Opowiadał historie, malując obrazy, ale ostatnio spróbował swoich sił z literaturą i odnosi sukcesy: „Zaklinacza tygrysów” poleca Przemysław Staroń, Nauczyciel Roku 2018. W rozmowie z nami Roch Urbaniak opowiedział, jak malarz został pisarzem, dlaczego uważa, że reprezentacja ma znaczenie i dlaczego warto angażować się w akcje społeczne.
Anna Tess Gołębiowska: Minęło kilka tygodni od premiery „Zaklinacza tygrysów”. Z jakim przyjęciem spotyka się ta książka?
Roch Urbaniak: Z tego, co wiem, z dobrym. Zaczynają spływać recenzje, nie tylko od recenzentów współpracujących z wydawnictwem, ale też ludzi prowadzących blogi czy mniejsze strony na instagramie i facebooku. I z tego, co widzę, większość jest entuzjastyczna, co mnie bardzo cieszy.
A.T.G.: Czytając „Zaklinacza tygrysów”, nie mogłam uwierzyć, że ilustracje i treść mogą współgrać do tego stopnia, tworzyć aż tak zwartą całość. To już Pana trzecia książka – jak to się właściwie stało, że malarz postanowił zostać pisarzem?
R.U.: Zawsze chciałem tworzyć i opowiadać historie. Zresztą myślę, że to nie jest coś niezwykłego i większość z nas ma tę potrzebę. Czytając książki, oglądając filmy i grając w gry, dajemy się ponieść cudzej opowieści, ale często na ich kanwie dopowiadamy sobie własne. Miałem to szczęście, że moja praca, malowanie obrazów, może być też narzędziem służącym właśnie do tego. Do tworzenia światów i sytuacji, które możemy odkrywać i po których możemy podróżować. Skoro więc dało się opowiadać za pomocą pędzla i farb, trzeba było spróbować też za pomocą słów na papierze. Było to o tyle proste, że te historie już były w moich obrazach. Wystarczyło je spisać.
A.T.G.: Dlaczego postanowił Pan kierować swoje książki do dzieci?
R.U.: Nie postanowiłem. Tak wyszło. Pewnie dlatego, że nie widzę wyraźnego rozróżnienia pomiędzy literaturą dla młodzieży i dorosłych. Po prostu trzeba ostrożnie podchodzić do pewnych tematów i unikać wulgaryzmów. Trochę dokładniej i prościej klarować pewne sprawy. Nie unikać kwestii, które mogą się nam, „dorosłym”, wydawać oczywiste i niewarte wzmianki. Wydaje mi się, że jeżeli będziemy to mieli na uwadze, to historie dla dzieci i dorosłych nie będą się od siebie różnić. „Władca Pierścieni” jest dla dorosłych czy dla dzieci? A „Hobbit”? Część twórczości Gaimana? A „Gwiezdne Wojny”? Przecież mimo tego, że „Mroczne Widmo” jest niezbyt lubianą częścią cyklu, głównie przez to, że występują w niej infantylne postacie, to tłem fabularnym jest wojna handlowa wynikająca z opłat celnych nałożonych przez chylący się ku upadkowi, skorumpowany system polityczny. Moim zdaniem książki dla dzieci kończą się w momencie, kiedy odbiorca ma mniej więcej 6 lat, jeżeli trzeba by podać jakiś średni wiek czytelnika. Potem są po prostu dobre i złe książki.
A.T.G.: „Zaklinacza tygrysów” poleca m.in. Przemysław Staroń, Nauczyciel Roku 2018 oraz finalista Global Teacher Prize 2020, a więc jedna z najważniejszych osób, które mogą zrecenzować książkę dla młodego czytelnika. Czy spodziewał się Pan takiej rekomendacji?
R.U.: Miałem na nią nadzieję. Głównie dlatego, że znając książki Przemysława Staronia oraz jego podejście do edukacji i młodego człowieka, jako osoby, której należy wskazać ścieżki i możliwości, a nie gotowe rozwiązania, które musi zaakceptować, uważam go za jedną z najmądrzejszych osób zajmujących się kwestiami oświaty. Podzielam jego poglądy, na jego miejscu działałbym pewnie podobnie i mam wielką nadzieję na to, że kiedyś to On i jemu podobni będą odpowiadać za to, jak będzie wyglądać polskie szkolnictwo. Jest więc dla mnie w jakimś stopniu idealnym papierkiem lakmusowym. Gdyby „Zaklinacz tygrysów” mu się nie spodobał, znaczyłoby to, że nie udało mi się przekazać tego, co chciałem opowiedzieć.
A.T.G.: Zadedykował Pan powieść żonie i córce, w social mediach pisze Pan też o swoich rodzicach; można odnieść wrażenie, że rodzina jest ważna w Pańskim życiu. A jak to wygląda na co dzień? Jest Pan bardzo aktywnym twórcą – jak przy tej ilości pracy znaleźć czas dla bliskich? To w ogóle możliwe?
R.U.: Wszyscy jedziemy na podobnym wózku. Wszyscy mamy pracę, ambicje, pasje, potrzebę spotykania się z przyjaciółmi, a czasami potrzebę leżenia w ciszy i samotności do góry brzuchem. Myślę, że ja mam wręcz dużo łatwiej niż wielu ludzi. Uwielbiam malować obrazy i nigdy nie będę udawał, że to ciężka i męcząca praca. Wymagająca regularności i skupienia? Tak. Ale elastyczna. Frustrująca? Czasami. Ale zawsze wiem, że wszystkie ewentualne zgrzyty odbywają się na linii ja – obraz, więc łatwo je rozwiązać. Nie mam „złego” szefa albo współpracowników, na których nie mogę nic poradzić. Nie muszę siedzieć w biurze od 9:00 do 17:00. Czasami siedzę w pracowni dłużej, czasami krócej, czasami wcale, a czasami do 3:00 nad ranem. Ale to ja mam nad tym kontrolę. Myślę że dużo więcej siły wymaga połączenie życia rodzinnego z „normalną pracą”.
A.T.G.: Pana prace są niezwykle szczegółowe: ile czasu poświęca Pan na stworzenie jednego obrazu?
R.U.: Tydzień to minimum, żeby powstał obraz, z którego będę zadowolony. Ale nie zdarzyło mi się malować obrazu dłużej niż dwa tygodnie. Umarłbym z nudów.
A.T.G.: W powieści opisał Pan i zilustrował wiele niesamowitych miejsc. Co było pierwsze: słowa czy obrazy? Jak wyglądał proces pracy nad „Zaklinaczem tygrysów” i jak długo trwał? Wszak niektóre z obrazów pojawiających się w powieści mają kilka lat…
R.U.: Przy okazji pierwszego „Papiernika” sprawa była prosta. Miałem obrazy, chciałem mieć książkę. Przejrzałem więc portfolio z reprodukcjami swoich prac, wybrałem kilka najciekawszych i wymyśliłem do nich historie. „Targowisko Opowieści” powstawało podobnie, choć tam historie były dłuższe, i mimo że punktem wyjścia znowu były istniejące obrazy, namalowałem do nich kilka dodatkowych, będących bezpośrednimi ilustracjami tekstu. Z kolei „Zaklinacz tygrysów” pojawił się na płótnie jakieś 10 lat temu. I potem o nim zapomniałem. Aż okazało się, że przez ten czas wykiełkowała jakaś historia, rozrosła się i powstała, zanim miałem do niej ilustracje. Więc tutaj sytuacja była już bardziej klasyczna. Powstała opowieść, a do niej domalowałem lub dopasowałem z istniejących obrazy.
A.T.G.: Zarówno w „Zaklinaczu tygrysów”, jak i we wcześniejszej twórczości, poświęcił Pan wiele miejsca wątkom podróży oraz snucia opowieści. Co takiego jest w tej tematyce, że wciąż Pan do niej powraca? Czy podróże i snucie historii są dla Pana ważne też w realnym życiu?
R.U.: Na to najlepiej odpowiedziałby Joseph Campbell. Autor pojęcia monomitu oraz jednych z najwspanialszych książek o człowieczeństwie, „Bohatera o tysiącu twarzy” i „Potęgi Mitu”. Campbell stawia tezę, z którą się w pełni zgadzam. Bycie człowiekiem polega na podróży oraz przeżywaniu i opowiadaniu historii. Często tej samej przez różnych ludzi. Uważam, że to piękna obserwacja i warto zwracać na nią uwagę, zwłaszcza że Campbell nie jest u nas bardzo popularny. A powinien być w kanonie lektur.
A.T.G.: Przyjaźń Ariego z tygrysem oraz ich późniejsza podróż, w czasie której poznają nowe krainy i przeróżne osoby, skojarzyła mi się z Małym Księciem poznającym nowe planety oraz z jego przyjaźnią z lisem – czy to świadome nawiązanie?
R.U.: Nie, ale na pewno coś w tym jest. Teraz, kiedy zwróciła Pani na to uwagę, faktycznie – książka gra na podobnych nutach. To łagodna opowieść o spotkaniach przynoszących małe prawdy, składające się w jakąś jedną większą i uniwersalną.
A.T.G.: Słyszałam, że mówi Pan o sobie „dziecko popkultury” – a jakie dokładnie tytuły Pana ukształtowały? Które są dla Pana najważniejsze?
R.U.: Jest ich zbyt wiele, by wymienić wszystkie. Ale tu znowu kłania się Joseph Campbell. Podróż bohatera to topos przewijający się w wielu dziełach kultury. Zaczynamy podróż, która stanowi rodzaj rytuału przejścia sprawiającego, że z „nikogo” stajemy się „kimś”. A potem wracamy jako ukształtowana osoba, kroczymy dalej w nieznane albo wracamy do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Tę drogę przebył Frodo, Luke Skywalker czy Komandor Shepard. Towarzyszyłem im w tych podróżach i zostały ze mną. Ale jest też drugi filar tej popkulturowej edukacji. Historie nie o ludziach, ale o magii w otaczającym nas świecie. Neil Gaiman, James Gurney ze swoją serią książek „Dinotopia” czy Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie” nauczyli mnie, jak ją dostrzegać.
A.T.G.: Jakie książki czytał Pan – albo nadal czyta – swojej córce?
R.U.: Nie ukrywajmy, młoda ma 3 lata, więc na początku nie ma co kombinować. „Pucio”, „Kicia Kocia” i morze innych historii o zwierzątkach rozwiązujących pierwsze problemy, z jakimi można się spotkać w życiu. Zresztą uważam, że w odpowiednich ilościach i po dokładnej selekcji, bardzo dużo dają bajki animowane. Myślę, że do tej pory, po mnie, żonie i dziadkach, najwięcej życia nauczyli ją Królik Bing i Totoro. Ale córka jest bystra, więc wrzuciłem wyższy bieg i teraz czytamy komiksy (te bez przemocy) albo „Gwiezdne Wojny” w wersji bajek do snu. Możecie mi nie wierzyć, ale kodeks Jedi to całkiem dobra pomoc edukacyjna. Bądź dobry, mądry i sprawiedliwy. I nie bój się, bo strach prowadzi do gniewu, gniew do nienawiści a nienawiść do cierpienia. Ta mądrość pozwoliła nam już zażegnać kilka małych dramatów.
A.T.G.: Giannada, jedna z bohaterek „Zaklinacza tygrysów”, jest naukowczynią i inżynierką. Przyznam, że czytając, byłam wzruszona: użycie feminatywów wciąż budzi oburzenie wielu osób. Nie obawiał się Pan kontrowersji? Nie kusiło Pana, by po prostu zastąpić Giannadę mężczyzną i uniknąć ewentualnego szumu?
R.U.: Kwestie feminatywów, mocnych kobiecych postaci, „promocji homoseksualizmu” czy „problemu czarnych elfów na Netflixie” uważam za jeden z najważniejszych motywów we współczesnej kulturze masowej. Inkluzywność! Ponad pół świata to kobiety, a większość świata nie jest białymi mężczyznami, więc dlaczego ludzie o innym kolorze skóry, orientacji czy płci muszą konsumować treści, gdzie przeważają tacy bohaterowie? Nikt nie pali ani nie przepisuje książek Sapkowskiego albo Tolkiena. Więc w czym problem? A od użycia feminatywów nie spada poziom testosteronu. Bardzo się cieszę, że ta kwestia jest poruszana. Boli, że często wynika to z chłodnej korporacyjnej kalkulacji, co przekłada się na to, że jest to robione „na pałę” i do tego w produkcjach, które są słabe, więc łatwo szukać winy w tym, że jakiejś postaci zmieniono kolor skóry albo pokazano jak dwóch facetów trzyma się za ręce. Nie, słabe filmy z kategorii „popkultura” są słabe, kiedy są bezdusznym odcinaniem kuponów robionym przez ludzi nierozumiejących materiału źródłowego (patrzę na was, nowe „Gwiezdne Wojny”). Jedyne, co w tych produkcjach jest dobre, to właśnie reprezentacja ludzi, którzy wcześniej nie byli reprezentowani. I choć ze względu na to zimne korporacyjne nadanie Kapitan Marvel czy Rey nie dorastają do pięt Sarze Connor, Księżniczce Lei czy Ellen Ripley, to liczę na to, że z czasem pojawi się więcej wspaniale napisanych wojowniczek, kosmonautek i archeolożek. Zresztą nie jest tak źle, Katniss Everdeen jest super.
A.T.G.: Nie da się przeoczyć, że angażuje się Pan społecznie. Mam wrażenie, że blisko połowa Pana wpisów w social mediach dotyczy akcji charytatywnych – czy to związanych z pomocą Ukrainie, czy to na rzecz chłopca chorującego na SMA; brał Pan udział w komiksowej antologii, z której cały dochód został przeznaczony na cele związane z ochroną środowiska. Skąd ta aktywność? I jakie działania są według Pana szczególnie ważne?
R.U.: Mam szczęście. Mam wspaniałą rodzinę. Mam pracę, którą uwielbiam. I która daje możliwości, żeby pomagać innym. Myślę, że dużo większym poświęceniem jest dla niejednej osoby wrzucić do puszki Wielkiej Orkiestry 100 zł niż dla mnie namalować w tydzień obraz i przekazać go na aukcję. Dlatego to robię. Bo byłoby naprawdę słabe i nie fair, gdybym tego nie robił.
A.T.G.: Wiem, że jeszcze przed wybuchem wojny „Papiernik” został przetłumaczony na język rosyjski i planował Pan sprowadzić ileś egzemplarzy tej książki do Polski, żeby dostarczyć je rosyjskojęzycznym dzieciom uchodźczym z Ukrainy. Czy udało się zrealizować ten cel?
R.U.: Nie. Sprawa jest dziwna i nie mam nad nią kontroli. Prawa zostały sprzedane wydawnictwu z Kazachstanu, które już w zeszłym roku miało wydać książki. Ale nie wydało, a teraz pojawiły się jakieś informacje o niej w rosyjskim internecie, ale sytuacja jest jaka jest, więc ciężko się czegoś dowiedzieć. Jeżeli książki trafią do jakiejś sensownej dystrybucji i będę mógł je ściągnąć, to to zrobię. Na razie się nie da.
A.T.G.: W czasie tegorocznego Euroconu dowiedział się Pan, że otrzymał nagrodę European Science Fiction Society 2022 Hall of Fame Awards w kategorii Best Artist. Sala sławy w tak młodym wieku – spodziewał się Pan takiego wyróżnienia?
R.U.: Sytuacja jest absurdalna i nie uważam, że na to zasłużyłem. Serio, to nie jest fałszywa skromność. Jest to oczywiście szalenie miłe i cieszę się, że zostałem doceniony, zwłaszcza że nikogo tam nie znam i nie było tu żadnych „pleców” ani zakulisowych negocjacji. Ale to jeden z przykładów na to, jak działają różnego rodzaju konkursy i plebiscyty. Czasami można się odbijać od eliminacji do konkursu malarskiego przez lata, a kiedy indziej dostaniesz w środku nocy informację od obcej osoby, że najstarsze europejskie stowarzyszenie SF uznało cię w tym roku za najlepszego artystę nurtu fantasy. Myślę, że wiele osób, ze mną na czele, mogłoby się z tą decyzją nie zgodzić. Zresztą sam nigdy bym się do takiego plebiscytu nie zgłosił, prędzej sam zgłosiłbym Joannę Karpowicz, Kubę Różalskiego albo Piotra Jabłońskiego. Więc jest to bardzo niespodziewane, ale oczywiście jestem bardzo wdzięczny tym, którzy mnie nominowali a potem wybrali.
A.T.G.: Jakie są Pana plany artystyczne na przyszłość? Domyślam się, że możemy się spodziewać nowych obrazów i wystaw, ale czy też książek?
R.U.: We wrześniu w galerii Triada w Gdańsku odbędzie się wernisaż wystawy mojego malarstwa „Ad Astra”. Pandemiczne zamknięcie świata utrudniło podróżowanie w ostatnich latach, więc inspiracje tym razem są dosłownie kosmiczne. Natomiast co do kolejnych książek, być może komiksów i gier komputerowych opartych na moim malarstwie i pisaniu, mam nadzieję, że w przyszłości coś jeszcze się pojawi.
A.T.G.: Życzę powodzenia i dziękuję za poświęcony czas!
R.U.: Dziękuję.
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska
Książkę z autografem kupicie tutaj -> KLIK.