Seryjny morderca grasujący po Wrocławiu właśnie porwał kolejną ofiarę. Zbrodniarz zwany Kanalarzem nie popełnia błędów, nie zostawia żadnych śladów. A jednak tym razem ktoś go zauważył – bezdomny zwany Księciem, który w przeszłości pracował w policji, ma niezwykłe oko do detali. Daje cynk kolegom z dawnej „firmy”. Ci podążają za Kanalarzem, ale w podziemiach coś idzie mocno nie tak…
Oto otwarcie powieści „Cienie dawnych grzechów” napisanej przez twórczy duet Mieczysława Gorzki i Michała Śmielaka. Choć obaj znani są przede wszystkim z kryminałów i powieści sensacyjnych, w tym przypadku balansują na granicy thrillera – i nie chodzi tu o samą postać Kanalarza. Fabuła skupia się przede wszystkim na policji, a w tej – jak w rzeczywistości – nie brakuje paskudnych indywiduów.
Po tym, jak na wrocławskiej komendzie dochodzi do paskudnych wydarzeń, na miejsce oddelegowanych zostaje dwoje funkcjonariuszy z Warszawy. Komisarz Kalina Jadecka skupia się na dochodzeniu wewnętrznym, a inspektor Daniel Bednarz przejmuje sprawę Kanalarza. Choć to dwa różne śledztwa, to są ze sobą ściśle powiązane, a Jadecka i Bednarz chcąc nie chcąc będą musieli połączyć siły. Gwoli wyjaśnienia – on chce tej współpracy niemal tak bardzo, jak ona się od niej wzbrania.
Jadecka zwana Jędzą to postać, którą naprawdę trudno polubić. Wszystko jej przeszkadza, we wszystkich widzi wrogów, a jeśli ktoś jej podpadnie, to gotowa jest długo szukać na niego odpowiedniego haków – w myśl: dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie. Jadecka ma też wiele do ukrycia i obsesyjnie wręcz zastanawia się, czy ktoś właśnie nie wpadł na trop jej brudnych sekretów.
Bednarz wydaje się jej przeciwieństwem: poukładany, sumienny, rzetelny i ujmujący, ale mimo tego jest w nim pewien mrok. Czym jest spowodowany i co właściwie próbuje zataić przed Jędzą? A może naprawdę jest tym, za kogo się podaje, a policjantka zaczyna pogrążać się w obłędzie?
„Cienie dawnych grzechów” są pełne zwrotów akcji. Gdy już wydaje się, że wiemy coś na pewno, autorzy wyciągają kolejnego asa z rękawa. To zarazem zaleta powieści, jak i jej wada – chwilami można się zastanawiać, czy naprawdę aż tyle twistów było tu potrzebnych. Mnie osobiście nie przeszkadzały, ale mam wrażenie, że niektóre osoby będą tak skonstruowaną fabułą po prostu zmęczone.
Powieść Gorzki i Śmielaka dość mocno pokazuje zepsucie polskiej policji – można w niej spotkać przemocowców i sadystów czy osoby skrajnie niekompetentne. Nepotyzm ma się znakomicie, kumple chronią się nawzajem, a od konfrontacji z potencjalnym mordercą gorsza okazuje się wizja współpracy z biurem spraw wewnętrznych.
Dodatkowo śledztwa okazują się skomplikowane, tropy mylące, a Jadecka nie może się skupić na pracy, bo cały czas skupia się nad tuszowaniem własnych czynów oraz… lawirowaniem między skutkami ubocznymi leków a skutkami ich odstawienia. Jedne i drugie są naprawdę dotkliwe.
„Cienie dawnych grzechów” to zdecydowanie wciągająca, trzymająca w napięciu lektura, a znaczenie tytułu powracać będzie do osób czytających wielokrotnie. Czyje bowiem grzechy są kluczowe dla fabuły? Kanalarza? Jadeckiej? Policji z Wrocławia? Co takiego ukrywa rowerzysta, którego potrąciła Jędza, a który woli wziąć winę na siebie niż zawiadomić policję? Pytań przybywa z każdą stroną.
Postaci z powieści trudno polubić. Jadecka jest jawnie antypatyczna i choć czasem można ją zrozumieć, to nie jest to ktoś, do kogo się czuje sympatię, raczej współczucie połączone z irytacją. Bednarz z kolei jest ujmujący i niezwykle kompetentny, ale kiedy pewne fragmenty sugerują, że to tylko poza. Tylko co się za nią skrywa? Nieśmiałość, pogarda a może coś jeszcze bardziej mrocznego?
Większa część powieści mocno trzymała mnie w napięciu, tak naprawdę mam do niej dwa zastrzeżenia. Pierwsze to sam finał – nie mam na myśli rozwiązania zagadki, tylko to, że Mieczysław Gorzka i Michał Śmielak postawili na zakończenie otwarte. Oczywiście to ich pełne prawo, możliwe, że to furtka pod kontynuację „Cieni dawnych grzechów”, ale czuję zdecydowany niedosyt. Jakby autorom zabrakło odwagi, by dopisać jeszcze kilka akapitów i przyznać, co naprawdę się zdarzyło w samej końcówce. Takie zakończenie bardziej pasowałoby jako zwieńczenie sezonu serialu – owszem, pozostawia wiele pytań, ale wiemy, że gdzieś tam czeka odpowiedź i za rok czy dwa ją poznamy. Jako samodzielny finał jest jednak niesatysfakcjonujące i mam nadzieję, że rzeczywiście kiedyś powstanie drugi tom, a wtedy Gorzka i Śmielak postawią kropkę nad i.
Do drugiego zastrzeżenia jeszcze wrócę, ale najpierw chcę parę słów poświęcić formie.
„Cienie dawnych grzechów” ukazały się bowiem nie tylko jako powieść, ale też – czy może przede wszystkim – słuchowisko. Taka była geneza tej historii: kryminalna superprodukcja dla Legimi. Jednoczesna była też premiera audiobooka, ebooka oraz synchrobooka, czyli rozwiązania pozwalającego przełączać się między formatem audio a wersją przeznaczoną do samodzielnej lektury.
Wydawnictwo Labreto przygotowało więc powieść, a studio Drezina Records – słuchowisko. Wyreżyserował je Aleksander Orsztynowicz-Czyż. Jakie są efekty? Obsada sprawdziła się znakomicie. Wojciech Żołądkowicz pasuje do narracji dusznego kryminału czy thrillera, a trójka głównych postaci idealnie współgrała z głosami, którymi je obdarzono.
Paulina Holtz jako Kalina Jadecka mnie zachwyciła. Ta postać, naprawdę męcząca, może sprawiać, że ktoś odbije się od tekstu, ale w przypadku słuchowiska poświęcone jej rozdziały okazały się świetne – słychać było, że aktorka znakomicie bawi się tą rolą i że granie zołzy sprawia jej frajdę. Choć przez kilkanaście lat była związana z Teatrem Powszechnym, to najbardziej kojarzona jest z rolą Agnieszki Lubicz z „Klanu”, w którą wciela się już 27 lat. W porównaniu z rolą z serialu obyczajowego dla całej rodziny (choć trzeba przyznać, że na tle innych postaci Agnieszka zawsze była buntownicza) Jędza robi jeszcze większe wrażenie.
Jakub Sasak w roli Daniela Bednarza to kolejna perełka, aktor potrafił oddać i jego przesympatyczną, i tę budzącą grozę stronę. Modest Ruciński wcielił się w chyba najbardziej paskudną postać, przemocowego męża Kaliny. Już pierwsze, niewinne jeszcze: „Co z twoim lekarstwem, kochanie?” podniosło mi ciśnienie. Ruciński i Holtz przedstawili stworzyli duet idealny, portretując nienawidzące się małżeństwo, które jednak czasem potrafi szukać w sobie ratunku. Adam z przemocowego dupka w jedną sekundę zmieniał się w wybawiciela, pokazując, że tylko jemu Kalina może naprawdę zaufać… by zaraz potem obdarzyć ją kolejną porcją jadu. Z kolei w dialogach Holtz z Sasakiem pięknie współgrały chaos Jędzy i granitowa pewność siebie Bednarza.
Sądzę, że Mieczysław Gorzka i Michał Śmielak nie mogli sobie wymarzyć osób bardziej stworzonych do ożywienia ich postaci.
Niestety praca studia Drezina Records ma też wady. Głośność nagrań była nierówna, czasami przeskoki między narratorem a postaciami były na tyle duże, że chwilami konieczna była ręczna regulacja i trzymanie palca na wskaźniku głośności. Dźwięki tła budowały nastrój, ale zdarzało się, że zagłuszały lektorów i lektorki. Nie ukrywam – ucieszyłoby mnie, gdyby studio zdecydowało się przemontować słuchowisko, dopracowując te elementy.
W kwestii dźwięków jeszcze: ważną rolę w powieści odkrywa „Lacrimosa” Mozarta. Zabolało mnie odkrycie, że pierwotnie miało to być „Riders on the Storm” The Doors – ten utwór wpasowałby się idealnie! Podejrzewam jednak, że zmiana nastąpiła z powodów licencyjnych, w końcu Mozart znajduje się w domenie publicznej, a rockowa grupa jeszcze długo tam nie trafi…
Mimo niedostatków (oraz mojego prywatnego żalu za potencjałem wprowadzenia do powieści „Riders on the Storm”) słuchowisko jest godne polecenia. Apeluję o poprawki, aby potencjalnie zainteresowane nim osoby nie odbijały się od technikaliów. Dodatkowe nagrania nie są potrzebne, lektorzy i lektorki naprawdę czują tę fabułę. Szkoda, żeby ich głosy niknęły przez problemy z montażem.
Pozostaje jeszcze moje finalne zastrzeżenie, którego jednak nie da się omówić bez spoilerów. Jeśli więc jesteście przed lekturą lub zapoznaniem się ze słuchowiskiem, nie czytajcie dalej; zapraszam do powrotu do tekstu później. Kontynuujcie lekturę tylko wtedy, jeśli znacie już fabułę „Cieni dawnych grzechów” lub… nie przeszkadzają Wam spoilery. Nie zdradzę wszystkiego, ale chcę omówić naprawdę ważny element powieści.
Sytuację – zarówno fabularnie, jak i w ocenie książki – komplikuje choroba Jędzy. Kalina Jadecka jest chora psychicznie. Im więcej miejsca autorzy poświęcali jej objawom, tym większa była moja obawa – czy odniosą się do tego w posłowiu? Niestety słuchowisko się skończyło bez żadnego wyjaśnienia.
Posłowie pojawiło się w wersji tradycyjnej, ale zabrakło w nim kluczowych informacji. Owszem, znajduje się w nim podziękowanie dla specjalistów, którzy skonsultowali objawy Jędzy oraz dopisek, że pewne kwestie zostały zmienione w ramach licentia poetica. W których? Niestety tego się nie dowiadujemy – „zgodnie stwierdzili, że nie przesadziliśmy aż tak bardzo. Jeśli więc znajdziecie jakiekolwiek problemy medyczne, to tylko nasza, czyli autorów, wina”.
Niestety mam wrażenie, że autorzy jednak przesadzili. Bardzo ważną częścią powieści są rozmowy Kaliny z mężem. Problem – i spoiler – polega na tym, że Adam nie żyje. Dialog toczy się w jej głowie.
Rozmowy Kaliny i Adama pod kątem fabuły sprawdzają się świetnie, ale według mojej wiedzy medycznej one po prostu nie mogłyby tak brzmieć. Skonsultowałam się ze znajomymi specjalistkami — neuropsycholożką oraz lekarką – które potwierdziły, że moje zastrzeżenia są słuszne.
Dokładna ocena stanu zdrowia Kaliny jest problematyczna, ponieważ nie dostajemy konkretnej diagnozy. Wiemy, że bierze olanzapinę, co może sugerować schizofrenię. Skutki uboczne leku są opisane wiarygodnie, choć jednocześnie wydaje się problematyczne, że przy tak silnych problemach psychiatra Jadeckiej nie próbuje innych metod leczenia, pozostawiając pacjentkę na pastwę losu. Jędza leczy się nieoficjalnie, pilnując, by żadna dokumentacja nie trafiła do jej pracy, bo wtedy jej kariera byłaby skończona, a obserwujemy ją w czasie wyjazdu służbowego i bez kontaktu z lekarzem. Sama manipuluje leczeniem, to odstawiając, to wznawiając zażywanie tabletek. O tym, co jej dolega, mówi tylko raz, informując, że słyszenie głosów to efekt PTSD. Problem w tym, że nie mamy pojęcia, czy mówi prawdę, czy kłamie. Co więcej, inna z postaci sugeruje, że miała kontakt z olanzapiną przy leczeniu guza mózgu – tak, taki guz też może skutkować objawami wytwórczymi, ale leczy się je w inny sposób, przede wszystkim dokonując resekcji guza, a nie maskując objawy jego obecności farmakologicznie, co notabene byłoby szkodzeniem pacjentce.
No właśnie, objawy wytwórcze – do których należą głosy słyszane w głowie – nie występują w przypadku PTSD. Owszem, zespół stresu pourazowego można leczyć olanzapiną, ale wiążą się z nim flashbacki. Jadecka mogłaby więc słyszeć dosłowne cytaty związane z doznanymi krzywdami, ale na pewno nie prowadzić długie rozmowy z martwym mężem, agresywnie komentującym jej obecne życie. Bardziej realistyczną diagnozą byłaby schizofrenia, ale byłoby to mocne romantyzowanie objawów – niewielka część wypowiedzi Adama naprawdę mogłaby się pojawić w życiu Kaliny. Dialogi są zbyt rozbudowane i przypominają raczej popkulturowe wyobrażenie schizofrenii niż prawdziwy przebieg choroby. Zastrzeżenie, choć mniejsze, budzi kwestia tego, że po lekach głos Adama znika, a pojawia się po ich odstawieniu. Zdecydowanie bardziej powszechne jest to, że objawy wytwórcze pod wpływem leczenia farmakologicznego stają się łatwiejsze do ignorowania lub mniej dotkliwe sensorycznie. Ich znikanie to rzadkość. Mało prawdopodobne jest też to, żeby głos należał do czarnego charakteru z przeszłości, a tym bardziej zmieniał się co jakiś czas (Jadecka najpierw rozmawiała z matką, potem z ojcem, a dopiero z czasem – z mężem). Mniejszością są też głosy obrażające i agresywne, problematyczność objawów wytwórczych bierze się z ich nachalności oraz niemożliwości odcięcia się. Sama treść komunikatu może być przyjazna bądź neutralna, ale kłopotliwa przez stałą obecność i losową głośność.
Część komunikatów Adama brzmi jak po prostu podkręcona fantastyką wersja wewnętrznego narratora, część mocno przypomina myśli intruzywne. Innymi słowy – solidne pomieszanie z poplątaniem. Dlaczego uważam, że istotne, by zwrócić na to uwagę?
Osoby cierpiące z powodu chorób psychicznych są często stygmatyzowane. Stygma ta jest tak duża, że osoby potrzebujące pomocy obawiają się udać do psychiatry, ponieważ nie chcą przyznać, że potrzebują tego rodzaju pomocy, a inne mierzą się z licznymi problemami, m.in. dyskryminacją w pracy i w życiu prywatnym. Z tego powodu przedstawienia chorób psychicznych w popkulturze powinny być odpowiedzialne i nie przyczyniać się do pogłębiania tej nagonki. A wizja skrajnie niekompetentnej Jadeckiej, która ignoruje obowiązki, bo właśnie kłóci się z martwym mężem, może przyczynić się do tego, że ktoś nie zechce współpracować z osobą chorą. Realną, żywą, czującą.
Czy rozumiem potrzebę zabiegu literackiego i przedstawienia rozmów Jadeckiej z Adamem? Jak najbardziej, szczególnie w kontekście słuchowiska sprawdzało się to świetnie. Ale jest to sytuacja, w której oczekuję odpowiedzialnego podejścia do sytuacji – a więc posłowia, które wyjaśniłoby tę okoliczność. Zamiast zapewnienia, że jeśli pojawiły się błędy merytoryczne, to odpowiadają za nie autorzy, w posłowiu powinna znaleźć się informacja, jaka tak właściwie choroba została opisana, co jest realne, a co stanowi licentia poetica. Jeśli rzeczywiście zdarzył się przypadek pacjentki o tak nietypowym połączeniu chorób i objawach, to zaznaczenie, że jest to margines, a standardowy przebieg choroby wygląda inaczej. Namiary na publikacje o tych wyjątkach, które zainspirowały powieść, byłyby tym bardziej cenne! A gdyby jeszcze do tego zamieścić w książce informacje o tym, gdzie mogą szukać pomocy osoby, które identyfikują się z częścią tych objawów, to sytuacja byłaby bliska idealnej.
Dlaczego bliska, a nie idealna? W literaturze brakuje porządnej reprezentacji osób z chorobami psychicznymi, takiej, która przedstawiłaby, jak naprawdę wygląda dana choroba i jak wpływa na życie. Niestety mam wrażenie, że w tym przypadku Mieczysław Gorzka i Michał Śmielak nie zainspirowali się konkretnym (nawet rzadkim) przypadkiem, a raczej wymyślili, jak interesująco choroba mogłaby wpłynąć na fabułę, a potem zaczęli konsultować, czy nie przesadzili. Jeśli rzeczywiście tak było, to nie są w tym podejściu odosobnieni i nie będę ich odsądzać od czci i wiary za to, że nie postanowili być prekursorami. Uważam jednak, że o ile w powieści swoboda twórcza jest absolutnie w porządku, to kiedy może uderzać w grupy i tak narażone na przemoc, powinno się temu zapobiegać ze wszystkich sił. W tym przypadku – merytorycznym, solidnym posłowiem.
Nie rozpisuję się na ten temat po to, żeby kogokolwiek odstraszyć od książki czy żeby obrazić autorów. Wręcz przeciwnie – ta powieść naprawdę mi się podobała. Mam jednak nadzieję, że moje uwagi dotrą do nich i do wydawnictwa, a potem zaowocują drugim wydaniem powieści. Takim poszerzonym o posłowie. W przypadku ebooka nie ma problemu z nakładem – wystarczy podmienić plik na serwerze. W przypadku słuchowiska – owszem, konieczne byłyby nagrania z lektorem, ale te i tak powinny mieć miejsce, ponieważ obecnego posłowia w słuchowisku brak, co czyni tę wersję książki niepełną.
Wiem, moje postulaty to dużo, ale byłoby naprawdę super, gdyby udało się je spełnić. I sądzę, że książka tylko by na tym skorzystała, a wydawnictwo, studio i autorzy wraz z nią.
Anna Tess Gołębiowska