O powieści „Pokój bez widoku” Grzegorza Gortata nie czytałam zbyt wiele przed jej lekturą. Po prostu usiadłam i pochłonęłam cały ten thriller za jednym zamachem. Dlatego, gdy później znalazłam informację, że akcja zamyka się w 24 godzinach, byłam mocno zaskoczona. Autor po mistrzowsku wprowadził przeszłość bohatera w jego niewesołą teraźniejszość, dzięki czemu czytelnik śledzi całe dekady, a nie tylko jedną dobę.
Główny bohater „Pokoju bez widoku” to pisarz John M. Godard. W rzeczywistości nazywa się Jan Michał Godurć, ale po emigracji do Stanów postanawia zmienić nazwisko. Zależy mu na karierze akademickiej, a później literackiej, a który z anglojęzycznych czytelników dałby radę wymówić to obcobrzmiące nazwisko?
Gdy poznajemy bohatera, jest on na klasycznym życiowym zakręcie. Porzucony przez młodą żonę, wydaje się raczej pogodzony z tym, że będzie musiał podzielić się z nią majątkiem. Po powrocie do Warszawy szuka dla siebie mieszkania, jednak nie ma złudzeń – nie będzie ono takie jak nowojorski apartament, a parki w stolicy nie będą tak imponujące jak Central Park.
Życie Johna-Jana jest na tym etapie dość nijakie. Owszem, po powrocie do kraju otrzymuje propozycje wywiadów, jest w końcu twórcą bestsellerowym, a takich, którzy są znani na całym świecie nie mamy w końcu nad Wisłą zbyt wielu. Nie zmienia to jednak faktu, że wieczory spędza samotnie, popijając leki na prostatę zdecydowanie zbyt dużą ilością whisky.
I pewnie to jego życie i kryzys wielu średniego toczyłyby się dalej niezbyt ciekawym torem, gdyby nie ktoś, kto zechce rozliczyć pana Godurcia z jego przyszłością. Grzegorz Gortat po mistrzowsku buduje napięcie, z wielką precyzją tworzy poczucie zagrożenia, przez które początkowo współczujemy bohaterowi, a nawet mu kibicujemy. „Żeby się tylko uwolnił”, „żeby przeżył” – ten głos często słyszymy w głowie, jako zaangażowani czytelnicy.
Jak się jednak szybko okazuje, w „Pokoju bez widoku” nie ma nic przewidywalnego. John Godard być może ma nudnawe życie, ale jeszcze jako Jan Godurć zrobił w swoim życiu wiele złego. Powoli, nie z własnej woli, wyznaje on swoje największe grzechy. To wszystko daje nam do myślenia, bo co gdybyśmy też musieli się w taki sposób „wyspowiadać”? Wyciągnąć z odmętów niepamięci to, co naprawdę najgorsze? Szczęśliwie, w konkursie na największe grzeszki z bohaterem Gortata naprawdę ciężko konkurować.
Motyw winy i kary fascynuje ludzi od tysiącleci. Nic więc dziwnego, że jest dość mocno wyeksploatowany, także literacko. Lęk przed rozliczeniem, wyciągnięciem konsekwencji, karą za grzechy, jest w naszych słowiańskich duszach zakorzeniony bardzo głęboko. Nie ma się czemu dziwić, skoro zdecydowana większość z nas na lekcjach religii słyszała, że właściwie to już urodziła się z grzechem.
Na szczęście to, że wina i kara wałkowane są od Biblii przez wszystkie epoki, nie oznacza wcale, że nie można przedstawić świeżego, wciągającego spojrzenia na ten temat. Grzegorz Gortat w jakiś sposób sprawia, że zaczynamy nagle przyglądać się samemu sobie, niczym w lustrze. A co gdybyśmy sami mieli okazję do złamania zasad, tylko po to, by mieć święty spokój, tylko po to, by nasza kariera potoczyła się bardziej wartko, albo by mieć więcej pieniędzy i czuć się wreszcie kimś?
Choć przeczytany w chwilę, „Pokój bez widoku” pozostał w moich myślach na długo. Moja konstatacja jest taka, że okazje, by naruszyć zasady (czy to pod względem czysto etycznym, czy w stosunku do litery prawa) ma każdy. Tylko po prostu nie każdy z nich korzysta, nie każdy ich szuka (na szczęście!).
Zuzanna Pęksa