Jakub Małecki publikuje powieści od 2008 roku, ale szerszą popularność zyskał dopiero dzięki “Dygotowi” wydanemu dwa i pół roku temu, którym wbił się w tak zwaną literaturę głównonurtową. Wzbudził tym samym zainteresowanie krytyków, a przede wszystkim czytelników, którzy dotychczas stronili od jego skoligaconej z fantastyką twórczości. Chce pisać książki trudne do sklasyfikowania, a najbardziej zależy mu na dawaniu ludziom frajdy z czytania. Z tym równie skromnym, co utalentowanym pisarzem rozmawiał Kamil Dachnij. Z poniższego wywiadu dowiecie się między innymi o fascynacji autora wielopokoleniowymi sagami i przemijaniem, poczytacie o miłości romantycznej w literaturze, poruszony zostanie temat nagród literackich, a na koniec Jakub Małecki poleci kilka nietuzinkowych tytułów.
Kamil Dachnij: Utarło się przekonanie, że na początku swojej kariery pisał pan książki fantasy, co – jak sam pan niejednokrotnie stwierdzał – jest niekoniecznie trafnym spostrzeżeniem. W Polsce dominuje przeważnie krzywdzący podział na literaturę poważną i literaturę gatunkową, która jest traktowana w większości po macoszemu. A jak pan postrzega swoją twórczość? Mieszanka obu konwencji, czy jeszcze zupełnie coś innego?
Jakub Małecki: W sumie to ja się nigdy jakoś bardzo nad tym nie zastanawiam. To znaczy, chciałbym, żeby te moje książki właśnie nie dawały się tak łatwo sklasyfikować. Bardzo mnie na przykład cieszyło, jak połowa krytyków pisała o „Śladach“ jako o zbiorze opowiadań, a połowa uznawała, że to powieść. I nie chodzi tu o to, że szczególnie zależy mi na jakimś sztucznym udziwnianiu tych swoich książek – ja sam po prostu uwielbiam czytać rzeczy, które są inne niż to, co czytałem wcześniej i chciałbym taką samą przyjemność dawać moim czytelnikom.
Kontynuując wątek z poprzedniego pytania, to dość ciekawie określano pana we wczesnych lata kariery: jako pisarza tworzącego schizofreniczne fabuły. Myśli pan, że z perspektywy czasu było w tym trochę prawdy, czy jednak nie? A może wciąż coś w tym jest?
J.M.: Chyba jest w tym sporo prawdy. Nie myślę zbyt często o swoich pierwszych książkach – a właściwie nie myślę o nich wcale – ale gdyby się zastanowić, to tam rzeczywiście działy się jakieś strasznie odjechane rzeczy. Coś takiego wtedy mnie fascynowało – żeby napisać książkę, która czytelnika dosłownie wyrwie z butów. Wydaje mi się, że dalej próbuję robić to samo, ale przy pomocy bardziej subtelnych środków.
Zaczął się pan wpisywać trochę w casus Szczepana Twardocha i Łukasza Orbitowskiego, czyli pisarzy, którzy byli w początkowych fazach swojej kariery gdzieś z boku głównego nurtu, by w pewnym momencie przebić się wyżej i być czytanymi przez szersze grono odbiorców i docenianymi przez większą ilość krytyków. Jak się pan czuje w takiej roli?
J.M.: Nie będę krył, czuję się super. Zapraszają mnie na jakieś festiwale, zgłaszają się różni ludzie z ciekawymi projektami i propozycjami, ogólnie bardzo fajna sprawa. Ale oczywiście to nie było zależne ode mnie – ja po prostu pisałem, bo to lubiłem, aż tu nagle przy siódmej książce coś jakby wybuchło. Tak szczerze mówiąc, to po premierze „Dygotu“ musiałem wyłączać pocztę w ciągu dnia, bo tyle mejli przychodziło, że nie dawałem rady pracować. Wiem jednak, że takie rzeczy są bardzo krótkotrwałe i ulotne, dlatego staram się tym cieszyć, póki nadal tak jest.
W „Rdzy“ występuje charakterystyczne dla pana twórczości zderzenie dwóch odrębnych światów – młodego i starego pokolenia. Jeżeli szukać motywu przewodniego w pana powieściach, to właśnie ten element wybija się na pierwszy plan. Skąd ta fascynacja?
J.M.: To trudne pytanie, bo właściwie nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć. To jedna z takich rzeczy, które sobie człowiek uświadamia czytając recenzje albo takie właśnie pytania. Nigdy nie sądziłem, że ta wielopokoleniowość, to przemijanie tak mnie fascynuje. Ale chyba rzeczywiście coś w tym jest, bo trzy ostatnie książki mocno tę tematykę poruszały – tyle tylko, że nie wiem, skąd to się u mnie wzięło. Może to tak jak z jedzeniem – czasami po prostu bardzo lubisz golonkę i nie bardzo wiesz, dlaczego.
Z lubością sięga pan po zastosowania rodem z realizmu magicznego. Nie inaczej jest w „Rdzy“ – samo wejście w nią ciekawie każe przyjmować przedstawiony świat jako coś zarazem bajkowego, jak i mocno przyziemnego. Od początku był taki zamysł w konstrukcji powieści, czy wyszło to w trakcie pisania?
J.M.: Ja tak chyba patrzę na świat: jak na coś zwyczajnego i magicznego zarazem. Ostatnio usłyszałem na przykład, że we wsi, gdzie mieszkali moi dziadkowie, para staruszków, żyjąca ze sobą od 50 lat, zmarła tego samego dnia. I to jest z jednej strony zwyczajne, a z drugiej magiczne. I o takich rzeczach najbardziej chce mi się pisać.
„Rdza“ jest zaskakująco staroświecka i niezwykle emocjonalnie nacechowana w swoich opisach – wygląda to trochę tak, jakby pisał pan w zupełnie innej epoce, oderwanej od szybkiej i raczej bezdusznej współczesności. Bo dzięki temu deklaracje jak „jest kobietą i leży naga obok tego jedynego człowieka, którego kocha w życiu, i któremu szepcze na ucho: z tobą to bym mogła umrzeć“ stają się jeszcze bardziej romantyczne. Taki efekt chciał pan osiągnąć podczas jej tworzenia?
J.M.: Mnie w ogóle pociągają takie wątki romantyczne i jak widzę w księgarni opasłe tomisko dobrego autora, gdzie na odwrocie napisane jest: „epicka historia wielkiej miłości“, to kupuję bez mrugnięcia okiem. Wydaje mi się, że każda porządna powieść w jakimś sensie jest powieścią o miłości. Takiej lub innej, ale jednak.
„Rdza“ została nominowana do nagrody literackiej ArtRage, która ma dość ciekawą formę, bowiem nie przeradza się w klasyczny plebiscyt popularności, a jest faktyczną próbą docenienia jakości samego tekstu. Jak pan ocenia tego typu przedsięwzięcia? Czy nagroda literacka wciąż ma jakieś znaczenie dla kariery pisarza, czy jednak przestaje mieć przełożenie na większy rozgłos w czasie, gdy niezbyt wiele osób sięga po książki.
J.M.: Wie pan, nagroda, w której głosują czytelnicy, ma dla mnie większe znaczenie niż nagroda, w której werdykt podejmuje trzech literaturoznawców. Ja chcę i próbuję pisać literaturę, która czytelnikowi daje dużo więcej, niż samą przyjemność podczas lektury. Ale nie ukrywajmy – ta przyjemność jest przecież ogromnie ważna. Zawsze mi się wydawało, że wybitna książka, której nikt nie czyta, to chyba jednak nie jest zbyt wybitna. Książka musi się ludziom podobać, inaczej bez sensu w ogóle byłoby ją publikować. Dlatego takie nominacje, jak ta do nagrody ArtRage, sprawiają mi dużo radości.
To obowiązkowe pytanie, więc musi paść. Jakie ma pan plany na przyszłość? Pojawił się już jakiś pomysł na kolejną książkę?
J.M.: Tak, pojawił się i jestem właśnie w trakcie pisania nowej powieści. Nie chciałbym zdradzać na razie zbyt wiele, ale mogę powiedzieć, że będzie to opowieść o kobiecie, która mieszka w Warszawie, i która pewnego dnia robi coś, o co by się nigdy nie podejrzewała. Tak właściwie jest to historia pewnej nietypowej miłości. Tytuł brzmi „Nauka latania“.
Spora część czytelników lubi wiedzieć, co ich ulubieni autorzy czytają w wolnej chwili. Jest coś, co szczególnie zachwyciło Jakuba Małeckiego ostatnimi czasy?
J.M.: O tym mógłbym mówić godzinami… Ale może tylko wspomnę o tym, co zrobiło na mnie wrażenie ostatnio. Były to między innymi: niesamowita, przedziwna i piękna powieść „City” Alessandro Baricco z 1999 roku, nowa powieść Richarda Flanagana pod tytułem „First Person”, która ukaże się w Polsce za kilka miesięcy, a także nieprawdopodobnie oryginalna, zaskakująca i wzruszająca powieść „Lincoln in the Bardo” George’a Saudersa, która zdobyła w ubiegłym roku nagrodę Bookera. Ona również wkrótce będzie dostępna po polsku i zapewniam Państwa: nigdy nie czytaliście czegoś podobnego.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.