Aktualności

Ostatnich Gryzą Psy – wyjątkowa historia żołnierza GROM‑u w księgarniach!

OSTATNICH GRYZĄ PSY  to pierw­sza z cyklu książ­ka NAVALA przed­sta­wia­ją­ca jego wspo­mnie­nia o życio­wym szczę­ściu w trud­nych sytu­acjach oraz o deter­mi­na­cji i cięż­kiej pra­cy, dzię­ki któ­rej począt­ko­we nie­po­wo­dze­nie prze­ku­wa się w suk­ces. Książ­ka tra­fi­ła wła­śnie do księgarń.

NAVAL przez czter­na­ście lat słu­żył w GROM-ie jako ope­ra­tor w zespo­le bojo­wym. Poło­wę tego cza­su spę­dził na  zagra­nicz­nych misjach. Za swo­ją służ­bę był wie­lo­krot­nie odzna­cza­ny, w tym naj­wyż­szy­mi odzna­cze­nia­mi woj­sko­wy­mi m.in. Krzy­żem Kawa­ler­skim Orde­ru Krzy­ża Woj­sko­we­go, Krzy­żem Koman­dor­skim Orde­ru Krzy­ża Woj­sko­we­go (przy­zna­wa­nym za czyn wybit­ne­go męstwa połą­czo­ny z nara­że­niem życia), Zło­tą Odzna­ką GROM‑u.

W 2012, gdy do skle­pów tra­fi­ła gra kom­pu­te­ro­wa Medal of Honor usły­sze­li o nim wszy­scy. War­fi­gh­ter – Naval był dla jej twór­ców jed­nym z dwóch pier­wo­wzo­rów posta­ci GROM-owca, w któ­rą może wcie­lić się gracz.  Wspie­ra swo­ją wie­dzą i doświad­cze­niem insty­tu­cje cha­ry­ta­tyw­ne i poza­rzą­do­we (m.in. PAH) oraz służ­by mun­du­ro­we. Dzia­ła spo­łecz­nie (jest wolon­ta­riu­szem Muzeum Powsta­nia War­szaw­skie­go) i pro­wa­dzi wła­sną fir­mę – Naval Polska.

Autor, zanim został ope­ra­to­rem GROM‑u, był deka­rzem, ślu­sa­rzem, spa­wa­czem, kel­ne­rem, a nawet drob­nym prze­myt­ni­kiem. Naby­te w cywi­lu umie­jęt­no­ści pozwo­li­ły mu przejść selek­cję i kurs pod­sta­wo­wy, a potem stać się zawo­do­wym żoł­nie­rzem i słu­żyć w GROM-ie.

Poka­zu­je czy­tel­ni­ko­wi swo­ją dro­gę i udo­wad­nia, że aby prze­trwać w warun­kach bojo­wych w dżun­gli i na pusty­ni, musiał naj­pierw prze­trwać… star­sze sio­stry ;), szko­łę zawo­do­wą, zasad­ni­czą służ­bę woj­sko­wą w Lubliń­cu, pra­cę robot­ni­ka w fabry­ce, czy usu­nię­cie z kur­su w GROM-ie. Jak mówi: „To żad­ne boha­ter­stwo, to życie. I wca­le nie musi być nud­ne, wystar­czy mieć cel i do nie­go dobry plan”, i wła­śnie dla­te­go war­to prze­czy­tać tę książkę!’

Zapra­sza­my do lek­tu­ry frag­men­tu książki!

 11 WRZEŚNIA

Maska dobrze przy­le­ga mi do twa­rzy. Robię przy­siad, by pozbyć się jak naj­wię­cej powie­trza z kom­bi­ne­zo­nu nurkowe­go. Odchy­lam kry­zę i sły­szę, jak syczy, wydo­sta­jąc się szpa­rą. Wsta­jąc, czu­ję, że gumo­wa powło­ka ści­ska mi cia­ło, gar­by po­fałdowanej gumy wyglą­da­ją jak nad­miar skó­ry u jasz­czur­ki o czar­nym kamu­fla­żu. Wkła­dam auto­mat odde­cho­wy do ust. Patrzę na Bod­ka, któ­ry już na mnie cze­ka na skra­ju betonowe­go nabrze­ża. Lek­kie ski­nie­nie gło­wą i robi­my sta­now­czy krok do przo­du, by po sekun­do­wym opa­da­niu poczuć, jak o poran­ku budzi nas wrze­śnio­wa woda Bał­ty­ku. Robi­my prób­ne zanu­rzenie. Woda w kana­le por­to­wym nie jest zbyt przej­rzy­sta, tak więc po wysza­so­wa­niu się gdzieś na dwóch metrach musi­my przed samym oku­la­rem maski nur­ko­wej poka­zać sobie na­wzajem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry, wypusz­cza­my powie­trze z płuc i spo­ty­ka­my się na powierzchni.

Zada­nie na dziś to pły­wa­nie na dystan­sie. Rozciągnię­ta pomię­dzy dwo­ma boja­mi lin­ka wyzna­cza nasz dzi­siej­szy stu­pięć­dzie­się­cio­me­tro­wy dystans, któ­ry mamy poko­nać dzie­się­cio­krot­nie, czy­li, jak łatwo obli­czyć, przed nami półto­ra kilo­me­tra. Jak to zwy­kle bywa, gdy jest się mło­dym, a tu ja nim jestem, do mnie nale­ży cią­ga­nie za sobą czer­wo­nej boi na znak, gdzie się nasza dziel­na para podzie­wa i w jakim tem­pie prze­bie­ra płe­twa­mi, roz­dzie­ra­jąc mrocz­ną toń Zato­ki Gdań­skiej. Pły­nę tro­chę z tyłu za Bod­kiem, lubię z nim nurko­wać, nie prze­sa­dza z tem­pem, dziś to szcze­gól­nie waż­ne, by się cał­ko­wi­cie nie spa­lić. Mamy na popo­łu­dnie zapla­no­wa­ne zda­wa­nie wuefu, a to w woj­sku rzecz świę­ta. Ot, takie corocz­ne zawo­dy. Ale na razie muszę rów­no machać płe­twa­mi. Jest to kolej­ny dzień kur­su nur­ko­we­go, utrzy­ma­nie się w toni nie sta­no­wi więc już dla mnie pro­ble­mu, jedy­ne, nad czym mu­szę zapa­no­wać i nadal się tego uczę, to to, by przez pół go­dziny nie zużyć całe­go zapa­su powie­trza, a pod wodą jakoś bar­dziej chce się mi oddy­chać niż na powierzchni.

To nie tyl­ko rytu­ał, ale i wymóg, by po nur­ko­wa­niu wejść pod prysz­nic w całym sprzę­cie i obmyć się ze sło­nej wody. Sprzęt obsłu­żo­ny, dopie­ro teraz mam w gło­wie zali­cze­nie wuefu. Z War­sza­wy przy­je­chał gość ze szko­le­niów­ki. Nie ma ście­my i egza­min jest w peł­nej regu­la­mi­no­wej opra­wie. Choć więk­szość nas codzien­nie dozu­je sobie o wie­le wię­cej wysił­ku, to i tak naocz­nie musi­my udo­wod­nić, że się pod­cią­ga­my, bie­ga­my i takie tam. No oczy­wi­ście nale­ży to zro­zu­mieć, bo są też tacy żoł­nie­rze co, że tak powiem, stro­nią od wysił­ku fizycz­ne­go. A i u nas ostat­ni­mi cza­sy zna­leź­li się chęt­ni do bycia koman­do­sa­mi z nada­nia, mamy więc nie lada zaba­wę, chó­rem licząc im pod­cią­gnię­cia do trzech. Ich popi­sy dzie­li występ na drąż­ku Sta­cha, któ­ry, mając już pięć­dzie­siąt wio­sen, od nie­chce­nia zali­cza dwa­dzie­ścia pod­cią­gnięć. Choć na piąt­kę trze­ba zro­bić osiem­na­ście, to jakoś nikt nie robi mniej. No, jak Sta­chu mach­nął dwa­dzie­ścia, to młod­sze rocz­ni­ki nie mogą się oszczę­dzać. Na piąt­kę trze­ba też zro­bić osiemdzie­siąt brzusz­ków w dwie minu­ty i tu nikt nie prze­sa­dza z za­wyżeniem nor­my. Przed obia­dem jesz­cze bie­gnie­my sprint w dys­cy­pli­nie waha­dło­wej, czy­li dzie­sięć metrów tam i z po­wrotem dzie­sięć razy. Ot, taka roz­grzew­ka przed obia­dem. Dopie­ro na deser będzie bieg na trzy kilo­me­try – wisien­ka na torcie.

Pod­czas obia­du docho­dzą nas słu­chy, że w Sta­nach jakiś samo­lot zaha­czył o jeden z wie­żow­ców w Nowym Jor­ku i jest dużo ofiar. No cóż, nikt nie wie, co przy­nie­sie dzień, takie życie. Nie prze­ja­dam się, choć głod­ny jestem jak wilk, bo woda wy­ciąga. Po obie­dzie, po małej drzem­ce, budzi się we mnie dusza spor­tow­ca. Jestem więc gotów na zmie­rze­nie się z chłopaka­mi. Więk­szość to moi dobrzy kum­ple z kur­su pod­sta­wo­we­go. Teraz jako instruk­to­rzy na kur­sie nur­ko­wym mają zaba­wę, pod­ta­pia­jąc mnie ponad przy­dział. Dla­te­go obie­cu­ję sobie, że poka­żę im ple­cy. Taki mam zamiar. Na kur­sie nur­ków dzia­łań bojo­wych nie ma nie­ste­ty zbyt dużo cza­su na bie­ga­nie i szlifo­wanie for­my. Poże­gna­nie na star­cie bie­gu brzmi zaska­ku­ją­co – mamy biec szyb­ko, bo ponoć będzie­my się pako­wać i wra­cać do War­sza­wy. Ale o co cho­dzi? Nikt nic nie wie. No i START. Nie pamię­tam takie­go bie­gu na egza­mi­nie w fir­mie, by się wol­no bie­ga­ło lub by ktoś nie pobił życio­we­go rekor­du. Sche­mat bie­gu jest pro­sty – przód cią­gnie, a tył pcha. Dla­te­go na tej fali bie­go­wi maru­de­rzy nie wie­rzą na mecie w swe spor­to­we osiągnięcie.

Bie­gnie mi się dobrze, tym bar­dziej że nie bie­gnie­my bież­nią wko­ło boiska, tyl­ko na tra­sie od Wester­plat­te w stro­nę Prze­róbki. Tak jakoś jest, nie wiem cze­mu, że na pro­stym odcin­ku, takim jak ten, tem­po jest zawsze szyb­sze niż na bież­ni. Te bie­gi są do sie­bie bar­dzo podob­ne, do poło­wy dystan­su biegnie­my w pele­to­nie i to mi bar­dzo pasu­je. Wolę, jak z począt­ku ktoś narzu­ca dobre tem­po, a wybit­nych bie­ga­czy wko­ło mnie spo­ro i niby nie ma rywa­li­za­cji i na piąt­kę wystar­czy 11:30, ale po pręd­ko­ści widać, że nie ma mięk­kiej gry. Asfalt nagrza­ny jest popo­łu­dnio­wym słoń­cem i zaczy­na mi być sucho w gard­le. Na tyle sucho, że tuż przed metą wyprze­dza mnie Edek i wpraw­dzie z dobrym cza­sem, bo 10:22, ale jestem dru­gi. No nic, tłu­ma­czę sobie odda­nie pierw­szeń­stwa respek­tem przed instruk­to­rem. W wybor­nych humo­rach wra­ca­my do bazy, lecz na dziś to koniec weso­ło­ści. Jest decy­zja z War­sza­wy, że mamy się natych­miast pako­wać. Całą jed­nost­kę posta­wio­no w stan goto­wo­ści bojo­wej. Obraz prze­ka­zy­wa­ny na żywo w tele­wi­zji nie wyma­ga komen­ta­rza, ser­ce pod­cho­dzi do gar­dła na widok walą­cych się nowo­jor­skich wież.

EPOKA GIERKA

Jak na trzy­lat­ka bie­głem napraw­dę szyb­ko, co chwi­lę oglą­dając się, żeby zoba­czyć, czy ona wciąż jest za mną, ona – czy­li star­sza o czte­ry lata kuzyn­ka. Od bab­ci do nasze­go nowe­go domu był nie­speł­na kilo­metr i sam chcia­łem tam tra­fić, nie po­trzebując żad­ne­go anio­ła stró­ża, a tym bar­dziej anie­li­cy. Facet, mając trzy i pół roku, wie­dział swo­je i chęt­nie bym jej wte­dy uciekł, ale była star­sza i mia­ła prze­wa­gę szyb­ko­ści. To była dla mnie ujma, prze­cież to dziew­czy­na! Takie to już życie, że od naj­młod­szych lat albo ktoś nas goni, albo my za czymś bieg­niemy. Sły­sze­li­ście zapew­ne o podzia­le kla­so­wym w rów­nym komu­ni­stycz­nym spo­łe­czeń­stwie. Mnie zda­rzy­ło się uro­dzić w rodzi­nie robot­ni­czo-chłop­skiej. Ina­czej tego nazwać nie moż­na, patrząc z per­spek­ty­wy Pol­ski lat sie­dem­dzie­sią­tych. Rodzi­ce cięż­ko pra­co­wa­li, by wybu­do­wać dom i nakar­mić na­szą trój­kę. W epo­ce Gier­ka uda­ło mi się posma­ko­wać szklo­ków i wyro­bów cze­ko­la­do­po­dob­nych popi­ja­nych oran­ża­dą, zanim nastał Jaru­zel­ski i lata osiem­dzie­sią­te, w któ­rych już tyl­ko z opo­wie­ści Mamy sły­sza­łem, że kie­dyś w skle­pie prócz półek były jesz­cze sło­dy­cze. Życie w tam­tych cza­sach dzie­cia­ków nie roz­piesz­cza­ło, o tym, że gdzie indziej jest lepiej, nie wiedzie­liśmy, bo i skąd. Ame­ry­ka czy Zachód były tak samo odle­głe jak gwiaz­dy na nie­bie, któ­re są, ale tak napraw­dę, co kogo one w tej odda­li obcho­dzi­ły. Cza­sa­mi tyl­ko jakaś gwiaz­da spa­dła z ciem­ne­go nie­ba, tak jak pacz­ka z „raj­chu” do sąsia­da, i wte­dy uda­ło się posma­ko­wać inno­ści. Na co dzień była sza­rość taka jak okład­ka zeszy­tów ofe­ro­wa­nych w skle­pie papier­ni­czym. Ale to było jed­nak dzie­ciń­stwo, któ­re­go źle nie wspo­mi­nam. W tym cza­sie ukształ­to­wał się mój cha­rak­ter, któ­ry pchał mnie do przo­du, bo chcia­łem zoba­czyć, co jest za kolej­ną gór­ką, a może nawet zajść dalej niż inni.

Ćwi­cząc w woj­sku na wszel­kich torach spraw­no­ścio­wych, zaczą­łem się zasta­na­wiać, dla­cze­go z taką łatwo­ścią przy­chodzą mi róż­ne zręcz­no­ścio­we wygi­ba­sy. Tory prze­szkód są zmyśl­ny­mi budow­la­mi, to rów­no­waż­nie, ścia­ny do wspina­nia się, pło­ty, rowy, tune­le w nie­do­koń­czo­nych domach itd. Prze­bie­ga­nie po nich nigdy nie spra­wia­ło mi pro­ble­mów, co wię­cej, było wręcz fraj­dą. Tak zapa­mię­ta­łem te har­ce w ogro­dzie bab­ci i na oko­licz­nych budo­wach. Uro­dzi­łem się w du­żym ponie­miec­kim fami­lo­ku, dzia­dek z bab­cią po przy­by­ciu na tak zwa­ne zie­mie odzy­ska­ne dosta­li go w zamian za to, co zosta­wi­li na Kre­sach przed­wo­jen­nej Pol­ski. Jestem pewien, że nic im nie było w sta­nie wyna­gro­dzić tego, co pozo­sta­wi­li, tam była dla nich Pol­ska, tam byli u siebie.

Dom zago­spo­da­ro­wa­li na wie­lo­miesz­ka­nio­wy blok, w któ­rym z cza­sem ich dzie­ci wycho­wy­wa­ły swo­je dzie­ci. Za domem posa­dzi­li wiel­ki sad, a wko­ło był duży kawał pola cze­ka­ją­ce­go na cięż­ką pra­cę. Gdy się uro­dzi­łem, dziad­ka już nie było, po­została cudow­na bab­cia i ogród, któ­ry był moim pierw­szym torem prze­szkód. Miesz­ka­ła nas tam spo­ra gro­mad­ka, ogród tęt­nił więc życiem. Rosły w nim wiel­kie orze­chy, rząd czereś­ni, gru­sze i jabło­nie, i choć sad był wiel­ki, trze­ba było sto­czyć wie­le walk, aby dostać się na naj­lep­sze drze­wo, czy­li zara­zem naj­wyż­sze. Star­sze sio­stry i kuzy­no­stwo bro­ni­li dostę­pu do naj­wyż­szych par­tii potęż­nych orze­chow­ców, bo któż chciał­by sie­dzieć na niż­szej gałę­zi. Na doda­tek byłem smar­ka­czem, któ­re­go trze­ba było pil­no­wać. A że z góry lepiej widać, to argu­ment, by mnie oraz kuzy­na, jesz­cze więk­sze­go smar­ka­cza, bo o rok młod­sze­go, nie pusz­czać, był słuszny.

Oczy­wi­ście nie jestem wyjąt­kiem, całe nasze poko­le­nie uro­dzone w latach sie­dem­dzie­sią­tych ma podob­ne wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. To była jedy­na roz­ryw­ka, my, dzie­ci z przed­mieść i wio­sek, mie­li­śmy sady, ogro­dy, lasy, a dzie­cia­ki z miast trze­paki i mizer­ne łań­cu­cho­we huś­taw­ki w blo­ko­wi­skach, pla­ce zabaw wte­dy były jesz­cze rzad­ko­ścią. Na swo­im tere­nie zna­łem każ­de drze­wo. Oczy­wi­ście im wyż­sze, tym wspa­nial­szy był wi­dok na oko­li­cę. To wspi­na­jąc się po nich, mój mło­dy orga­nizm nabie­rał spraw­no­ści i siły, a odwa­ga, hm, po pro­stu nie czu­ło się stra­chu i tyle, o lęku wyso­ko­ści nikt wte­dy nie słyszał.

Kie­dyś jed­nak tro­chę się bałem, mimo że wie­le razy spad­łem z drze­wa, ale raz dość nie­szczę­śli­wie, bo aku­rat na kawa­łek szkła i prze­cią­łem w poprzek sto­pę. Byłem w stra­chu, że jesz­cze w tyłek dosta­nę za roz­wa­le­nie nogi. Ale co tam, i tyłek, i sto­pa zago­iły się jak na psie. Tak jak już wspo­mnia­łem, gdy mia­łem trzy lata, prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z ojco­wi­zny moje­go taty do wła­sne­go, nowo wybu­do­wa­ne­go domu. Gie­rek po­zwolił się budo­wać, dla­te­go na polach oka­la­ją­cych nie tyl­ko Raci­bórz, ale wszyst­kie pol­skie mia­sta powsta­wa­ły przedmieś­cia zło­żo­ne z kwa­dra­to­wych dom­ków, naj­le­piej bliź­nia­ków, by o koszt jed­nej ścia­ny było taniej. Pierw­sze­go okre­su po prze­prowadzce nie wspo­mi­nam zbyt dobrze. Wybu­do­wa­li­śmy się na uli­cy jako pierw­si, nie było więc w pobli­żu żad­nych dzie­ci. Sio­stry, star­sza o pięć lat Ewa i o czte­ry lata Jola, nie chcia­ły mieć ze mną za wie­le wspól­ne­go. A do kuzy­na, któ­ry pozo­stał w daw­nym domu, nie wia­do­mo dla­cze­go było dla czte­ro­lat­ka za dale­ko, by go same­go puszczać.

Odda­li­łem się od ogro­du tyl­ko o kilo­metr, to tam skakali­śmy po drze­wach jak mał­py, tam byłem wol­ny, tam była uko­chana bab­cia czu­wa­ją­ca nad naszym bez­pie­czeń­stwem. Teraz dosta­łem pokój, w któ­rym byłem sam, po sąsiedz­ku były, co praw­da, sio­stry, ale co to ozna­cza, wie tyl­ko ten, kto miał star­sze rodzeń­stwo. Woj­na domo­wa była na porząd­ku dzien­nym. Pokój nasta­wał z chwi­lą powro­tu rodzi­ców z pra­cy. Pano­wał wte­dy nie­pi­sa­ny pakt o nie­agre­sji i nie pamię­tam, by któ­reś z nas się skarżyło.
Z cza­sem jed­nak zaczą­łem dostrze­gać zale­ty moje­go nowe­go miej­sca. Po mroź­nej zimie w 1978 roku, któ­rą pamię­tam jako coś wspa­nia­łe­go, bo były tak wiel­kie zaspy, że wydrążo­ne tune­le sta­no­wi­ły ciąg labi­ryn­tów, w któ­rych nie trze­ba się było nawet schy­lać, nasta­ła wio­sna. Wyobraź­cie sobie uli­cę, na któ­rej po obu stro­nach roz­po­czę­to budo­wy domów jed­norodzinnych, rosłem razem z tymi budo­wa­mi. Nie to, żebym zapo­mniał o sadzie, ale tu powstał praw­dzi­wy tor prze­szkód. Na prze­ło­mie lat sie­dem­dzie­sią­tych i osiem­dzie­sią­tych budo­wało się wła­snym sump­tem i z tego, co było pod ręką. Budo­wanie domu mogło trwać kil­ka lat. Ludzie nie byli leni­wi, ale po pro­stu gospo­dar­ka pla­no­wa zapo­mnia­ła o indy­wi­du­al­nym odbior­cy i nie było z cze­go budo­wać. Nie­je­den dom stał nie­dokończony dłu­gi czas i sta­no­wił, wraz z kupą pia­sku obok, wspa­nia­łe miej­sce do zabaw. Na uli­cy zaczę­ło przy­by­wać dzie­cia­ków. Jed­ne się wpro­wa­dza­ły, inne przy­jeż­dża­ły z rodzi­cami, któ­rzy każ­de popo­łu­dnie spę­dza­li na budo­wie, by jak naj­szyb­ciej prze­pro­wa­dzić się na swo­je. Tak więc gro­ma­da dzie­cia­ków bawi­ła się na uli­cy lub na pobli­skiej budo­wie, na któ­rej aku­rat nie trwa­ły prace.

Mnie wol­no było odda­lać się tyl­ko do dru­gie­go sąsia­da, ale co tam, cie­ka­wość świa­ta powo­do­wa­ła pew­ną niesubor­dynację. Na jed­nej z wol­no sto­ją­cych pose­sji zro­bi­li­śmy boi­sko, któ­re było taką poku­są, że nie liczył się strach przed burą za spóź­nio­ny powrót do domu. Zawsze sły­sza­łem, że nie ma zgo­dy na to, by wycho­wa­ła mnie uli­ca. Ale nie chcia­łem sam sie­dzieć w poko­ju, wola­łem grać z Prze­mkiem, Krzyś­kiem i in­nymi chło­pa­ka­mi w pił­kę i palan­ta. Dziel­ni­ca, w któ­rej miesz­kałem, nazy­wa­ła się Oci­ce i była podzie­lo­na na pod­dziel­ni­ce: Oci­ce Gór­ne, Oci­ce Dol­ne i Oci­ce Wieś. Oci­ce były przedwojen­nymi pery­fe­ria­mi Raci­bo­rza. Na potrze­by komu­nal­ne i zakła­du prze­twór­stwa warzyw­no-owo­co­we­go wybu­do­wa­no tam sze­re­go­we dom­ki, w któ­rych miesz­ka­ły po czte­ry rodzi­ny. Były ponoć też miej­scem, w któ­rym w odda­le­niu od mia­sta lokowa­ła się miej­sco­wa eli­ta, dla­te­go Oci­ce szyb­ko zasłu­ży­ły sobie na dru­gą nazwę – kla­ine Moskau, czy­li mała Moskwa. W nazew­nictwie potocz­nym funk­cjo­no­wał przed­wo­jen­ny podział dziel­nicy, czy­li był: Szta­trand, Noiland, Zyglun­ki i Zaj­del. Zaj­del był fabry­ką pro­du­ku­ją­cą mar­ko­we wina i dże­my mniej sławne.

Po szko­le, w domu, nigdy się nie nudzi­łem. Moż­na powie­dzieć, że samo życie dba­ło o naszą krze­pę. Mam na myśli to, że czyi rodzi­ce mie­li więk­sze pole, ten był sil­niej­szy, bo od naj­młod­szych lat trze­ba było po pro­stu poma­gać rodzi­com. Zro­zu­mie to ten, kto miał do obro­bie­nia hek­tar tru­ska­wek lub inne obo­wiąz­ki. My hek­ta­ra pew­nie nie mie­li­śmy, ale swo­je ary trze­ba było obro­bić. Dla mnie każ­dy rzą­dek to była męka. Zbie­ra­nia tru­ska­wek szcze­rze nie lubi­łem, ale zawsze byłem chęt­ny do nosze­nia koszycz­ków. Far­mer­stwo dla początkują­cych. Dla sze­ścio- czy sied­mio­lat­ka po dwa koszycz­ki w dło­ni, a z cza­sem na zakład­kę po czte­ry, to praw­dzi­wy marsz far­me­ra. Koń­czy­ły się tru­skaw­ki, zaczy­na­ły cze­re­śnie. Cze­re­śnie uwiel­białem zry­wać. Wyso­ko na drze­wie, mając pięk­ny widok na rol­ni­cze tere­ny, czu­łem się wol­ny. Wujek Józek miał w oko­li­cy chy­ba naj­więk­szy sad cze­re­śnio­wy. Dobrze wspo­mi­nam tam­te lata. Za sumien­ną pra­cę zawsze był godzi­wy zaro­bek. Zry­wałem cze­re­śnie od świ­tu do zmro­ku. Podzi­wia­łem face­tów, któ­rzy prze­sta­wia­li od drze­wa do drze­wa się­ga­ją­ce do nie­ba dra­bi­ny. Sam się nie­raz nie­źle nagim­na­sty­ko­wa­łem, by taką dra­bi­nę dobrze posta­wić. Nie chcia­łem pomo­cy star­szych, bo, co tam, dam sobie radę. Mając dzie­sięć lat, tań­czy­łem z dra­binami po sadzie jak balet­ni­ca, a z cza­sem one już nie były takie cięż­kie. W prze­rwach z kuzy­nem Piotr­kiem sku­tecz­nie z wia­trów­ki zwal­cza­li­śmy szpa­ki, potem w woj­sku nie mia­łem pro­ble­mu z cel­nym strzelaniem.

By zaro­bić wła­sny grosz, robi­ło się wszyst­ko. Cho­dzi­ło po­dawać cegły na budo­wę czy zbie­rać ziem­nia­ki. W moim przy­padku wola­łem nosić wor­ki z ziem­nia­ka­mi. I tak mijał rok za rokiem, mniej nauki, wię­cej pra­cy, bo po co się uczyć, jak i tak z tego pie­nię­dzy nie będzie. W szko­le nie uczy­łem się źle, ale, jak to się mówi, zdol­ny, ale leń. A do tego nauczy­cie­le z powo­łaniem tra­fia­li się rzad­ko. Do czwar­tej kla­sy wszy­scy lubi­li­śmy mate­ma­ty­kę. Potem już nie. Za to na histo­rii i geo­gra­fi i siedzia­łem wpa­trzo­ny w panią, któ­ra opo­wia­da­ła o kró­lach, bitwach, morzach i odkryw­cach. Sia­dy­wa­łam potem w domu nad at­lasem i pal­cem po mapie zwie­dza­łem kon­ty­nen­ty i kra­je. Jak obco i nie­do­stęp­nie wyglą­da­ła Afry­ka i Hima­la­je. A ktoś, kto brał udział w powsta­niu war­szaw­skim, był tak samo odle­gły, jak powsta­niec listo­pa­do­wy czy woje Miesz­ka I.
Szko­ła za to dawa­ła szan­se na roz­wój fizycz­ny, i to nie tyl­ko na wuefie. Dyrek­tor chęt­nie zwal­niał z zajęć siód­me i ósme kla­sy, aby zaję­ły się malo­wa­niem pło­tu, wrzu­ca­niem kilkuna­stu ton węgla do piw­ni­cy i prze­sy­pa­niem go w mia­rę potrze­by z pomiesz­cze­nia do pomiesz­cze­nia. Za to dosta­wa­li­śmy obiad w sto­łów­ce, chęt­nie więc te wszyst­kie pra­ce wykonywaliśmy.

Pod­sta­wów­ka napraw­dę była dobrą szko­łą. Sami swoi, wszy­scy z jed­nej dziel­ni­cy, zna­li się rodzi­ce, zna­ły dzie­ci i na­uczyciele, jeśli ktoś coś nabro­ił, to i ksiądz z ambo­ny pal­cem pogro­ził. A dyrek­tor nie musiał patrzeć do dzien­ni­ka, by wie­dzieć, kto jest kto, bo uczył rów­nież naszych rodzi­ców, a teraz z nami się uże­rał jak kil­ka­na­ście lat temu z nimi. Powta­rza­no, że im kla­sa star­sza, tym gor­sza, ale nie było jakichś strasz­nych prze­wi­nień, wybi­ta szy­ba, bój­ka na prze­rwie, napraw­dę nic wielkiego.
Moim naj­więk­szym prze­stęp­stwem było nie­wra­ca­nie do domu na czas. Ale jak moż­na było wró­cić na czas, gdy aku­rat naj­lep­si kole­dzy gra­li w pił­kę. A w pił­kę grać lubi­łem, i to bar­dzo. Lubi­łem też bie­gać. Bie­ga­łem cza­sa­mi z ucznia­mi z wyż­szych klas i nie ustę­po­wa­łem star­szym kole­gom. Co zaś do bie­ga­nia za pił­ką na boisku, nie zawsze prze­kła­da­ło się ono na wynik gry. To, że wszę­dzie mnie było peł­no, nie dawa­ło efek­tu, ale tak to już jest w fut­bo­lu, że nie zawsze wygry­wa ten, co prze­bie­gnie wię­cej kilometrów.

W KSIĘGARNIACH!

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy