Debiutant Konrad Grześlak zaczyna swoją karierę powieściopisarza z wysokiego C. „Miasto iluzji. Pistolety” to książka inna od wszystkich. To w znacznej części scenariusz, do którego pisania powraca po latach jeden z głównych bohaterów, Marcin. Powraca, ale jak się szybko okazuje nie po to, by go dopracować, ale by rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci swego przyjaciela. O powstawaniu tej wyjątkowej mieszanki kryminału, thrillera i obyczajówki opowiada nam dziś sam autor.
Zuzanna Pęksa: Mam wrażenie, że coraz więcej książek, po które sięgam, rozgrywa się na kilku planach czasowych. U Pana, w powieści „Miasto iluzji. Pistolety”, dzieje się to jednak w sposób nietypowy – mamy współczesność i akcję sprzed ośmiu lat. Ta ostatnia opisywana jest poprzez scenariusz, który w pewnym momencie zmienia się właściwie w pamiętnik. Skąd taki pomysł?
Konrad Grześlak: Cóż, zazwyczaj nierozwiązane tajemnice mają to do siebie, że dzieją się w bliższej lub dalszej przeszłości. W mojej powieści jest to osiem lat. Dlaczego tak długo? Może dlatego, że nikomu nie było na rękę rozwiązanie zagadki śmierci Artura Sosnowskiego, pobitego podczas wakacji na Mazurach. Sprawa przycichła, rozmyła się. Dla otoczenia i rodziny Artur był mrukiem i paranoikiem, któremu wydawało się, że ktoś na niego czyha. Swoje obawy zawarł w scenariuszu, który pisał z kolegą z liceum, Marcinem. To właśnie Marcin po ośmiu latach dostaje niespodziewaną szansę, żeby zrobić coś z tym niedokończonym scenariuszem. A kiedy zaczyna się zagłębiać w sprawę, odkrywa pewne sceny, które Artur bał się umieścić w ich wspólnym dziele. To właśnie ten pamiętnik, o który Pani spytała.
Pomysł zrodził się dość przewrotnie w mojej głowie, gdy zastanawiałem się, jak mógłbym literacko przerobić dwa młodzieńcze scenariusze, które kiedyś dawno temu napisaliśmy z moim zmarłym kolegą Michałem. Bohaterami jednego z nich, „Ballady”, byli Artur i Marcin. Była tam też scena w McDonaldzie, gdy do baru przychodzi dziwny koleś, awanturuje się i wymachuje bronią. Pomyślałem, że warto wykorzystać pomysł ze scenariuszem, ale trochę go zakręcić. W powieści to Artur i Marcin tworzą wspólnie skrypt, a gdy Arturowi przydarzają się różne dziwne rzeczy, zaczyna spisywać po kryjomu sceny ze swojego życia i oddawać je znajomym na przechowanie.
Z.P.: Która część była dla Pana trudniejsza w pisaniu? I czy nie było trudno połączyć te wątki i osoby (o zmieniających się ksywkach), które dzieli blisko dekada?
K.G.: Pierwszy draft napisałem w trzy miesiące, między grudniem 2017 a lutym 2018 roku. Liczył niecałe 700 stron i z grubsza zawierał całą akcję, która ma miejsce w powieści. Wydawało mi się wtedy, że wystarczy dać czytelnikom tę akcję, ale szybko dostałem informację zwrotną od czytelniczek, że przydałoby się dać bohaterom trochę więcej życia poza samym śledztwem. Myślę, że najtrudniejszy był ten drugi draft, gdy musiałem zastanowić się, jak wpleść wątki obyczajowe i więcej psychologii postaci. Marta, żona Marcina, jest taką bohaterką, z którą miałem bardzo dużo problemów. Wpisy Artura w pamiętniku też ewoluowały, na początku Artur był zupełną enigmą, starałem się bardziej wniknąć w jego sytuację rodzinną. Co do akcji i wielowątkowości – starałem się nadać temu jak najbardziej elegancką formę, często sprawdzając, czy treść nie jest za bardzo zagmatwana. Patrzyłem na tekst oczami czytelnika, sprawdzałem klarowność. Z tego co wiem – chyba udało mi się nie namącić za bardzo.
Z.P.: W książce „zwykli” ludzie (urzędnik, fotografka, dziennikarz) spotykają się z prawdziwymi gangsterami niczym z lat 90. O ile pierwszą grupę można łatwiej opisać na podstawie doświadczeń własnych, o tyle z przestępcami (na szczęście) nie każdy ma osobisty kontakt. Skąd brał Pan informacje na temat ich środowiska? Ich dialogi i życiorysy brzmią bardzo prawdopodobnie!
K.G.: Hmm, moi przestępcy są wymyśleni od początku do końca, więc dziękuję za komplement. Chciałem, żeby to szemrane towarzystwo było także ludźmi z krwi i kości, bez przerysowania. O ile osiem lat wcześniej zachowują się jeszcze trochę jak postaci z filmów, grają swoje role, które sami sobie wymyślili, to po pewnym wydarzeniu z udziałem Artura ich życie się zmienia. Mój pomysł na tych powieściowych przestępców był taki, że po ośmiu latach starają się żyć w zmienionych okolicznościach i tylko od czasu do czasu ukazują swoje stare twarze. Gdyby nie Marcin i Andrzej, którzy rozdrapują dawne rany, tamci faceci mogliby dalej sobie w spokoju funkcjonować.
Z.P.: W sieci spotkałam się z opinią, że to bardziej powieść obyczajowa. Według opisu wydawcy, zawartego w nieco żartobliwej notce prasowej, jest tam 25% obyczajówki. Ja, czytając pierwszą część „Miasta iluzji” miałam nieodparte wrażenie, że sporo tu thrillera. A gdyby Pan sam mógł ocenić, do jakiego gatunku najbliżej tej powieści?
K.G.: Trudno jest napisać coś, co mieści się tylko w jednym gatunku, zwłaszcza jeśli się chce stworzyć wiarygodnych bohaterów, których motywacje i zachowania potrafimy zrozumieć. Mój pomysł był taki: obyczajówka na początku, przygodówka w środku, a od pewnego momentu thriller. Ale mimo wszystko osią fabuły pozostaje wątek kryminalny, tylko jego rozwiązanie jest nieco inne niż w powieściach, w których główną rolę grają policjanci.
Z.P.: W książce wymienia Pan dzieła literackie, które były najbliższe jednemu z bohaterów, Arturowi. Czy są one bliskie także Panu, czy to raczej licentia poetica?
K.G.: Może to dziwnie zabrzmi, ale ta powieść jest trochę o… miłości do książek. I tym, jak te książki potrafią czasami niespodziewanie wniknąć do rzeczywistości. Tego nie widać aż tak bardzo w pierwszym tomie, gdzie miłość Artura do „Władcy Pierścieni” jest ledwie zaznaczona i właściwie można się spytać: po co ten wątek? Niemniej już na początku drugiego tomu mamy sytuację, w której Artur zaczyna zastanawiać się w pamiętniku, co może wyniknąć z fascynacji jego ukochaną książką.
„Miasto iluzji” jest zadedykowane mojemu koledze, Michałowi. On „Władcę Pierścieni” czytał namiętnie, zupełnie jak Artur. Nie dożył premiery filmu. „Ptasiek” Williama Whartona i „Paragraf 22” Josepha Hellera to też książki z półki Michała, ale nie odgrywają w powieści żadnej roli, są tylko dekoracją.
Z.P.: Przerywa Pan pierwszy tom swojej powieści w takim miejscu, że nie sposób nie spytać: kiedy możemy spodziewać się kolejnej części i czy choć trochę uchyli Pan rąbka tajemnicy odnośnie losów bohaterów?
K.G.: Mam nadzieję, że Czytelnicy nie będą mieli za złe, że podzieliłem powieść na dwa tomy i że trzeba poczekać na dokończenie opowieści. Jako debiutant trochę zaszalałem z objętością, stąd decyzja o podziale. Przed pandemią Wydawnictwo zakładało premierę drugiego tomu na jesień 2020 roku. Byłoby fajnie, gdyby tak się stało.
Mogę tylko zdradzić, że w drugim tomie bohaterowie wrócą do tematu każdy w swoim stylu i trochę osobno, ale ostatecznie każdy będzie miał swój wkład w rozwiązanie tajemnicy Artura i jego dziwnej dziewczyny. Taka „Drużyna Pierścienia” w wersji warszawskiej (śmiech).
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!