Na 22 października tego roku zaplanowana jest ekranizacja jak dotychczas największego bestsellera w historii science fiction. Chodzi o dzieło, które zapoczątkowało wokół swojego autora (dość uciążliwy dla niego) kult, o powieść, którą – według czytelników „Locusa” – należy uznać za największe dzieło swojego gatunku, i którą uczcili nawet astronauci lądujący na Księżycu. Mowa oczywiście o „Diunie” Franka Herberta. Czy będzie to przeniesienie na ekran godne oryginału? Trudno powiedzieć, ale warto sobie z tej okazji przypomnieć kilka fascynujących informacji na temat tego literackiego arcydzieła.
1. Świat kreowany przez Herberta jest MONUMENTALNY
Sama objętość każdego tomu z cyklu „Diuny” pokazuje z jak wielkim dziełem mamy do czynienia i pozwala zgadywać, jak rozległa jest wykreowana w nim rzeczywistość. A jednak, ośmielę się stwierdzić, że wielu z nas (nawet po lekturze kilku książek z cyklu) może nie zdawać sobie sprawy, o jakich rozmiarach – nie tylko przestrzennych, ale przede wszystkim czasowych – mowa.
Akcja powieści „Diuna” dzieje się w CII (słownie: sto drugim) wieku. To dość odległa epoka, prawda? Ano, ale trzeba tu jeszcze dodać, że lata w owym okresie datuje się nie od narodzin Jezusa, ale od czasu narodzenia Gildii. Nie wnikając na razie w to, czym ona jest, dodam tylko, że według Encyklopedii Diuny została ona stworzona 14 255 lat po pierwszym użyciu przez ludzkość broni atomowej. Wiedząc, że miało to miejsce na Ziemi w roku 1945 po narodzinach Jezusa, możemy łatwo wyliczyć, że akcja pierwszej powieści z tego uniwersum zaczyna się 22 424 lata po opublikowaniu niniejszego artykułu.
Tylko, że nie ziemskich lat, bo planeta Ziemia, jaką znamy, w świecie opisywanym przez Herberta jest już od tysiącleci jedynie wspomnieniem. W galaktycznym imperium przyjęto jednostkę czasu, gdzie rok jest krótszy i trwa ~300 obecnych ziemskich dni. Po wyliczeniu wszystkich różnic między długością roku z okresu Gildii i aktualnego roku ziemskiego (z uwzględnieniem lat przestępnych) wynika z tego, że akcja powieści zaczyna się 18 418 lat od chwili, gdy piszę ten artykuł.
Ten cały okres (od obecnych czasów, do rozpoczęcia fabuły „Diuny”) i wszystkie pomysły, które zostały w nim zawarte, mogłyby posłużyć do stworzenia dziesiątek sag science fiction. Zamiast tego na kartach setek stron swoich powieści Herbert ledwo o nich wspomina, nadając konstruowanej przez siebie fabule niebywałej głębi. Zebrał je razem i wzbogacił o konkretne daty i szczegóły, a następnie opublikował w „Encyklopedii Diuny” Willis E. McNelly’s (przy akceptacji Herberta).
Uspokajam: to co opiszę później NIE JEST spoilerem żadnej z części książek z serii Diun. To jedynie historyczne tło.
Opisując nader skrótowo uznane przeze mnie za ważniejsze detale z tego rozległego okresu, przedstawia się on następująco.
Za około 80 lat (od chwili, gdy czytasz ten artykuł) miałby się rozpocząć początek kolonizacji Układu Słonecznego, w wyniku którego Ziemia z czasem utraci swoje znaczenie, przez co po kilku stuleciach siły ludzkości (w formie Imperium) ulokowane zostaną na planetoidzie Ceres. Po ok. 5–6 stuleciach nasza planeta zostanie zniszczona przez asteroidę, ale ludzkość nie bardzo na tym ucierpi, gdyż będzie już do tego czasu rozsiana po wielu innych zaadaptowanych do zamieszkania ciałach niebieskich. Kolejne imperia będą powstawać i upadać, dążąc jednak do jednoczenia sił ludzkich, co będzie coraz trudniejsze z powodu trudności komunikacyjnych pomiędzy coraz odleglejszymi od siebie planetarnymi koloniami.
W roku 7594 przed powstaniem Gildii na planecie Lesco II narodzi się I.V. Holtzman. To człowiek, który w wyniku wypadku ornitoptera zostanie kaleką i by powrócić do sprawności, podda się procesowi cyborgizacji. Odkryje on siły falowe w czymś, co dziś nazwalibyśmy zagięciami czasoprzestrzeni. Wykorzystanie ich umożliwi skonstruowanie skutecznej metody komunikacji międzyplanetarnej i zapoczątkuje nowy okres w dziejach. Rozpocznie się on… wojną, której efektem ma być ponowne (choć niedobrowolne) zjednoczenie się ludzkości.
Na przestrzeni dziejów coraz większe znaczenie zdobywać będzie sztuczna inteligencja, co ostatecznie doprowadzać będzie do coraz większej niezgody biologicznych ludzi na ten stan rzeczy. Dojdzie najpierw do incydentalnych pogromów myślących maszyn, które ostatecznie przerodzą się w krwawy dżihad przeciwko nim. W jego efekcie ostatecznie zabity zostanie sam L.V Holtzman, który także zostanie uznany za maszynę (nie człowieka).
W ramach nowego porządku ludzkości powstają nowe święte prawa, a wśród nich zakaz tworzenia jakichkolwiek maszyn, które mogłyby przypominać ludzki mózg (wlicza się w to nawet zakaz tworzenia maszyn liczących o mocy obliczeniowej dzisiejszych smartfonów i komputerów). Jak jednak ludzkość mogłaby przetrwać, tworząc galaktyczne imperium, będąc jednocześnie pozbawiona tak ważnych elementów cywilizacji? Otóż cywilizacja pójdzie wówczas drogą rozwoju skupiającą się na różnych metodach zwiększania mocy obliczeniowej ludzkiego mózgu, także przez kontrolowane przyjmowanie różnych, nieznanych nam obecnie substancji psychoaktywnych i tworzenia się konkretnych organizacji skupionych wokół konkretnej dyscypliny rozwoju, otoczonych pewnego rodzaju mistyczną aurą, przez co będą przypominać one współczesne nam zakony.
W roku 1 powstanie Gilida, która korzystając z tego, co dziś nazwalibyśmy zagięciami czasoprzestrzeni, a także specjalnych metod rozwijania mocy obliczeniowej mózgu i przedłużania percepcji przez zanurzanie się w substancji psychoaktywnej o nazwie „melanż”, będzie umożliwiać relatywnie szybkie, choć piekielne drogie, podróże międzyplanetarne.
To tak w telegraficznym skrócie, ignorującym całą masę innych, niezwykłych wątków i streszczającym ok. 14 tysięcy lat.
Akcja „Diuny” dzieje się ponad 10 tysiącleci później.
2. Autor „Diuny” był dość niezwykłym człowiekiem
Urodził się 8 października 1920 r. W wieku 18 lat, w czasach Wielkiego Kryzysu, uciekł z domu i zamieszkał ze swoim wujostwem. W wieku 19 lat skłamał nt. swojego wieku, by zdobyć pracę w gazecie „Glendale Star” – i tak rozpoczął karierę ze słowem pisanym. W czasie II wojny światowej służył przez pół roku w marynarce wojennej w szeregach SeeBees w roli fotografa. Po niej podjął studia, których jednak nigdy nie ukończył.
Nie oznacza to bynajmniej, że zaniedbywał swój intelektualny rozwój. Oj nie. Pochłaniał z pasją dzieła Junga, Freuda, Jaspersa i Heideggera. Zaczął także praktykować buddyzm zen.
Podejmował się różnych zawodów i choć pierwszy większy sukces pisarski zaliczył w 1952 roku, wydając „The Dragon in the Sea”, to dopiero po 20 latach od tego wydarzenia zrezygnował z innych zarobkowych zajęć i poświęcił się w całości pisarskiej karierze. Miało to miejsce dopiero 7 lat po wydaniu „Diuny” (zaczął ją wydawać w odcinkach w czasopiśmie Analog Magazine w roku 1963, ale zakończył w 1965) i 6 lat po otrzymaniu prestiżowych nagród Hugo i Nebula (obie w 1966 r.). Trzeba przyznać, że potrzebował dużo zachęt, by zdecydować się na ten krok.
Ponieważ Herbert w swoich powieściach zawierał mnóstwo ciekawych i głębokich przemyśleń z zakresu psychologii, politologii, ekologii, mistyki, buddyzmu, myśli islamskiej, dot. natury ludzkiej i nieszablonowych wizji futurystycznych, wokół pisarza stworzył się nie tylko fandom, ale powstała też grupa jego fanatyków. Istnieli ludzie, którzy pochłaniali niemal z religijną czcią wszystko, co napisał, a ich zachowanie zaczęło przybierać znamiona kultu – ku wielkiemu niezadowoleniu autora. Zdaje się, że dość nieszablonowo odczytali oni przesłanie z „Diuny”… i śmiem twierdzić, że niezupełnie zgodnie z intencją jej twórcy.
3. „Diuna” na haju
Przy lekturze „Diuny” można czasem mieć wątpliwości, czy autor od samego początku planował świadomie kreowany świat… czy może jednak, zważając na czas jej powstania (popularność kontrkultury hipisowskiej) i wiele nieszablonowych wizji oraz rozwiązań… zaczęło się od wizji na haju.
Cóż… i tak, i nie. Bezpośrednią inspiracją dla Herberta były przepiękne i niezwykłe wydmy ze stanu Oregon, o których miał napisać artykuł. Dokonał obszernego researchu na ich temat, lecz zamiast publikacji prasowej jakoś tak wyszła z tego epopeja science-fiction. Cóż było tego przyczyną? Oprócz niezwykłej wyobraźni i kreatywności autora… psylocybina, która ją rozwijała. Tak, Frank Herbert lubił magiczne grzybki, do czego sam się przyznał Paulowi Stametsowi.
4. Sukces „Diuny” – nie tak to powinno się zacząć
„Diuna” jest książką, która według najbardziej ostrożnych szacunków, sprzedała się w ponad 20 milionach egzemplarzy. Nie było w historii bardziej kasowej powieści science-fiction. Jej sukces i oddziaływanie na kulturę jest po prostu niepodważalne.
A jednak początkowo nikt nie chciał jej wydać w formie książkowej. Tekst odrzuciło 20 wydawnictw, a ostatecznie przyjęła ją „Chilton Company” – oficyna zajmująca się… motoryzacją (a która chwilowo postanowiła poszerzyć swój asortyment). Powieść nie spodobała się pierwszym czytelnikom i wynik był na tyle niezadowalający dla wydawnictwa, że zwolniono redaktora, który przyjął ją do planu wydawniczego!
Swoją drogą obecnie egzemplarze z tego pierwszego wydania „Diuny” na aukcjach osiągają cenę średnio 10 000 dolarów (za sztukę!). W roku 1975 czytelnicy „Locusa” uznali tę powieść za największe dzieło science-fiction, jakie kiedykolwiek powstało.
Śmiem twierdzić, że „Chilton Company” powinna przeprosić swojego wyrzuconego pracownika…
5. Heavy metal Dune
O wpływie „Diuny” na muzykę, można by napisać sążnisty artykuł. Tu jednak skupię się na moim ulubionym elemencie tej historii. Mianowicie kultowy kawałek „To Tame a Land” Iron Maiden opowiada historię nikogo innego jak tylko Paula Atrydy, bohatera „Diuny”. W ogóle to muzycy chcieli swoją płytę nazwać „Diuna”, ale Herbert uznał, że wolałby nie, bo, delikatnie mówiąc, nie czuje się fanem metalu (pfff, jego strata).
6. Kultowa nie tylko powieść, ale także gry
W świecie wykreowanym przez F. Herberta rozgrywa się akcja kilku popularnych gier komputerowych (zarówno pełnoprawnych tytułów, jak i kultowych modów – jak ten do serii „Cywilizacja”). Niemniej moim zdaniem na szczególną uwagę zasługują dwa tytuły: „Dune” i „Dune II”. Dlaczego?
Żeby to w pełni zrozumieć, musicie wiedzieć, że kiedyś komputerowe gry strategiczne de facto niewiele różniły się od szachów. Rozgrywka w nich była zawsze, ale to zawsze turowa.
Tymczasem gra „Dune” z 1992 roku była de facto grą strategiczną, ale z silnymi elementami gry przygodowej. Świat naprawdę, i dosłownie, widziało się oczami przywódcy, Paula Atrydy, i by np. rekrutować oddział Fremenów, trzeba było do nich osobiście polecieć ornitopterem – tak samo, jak chciano im wydać rozkazy. Przyznam szczerze, że choć dopiero niedawno odpaliłem tę grę na emulatorze DOS‑a, to od czasu jej powstania nie przypominam sobie innego tytułu z podobną rozgrywką.
Ale nie ta produkcja była przełomem. Okazał się nim tytuł „Dune II”, także wydany w 1992 roku. Był on pierwszą w historii grą RTS, czyli grą strategiczną bez podziału na tury. To „Dune II” wytyczyła nową, obecnie potężną i rozbudowaną, gałąź gier komputerowych. Co ciekawe gra nawet po niemal 30 latach jest wciąż grywalna, ma niemałą rzeszę fanów, a nawet jest obecnie adaptowana do rozgrywki na urządzeniach mobilnych.
7. Astronauci, co tak jarali się „Diuną”, że na jej część nazwali krater na Księżycu
Dokładnie byli to David Scott i James Irwin, którzy w czasie misji Apollo 15 założyli na jego południowym wybrzeżu Stację Geologiczną nr 4. Po dwóch latach nazwa ta została zatwierdzona przez Międzynarodową Unię Astronomiczną.
8. O świecie „Diuny” można naprawdę mówić w pasjonujący i intelektualnie stymulujący sposób bez końca…
I udowodnili to m.in. dwaj Amerykanie, którzy założyli 21 kwietnia podcast „Gom Jabbar”. Od ponad roku nagrywają regularnie odcinki na temat świata zainicjowanego przez Franka Herberta. W momencie, gdy piszę te słowa, ukazało się ich już 26 (wiele z nich trwa ponad godzinę) i nic nie wskazuje na to, by twórcom wyczerpywały się tematy do omówienia.
Wiem, że tak głębokie wchodzenie w temat jakiejś powieści może Wam się wydać bliskie nerdozy… no ale cóż, ja ich słucham z prawdziwą przyjemnością. Wam też polecam.
9. Z–Lynch–owanie „Diuny”
Ech… nie mogę pominąć tego elementu, choć bardzo bym chciał… Był zbyt ważnym wydarzeniem kulturowym. Zacznę może od dobrych rzeczy…
Jeden z moich ulubionych reżyserów, David Lynch (twórca m.in. „Miasteczka Twin Peaks”, „Człowieka słonia”, „Mulholland Drive” czy „Zaginionej autostrady”) nakręcił ekranizację „Diuny”. Dzieło zrobiono z wielkim rozmachem, kręcone było 3 lata, wydano na nie 45 mln dolarów, postacie w filmie zostały przedstawione w interesujący wizualnie sposób, krajobrazy w nim mnie także urzekły.
Teraz trzeba przejść do rzeczy złych… czyli całej reszty. Widzę, że pozycja ta ma na Filmwebie ocenę 6,7, więc się pewnie narażę jej fanom, ale trudno, trzeba to w końcu jasno powiedzieć. Ten film jest STRASZNY. Dosłownie streszcza książkę, ale ponieważ nie da się w ciągu 2 godzin przedstawić należycie najważniejszych wątków z kilkusetstronicowej powieści, dziejącej się w tak rozbudowanym świecie, to niemal każdy z nich zostaje boleśnie spłycony. To samo niestety zrobiono z bohaterami, a aktorom ich odgrywającym najprawdopodobniej nakazano grać na jednej emocji (co sprawia, że zwyczajnie wydają się… głupi i naiwni).
Dzieło Lyncha okazało się finansową klapą. W USA zarobiło zaledwie 27,4 mln dolarów (przypominam, że koszta produkcji wynosiły 45 mln… ałaaa…).
Obecnie w Polsce pozycja ta dostępna jest na Netflixie. Ale naprawdę, nie oglądajcie jej, szczególnie, jeśli wcześniej nie czytaliście książki. Zniszczycie sobie przyjemność z poznawania tego wspaniałego świata.
10. Już wkrótce do kin zawita ekranizacja prawdopodobnie godna literackiego oryginału
I odpowiada za nią Denis Villeneuve, twórca m.in. „Blade Runnera 2049”. Pierwotnie premierę miała mieć w roku 2020, ale prawdopodobnie obawiając się pustych kin w dobie pandemii, przeniesiono ją na 1 października obecnego roku.
Patrząc na trailer, powiem Wam… chyba jest na co czekać.
Przygotował Mikołaj Kołyszko
Wyjątkowe skarpetki z motywami książkowymi znajdziecie na Molom.pl