Felieton

Między kibolami a templariuszami – recenzja Dziewięciu kołatek Troya Czarneckiej-Suls

Co dosta­nie­my, jeśli doda­my do sie­bie czwo­ro senio­rów żąd­nych przy­gód, nie­miec­kich kibo­li, nazi­stów oraz tem­pla­riu­szy? Sym­pa­tycz­ny kry­mi­nał „Dzie­więć koła­tek Troya” autor­stwa Ali­cji Czarneckiej-Suls.

Dzie­więć koła­tek Troya” zali­cza się do pod­ga­tun­ku cosy cri­me, któ­ry naj­czę­ściej tłu­ma­czo­ny jest na język pol­ski jako kry­mi­nał kocy­ko­wy. Cosy ozna­cza coś przy­tul­ne­go, wygod­ne­go i dają­ce­go kom­fort i wła­śnie takie mają być cosy cri­me. Owszem, są to kry­mi­na­ły, w któ­rych nie bra­ku­je intry­gi i zagad­ki (a nawet i ofiar śmier­tel­nych), ale mają być one prze­ci­wień­stwem thril­le­rów: zamiast gro­zy i maka­bry mają fun­do­wać oso­bom czy­ta­ją­cym czy­sty relaks. To książ­ka, któ­rą czy­ta się w ulu­bio­nym fote­lu, sącząc gorą­cą her­ba­tę czy kakao. Ali­cja Czar­nec­ka-Suls dosko­na­le pora­dzi­ła sobie z tym gatun­kiem, two­rząc opo­wieść o dość zwa­rio­wa­nej pacz­ce przy­ja­ciół w oko­li­cach sześćdziesiątki.

Nie jest to oczy­wi­ście pre­kur­sor­stwo – sama Aga­tha Chri­stie stwo­rzy­ła postać pan­ny Mar­ple, a Joan­na Chmie­lew­ska pozwa­la­ła swo­jej boha­ter­ce-imien­nicz­ce doj­rze­wać wraz z nią. Mimo to na co dzień w popkul­tu­rze widzi­my raczej posta­ci mło­de, co spra­wia, że „Dzie­więć koła­tek Troya” sta­no­wi sym­pa­tycz­ną odmia­nę i jest waż­ną cegieł­ką w repre­zen­ta­cji poko­le­nia silversów.

Nie­przy­pad­ko­wo wspo­mi­nam o Chmie­lew­skiej – powieść Ali­cji Czar­nec­kiej-Suls roz­po­czy­na się przed­sta­wie­niem posta­ci. Dowia­du­je­my się z nie­go m.in., że Fre­de­ri­ka Gon­za­les to „narze­czo­na Linu­sa, pół Hisz­pan­ka, pół Maro­kan­ka, akty­wist­ka eko­lo­gicz­na, przy­ku­wa się to tu, to tam”, a tem­pla­riu­sze są „wiel­ki­mi nie­obec­ny­mi, któ­rzy mimo to cią­gle wpły­wa­ją na losy świa­ta i boha­te­rów tej powie­ści” – co sta­no­wi zara­zem prób­kę poczu­cia humo­ru autorki.

Wspo­mnia­na czwór­ka senio­rów to począt­ku­ją­ca pisar­ka i doświad­czo­na reży­ser­ka Lula, jej part­ner Gabryś, któ­ry oka­zu­je się skry­wać pew­ną waż­ną tajem­ni­cę, wiecz­na opty­mist­ka Ada oraz roz­tar­gnio­ny infor­ma­tyk Kris, któ­ry zna cie­ka­wost­ki w każ­dym ist­nie­ją­cym tema­cie. Lula wyda­ła nie­daw­no pierw­szą książ­kę i szu­ka pomy­słu na kolej­ną, ponie­waż ter­min wyzna­czo­ny przez wydaw­nic­two zbli­ża się nie­bez­piecz­nie szyb­ko. Oka­zu­je się jed­nak, że brat Petrus z zako­nu w Czer­wiń­sku chciał­by zle­cić jej reali­za­cję fil­mu doku­men­tal­ne­go, a że brat Petrus i Lula dzie­lą fascy­na­cję tem­pla­riu­sza­mi, pisar­ka stwier­dza, że może to zle­ce­nie zain­spi­ru­je ją do pra­cy nad książ­ką i zapra­sza przy­ja­ciół na wyciecz­kę krajoznawczą.

Począ­tek wła­ści­wej przy­go­dy ma miej­sce w Czer­wiń­sku – tam czwo­ro senio­rów słu­cha histo­rii o bez­cen­nej anta­bie, któ­rą w cza­sie woj­ny ukradł Dago­bert Troy – nie­miec­ki nauko­wiec oraz SS-man. Postać wzo­ro­wa­na jest na Dago­ber­cie Freyu, któ­ry wywiózł z Czer­wiń­ska cał­kiem real­ną anta­bę i któ­rej nigdy już potem nie widzia­no. W powie­ści jest ina­czej – plot­ki gło­szą, że arte­fakt był widzia­ny w miesz­ka­niu Troy­ów, ale rodzi­na Dago­ber­ta wypie­ra się zarów­no kra­dzie­ży, jak i jego powią­zań z SS. Lula, Ada, Gabryś i Kris wpa­da­ją na nie­co­dzien­ny pomysł – poje­chać do Nie­miec, dostać się nie­po­strze­że­nie do miesz­ka­nia Troy­ów i wyko­nać zdję­cia kołat­ki, tak by móc na ich pod­sta­wie stwo­rzyć kopię, któ­rą następ­nie poda­ru­ją bazy­li­ce. Wie­dzą, że pomysł jest sza­lo­ny, ale wyobra­że­nie ich nazwisk jako dar­czyń­ców wymie­nio­nych na zło­tej tablicz­ce przy­ćmie­wa im jasność umy­słu. Co gor­sza, brat Petrus nie może wybić im z gło­wy pomy­słu z wła­ma­niem, ponie­waż jesz­cze w trak­cie pierw­sze­go spo­tka­nia z senio­ra­mi zakon­nik nagle spa­da z rusz­to­wa­nia. Tyl­ko czy napraw­dę spadł, czy ktoś mu w tym pomógł?

Tak roz­po­czy­na się fabu­ła „Dzie­wię­ciu koła­tek Troya” a im dalej, tym śmiesz­niej. Eki­pa silver­sów rze­czy­wi­ście uda­je się w podróż do Stut­t­gar­tu (łatwo być detek­ty­wem-ama­to­rem w cza­sach, gdy wszy­scy piszą wszyst­ko w mediach spo­łecz­no­ścio­wych) – Dit­ta Troy wraz z mężem wyje­cha­ła na cały tydzień, a vis-à-vis ich miesz­ka­nia znaj­du­je się pub, któ­ry umoż­li­wi Luli i resz­cie pacz­ki dys­kret­ną obser­wa­cję celu. Nie prze­wi­dzie­li jed­nak, że nie jest to zwy­kły pub, a miej­sce spo­tkań kibi­ców klu­bu VfB. Dodaj­my, że nie takich zwy­czaj­nych kibi­ców – część z nich mecze może oglą­dać tyl­ko w pubie z powo­du zaka­zów sta­dio­no­wych, a sam lokal nale­ży do Bal­du­ra Kocha – męża Dit­ty, neo­na­zi­sty, wła­ści­cie­la skraj­nie pra­wi­co­wych wydaw­nictw oraz sza­rej emi­nen­cji sce­ny poli­tycz­nej. Po pubie wałę­sa­ją się nato­miast dzie­ci pary: zaska­ku­ją­co sym­pa­tycz­ny Linus oraz ulu­bie­ni­ca ojca – Walkiria.

Pery­pe­tie z nie­miec­ki­mi (a póź­niej tak­że i pol­ski­mi) kibo­la­mi to sta­now­czo moje ulu­bio­ne frag­men­ty powie­ści. Ali­cja Czar­nec­ka-Suls roz­bra­ja­ją­co opi­sa­ła pró­by bra­ta­nia się senio­rów z tym śro­do­wi­skiem oraz licz­ne zwro­ty akcji. Widać, że autor­ka mia­ła pomysł, jak popro­wa­dzić fabu­łę i świet­nie bawi­ła się, reali­zu­jąc go. Zde­rze­nie dwóch świa­tów wypa­dło prze­ko­nu­ją­co i – przede wszyst­kim – prze­za­baw­nie. Choć­by dla tych frag­men­tów war­to się­gnąć po „Dzie­więć koła­tek Troya”.

Powieść to jed­nak nie tyl­ko cosy, ale tak­że cri­me. Autor­ka stop­nio­wo odkry­wa kar­ty, zmie­nia­jąc nar­ra­to­rów i pla­ny cza­so­we. Oprócz wąt­ków widzia­nych z per­spek­ty­wy Luli, dosta­je­my zapi­ski z pamięt­ni­ka Ady, opi­sy wyda­rzeń z Czer­wiń­ska z lat 30. widzia­ne z per­spek­ty­wy dzie­się­cio­let­nie­go Edwar­da, któ­ry tra­fia pod opie­kę opa­ta Rafa­ela, listy Dago­ber­ta Troya do żony i wnucz­ki oraz enig­ma­tycz­ne roz­dzia­ły, w któ­rych obser­wu­je­my per­spek­ty­wę rodzi­ny nazisty.

Całość, wraz z roz­wią­za­niem zagad­ki, nad któ­rą autor­ka napraw­dę musia­ła się napra­co­wać, two­rzy satys­fak­cjo­nu­ją­cą, przy­jem­ną całość pozwa­la­ją­cą miło spę­dzić wie­czór lub kilka.

Oprócz war­to­ści roz­ryw­ko­wej doce­niam „Dzie­więć koła­tek Troya” też za prze­sła­nie. Poka­zu­jąc per­spek­ty­wę osób w oko­li­cach sześć­dzie­siąt­ki, poka­zu­je też ich moty­wa­cje i lęki. Lula oba­wia się, że wszyst­ko to, co naj­waż­niej­sze, ma już za sobą… a co gor­sza kie­dy umrze, zosta­nie zapo­mnia­na. „Drę­czy­ła ją myśl, że któ­re­goś dnia umrze, a świat będzie trwał dalej jak zawsze. I śla­du po niej nie będzie. Znik­nie w czar­nej dziu­rze, jej życie znik­nie jak papie­rek porwa­ny przez nurt ciem­nej wody. Okej, zosta­nie tro­chę domi­nu­ją­cych genów w cie­le syna Karo­la, cór­ki Teo­do­ry, zwa­nej Tesią, i wnucz­ki Sofii. A tak­że tro­chę jej powie­dzo­nek i parę nie­pod­pi­sa­nych zdjęć, ale to już tchnę­ło wiecz­ną ano­ni­mo­wo­ścią. Cza­sa­mi budzi­ła się w nocy i nie mogła spać, bojąc się tej czar­nej dziury”.

Wciąż jesz­cze w spo­łe­czeń­stwie poku­tu­je podej­ście do senio­rów jako do osób, któ­rych życie już się skoń­czy­ło. Teraz mają zaj­mo­wać się wnu­czę­ta­mi, a w wol­nym cza­sie dzier­gać na dru­tach albo pod­le­wać grząd­ki. Wyjąt­ko­wo dobit­nie poka­zu­je to pró­ba kup­na nie­ste­re­oty­po­wej kart­ki z życze­nia­mi z oka­zji Dnia Bab­ci i Dnia Dziad­ka – siwa sta­rusz­ka z kokiem i kotem na kola­nach dzier­ga­ją­ca swe­ter, star­szy pan pyka­ją­cy faj­kę. Choć Uni­wer­sy­te­ty Trze­cie­go Wie­ku wciąż zysku­ją na popu­lar­no­ści, a silver­si mogą być aktyw­ni zawo­do­wo oraz reali­zo­wać hob­by, wyobra­że­nie „bab­ci” i „dziad­ka” nie przy­sta­je do rze­czy­wi­sto­ści. Zauwa­ża­ją to Kris i Gabryś: „to wła­śnie teraz, kie­dy są spo­łecz­nie prze­zro­czy­ści, łatwiej im robić to, na co zawsze mie­li ocho­tę, czy­li żyć, jak im się podo­ba, nie przej­mu­jąc się inny­mi”. I sądzę, że to wspa­nia­le, że takie prze­sła­nie tra­fia do ich rówie­śnic i rówie­śni­ków – przy­po­mnie­nie, że żyją przede wszyst­kim dla sie­bie, a nie tyl­ko dla dzie­ci, wnu­cząt i prawnucząt.

Każ­de z nas jest waż­ne dla świa­ta, dopó­ki coś od nas zale­ży i coś posia­da­my. A tak byśmy poka­za­li temu świa­tu, że na coś nadal mamy wpływ”, komen­tu­je Kris, bar­dzo moż­li­we, że wyra­ża­jąc myśli wie­lu osób w oko­li­cach sześć­dzie­siąt­ki i starszych.

Całe życie kie­ro­wa­łaś się naj­pierw tym tak zwa­nym obo­wiąz­kiem wobec wszyst­kich innych, wobec two­jej rodzi­ny, mat­ki, fir­my, współ­pra­cow­ni­ków i na koń­cu ewen­tu­al­nie wła­sną przy­jem­no­ścią, ale tym razem powin­naś zro­bić coś na odwrót, zagrać świa­tu na nosie, sko­ro ma nas gdzieś, bo się sta­rze­je­my. To się zabaw­my nim na wła­snych warun­kach” – tymi sło­wa­mi Gabryś przy­po­mi­na Luli, że jak nie teraz, to kiedy.

I jasne, nie każ­dy senior czy senior­ka będzie pla­no­wać wypra­wę zagra­nicz­ną, by wła­mać się do domu potom­ków nazi­sty, któ­ry wkradł z Pol­ski cen­ny zaby­tek, ale prze­sła­nie pozo­sta­je uni­wer­sal­ne. Star­sze oso­by są wśród nas i tak samo jak wszyst­kie inne zasłu­gu­ją na to, by żyć peł­nią życia. Zwie­dzać, podró­żo­wać, zna­leźć nowe hob­by czy… nową miłość – bo i ten wątek poja­wia się w „Dzie­wię­ciu kołat­kach Troya” i zosta­je napraw­dę wzru­sza­ją­co rozegrany.

Czy powieść jest ide­al­na? Nie­ste­ty w paru miej­scach bra­ku­je szli­fów. Widać, że choć to bar­dzo dobry debiut, to cały czas debiut. Widać, że autor­ka, two­rząc Lulę, Adę, Gabry­sia i Kri­sa, wzo­ro­wa­ła się na grup­ce real­nych przy­ja­ciół (co potwier­dza w posło­wiu) i mam wra­że­nie, że pew­ne żar­ty to prze­nie­sio­ne jeden do jed­ne­go zda­rze­nia z ich życia, któ­re jed­nak bez kon­tek­stu wyda­ją się dziw­ne. Zasta­na­wia na przy­kład, dla­cze­go zawsze kie­row­cą zosta­je Kris, jed­no­cze­śnie opi­sa­ny jako skraj­nie nie­kom­pe­tent­ny pod tym wzglę­dem, nie­zdol­ny do nie­za­błą­dze­nia na pro­stej dro­dze. Pozo­sta­łych boha­te­rów wpra­wia to w szam­pań­ski nastrój, co wię­cej – gdy przy­cho­dzi do pości­gu, Kris radzi sobie jak raj­do­wiec. Sce­ny opi­su­ją­ce nie­co­dzien­ny spo­sób pro­wa­dze­nia auta przy­po­mi­na­ją hiper­bo­li­zo­wa­ne żar­ty z real­ne­go przy­ja­cie­la, któ­re dla osób zna­ją­cych go w rze­czy­wi­sto­ści mogą być prze­za­baw­ne, ale w ode­rwa­niu od tej nad­bu­do­wy budzą zdzi­wie­nie. Zgrzy­ta­ły mi też realia debiu­tu Luli –  począt­ku­ją­ca autor­ka raczej nie otrzy­ma od wydaw­nic­twa pokaź­ne­go pli­ku zdjęć do roz­da­wa­nia auto­gra­fów fan­kom i fanom. Nawet jeśli wydaw­ca rze­czy­wi­ście wykroi tak duży budżet na pre­mie­rę, to na pocz­tów­kach umie­ści raczej gra­fi­kę okład­ko­wą niż twarz nie­zna­nej jesz­cze osoby.

To wszyst­ko jed­nak deta­le, któ­re w ogól­nym roz­ra­chun­ku nie psu­ją przy­jem­no­ści z lek­tu­ry. „Dzie­więć koła­tek Troya” zwra­ca uwa­gę wart­ką akcją, cie­ka­wy­mi pomy­sła­mi na zwro­ty akcji, barw­ny­mi boha­ter­ka­mi i boha­te­ra­mi oraz napraw­dę sumien­nie przy­go­to­wa­ną zagad­ką. A jeśli twór­czość Ali­cji Czar­nec­kiej-Suls przy­pad­nie Wam do gustu, mam świet­ną infor­ma­cję: zakoń­cze­nie wyraź­nie wska­zu­je na to, że spo­tka­my jesz­cze Lulę, Adę, Gabry­sia i Kri­sa. Ja już nie mogę się doczekać!

Anna Tess Gołębiowska

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy