesnego Kopciuszka: nowiuteńki odrzutowiec Learjet, bielutki, lśniący, z trzema przystojnymi, uśmiechniętymi pilotami, zamiast sześciu białych perszeronów. Jest 17.15, zdążymy dotrzeć do Medellín akurat przed zamknięciem lotniska. Mogłabym kazać mu czekać tydzień czy nawet miesiąc, ale ja też go kocham i nie potrafiłabym wytrzymać ani dnia dłużej. Unosząc się wśród chmur, zastanawiam się, czy mnie skrzywdzi, tak jak skrzywdziło mnie kilku innych okrutnych mężczyzn, może nawet od niego bogatszych, których kochałam wieki temu. Wtedy przypominają mi się słowa Françoise Sagan: „Lepiej płakać w mercedesie niż w autobusie” i myślę sobie wesoło:
– Cóż, lepiej płakać w odrzutowcu niż w mercedesie!
Żadnych powozów zaprzężonych w jednorożce, kolacji w świetle księżyca pod wieżą Eiffla, naszyjników ze szmaragdów i rubinów, pokazów fajerwerków. Tylko on, przyklejony do mnie, wyznający, że kiedy po raz pierwszy przylgnęłam do niego całym ciałem, wtedy w Rí o Claro, wiedział, że uratował mi życie nie dla żadnego innego mężczyzny, ale dla siebie. Błaga, prosi, zaklina,
powtarza raz po raz:
– Poproś mnie, o co tylko chcesz, o czym tylko marzysz! Powiedz mi, czego pragniesz! – jakby był Bogiem, a ja odpowiadam, że jest tylko człowiekiem i że nawet on nie potrafiłby zatrzymać
czasu, zamrozić ani przedłużyć choć o sekundę tej fali złotych chwil, którymi bogowie, w niewysłowionym przypływie szczodrości, postanowili nas obdarować.
Ta sekretna noc w Hacienda Nápoles wyznacza koniec mojej niewinności, a zarazem początek marzeń. Kiedy Pablo zasypia, wymykam się na balkon i podziwiam gwiazdy mrugające na niezmierzonej połaci kobaltowego granatu. Szczęśliwa po uszy, przypominam sobie rozmowę Pilar i Marii z Komu bije dzwon i myślę o tym, jak ziemia poruszyła się pod ciałami ziemskich kochanków.
Potem wracam do czekających na mnie ramion, do mojego wszechświata z krwi i kości, jedynego, jaki mam, i jedynego, jaki w ogóle istnieje.
Tytuł: Kochają Pabla, nienawidząc Escobara
Autor: Virginia Vallejo
Premiera: 19 kwietnia 2017
Okładka: miękka
Cena: 39,99 zł
Tłumaczenie: Okrasko Katarzyna, Ostrowska Agata
Wydawnictwo Agora