Kino i literatura często raczą nas klimatami gangsterskimi. Nie brakuje też motywu skoków na bank i kradzieży cennych przedmiotów w muzeach. Przemysław Szulgit w swojej powieści „Antarabhawa” dosadnie przypomina nam, że jednym z nielegalnych sposobów zarobkowania jest też przemyt. I pokazuje, że losy przewożących zakazane towary bohaterów mogą być naprawdę ekscytujące!
Zuzanna Pęksa: Swoją powieść „Antarabhawa” dedykuje Pan Sergiuszowi Piaseckiemu, autorowi bodaj najsłynniejszej polskiej powieści przemytniczej. To postać fascynująca, ale chyba też nieco zapomniana, mimo tak ciekawego życiorysu. Czy odniosłam dobre wrażenie, że tą dedykacją chciał Pan przypomnieć o nim światu?
Przemysław Szulgit: Mam zbyt małą moc oddziaływania, aby o czymkolwiek przypominać światu, lecz faktycznie jestem przekonany, że Sergiusz Piasecki to pisarz rangi co najmniej Jacka Londona, o którym słyszał cały świat, podczas gdy o Piaseckim zgoła nikt. Przy czym gdyby nie „Kaftan bezpieczeństwa”, to London przy Piaseckim mógłby uchodzić co najwyżej za specjalistę od skautingu i survivalu. Na listę lektur szkolnych Piasecki też, na szczęście, nie trafił. Moją córkę pewnie będą katować w liceum tym nudziarskim estetą Herlingiem-Grudzińskim, którego „Inny świat” na Zachodzie przeszedł zupełnie bez echa, gdy bank rozbił Sołżenicyn „Archipelagiem GUŁag”.
Ale też Sołżenicyn od pierwszej strony nie skupił się na moralnych katuszach związanych z oddawaniem moczu do wspólnej puszki w celi Gustawa H.-G., tylko na zasadniczym pytaniu: co takiego uczyniono ludziom, skoro ci, zmuszeni rąbać wieczną zmarzlinę, kiedy odkryli w niej zamarzniętego stwora sprzed milionów lat, od razu upiekli go na ognisku i zjedli, nie bacząc na rangę naukową swego znaleziska? „Zapiski oficera Armii Czerwonej” i „Siedem pigułek Lucyfera” Sergiusza Piaseckiego mówią o Polsce wczesnego komunizmu nie mniej, niż filmy Barei o późnym PRL‑u. Już przez sam pomysł wysłania diabła między stalinowców można chyba Piaseckiego skojarzyć z „Mistrzem i Małgorzatą” Bułhakowa, prawda? A przecież nie znał tej powieści…
Z.P.: Zacznijmy może od tytułu Pana książki. Słowo to jest buddyjskim pojęciem oznaczającym stan pośredni. Czy to dlatego, że życie przemytników jest właśnie takie przejściowe? Zawsze są w drodze, zawsze w zawieszeniu, a nigdy nie są pewni przyszłości?
P.Sz.: Współczynnik przeżywalności mieliśmy wysoki, mimo tej samej intensywności lotów, co przy bombardowaniach III Rzeszy, lecz wpadki faktycznie się zdarzały. Jak napisałem w „Antarabhawie”, granicę zawsze przekracza się dwa razy. Człowiek mógł się cieszyć prawdopodobieństwem, ale nigdy pewnością, że wróci z trasy cały i zdrowy. Rozumniejsi spośród nas traktowali to jako przejściowy sposób na życie, tak jak główny bohater „Antarabhawy”, licząc na jakieś „kiedyś” – gdzie indziej i później. Wielu ten kojący stan bytu osiągnęło. Ja również. Zatem parę epizodów w życiorysie może i mam ciekawych, ale życie na szczęście nudne i wolałbym, aby takim pozostało.
Z.P.: W Pana książce dużo się dzieje, akcja jest wartka, poznajemy bardzo wielu bohaterów, którzy to wkraczają na scenę, to z niej znikają Z perspektywy czytelnika wymaga to wiele uważności. A jak jest z perspektywy autora? Jak pisze się w tak „szybkim” stylu?
P.Sz.: W szybkim stylu? Przez ponad sześć lat daremnie szukałem wydawcy i po nocach miałem dostatecznie dużo czasu, żeby skreślać i poprawiać własną nieudolność. A ten krótki epizodzik joyce’owski w pierwszym rozdziale, odstawiony na bok, pisałem w tempie paru słów dziennie. To raczej nie jest szybki styl. To styl po wielu destylacjach… Byłoby miło, gdyby potencjalnym czytelnikom smakował jak kilkuletnia whisky, przepraszając tę ostatnią za czelność porównania ze mną.
Z.P.: Pańscy przemytnicy połowę czasu spędzają w samolotach, a połowę w obskurnych hotelach. Jeden z nich nie wie już nawet, w jakim mieście wylądował (pamięta tylko, że to coś na literę „B”). Pan jednak zdaje się mieć doskonałe rozeznanie w kulturze i klimacie opisywanych przez siebie miejsc. Czy to wyraz podróżniczych pasji?
P.Sz.: W ramach „pracy” zwiedzaliśmy sobie Azję jak armia napoleońska Europę, kosztem własnego zdrowia. Jak powiada jedna z postaci mojej powieści: podróże kształcą, ale tylko ludzi wykształconych. Ci spośród nas, którzy mieli — nazwijmy to eufemistycznie — „ułomniejszą” wrażliwość intelektualną, jak ów jegomość lądujący w miejscu na „B”, prawdopodobnie mniej na tym korzystali.
Azja naprawdę jest warta skosztowania, a Indie to już odrębna planeta w ramach naszej planety. Tam już przejście przez ulicę jest przeżyciem. Raz dlatego, że trzeba uważać, aby nie zginąć wśród tysięcy migrujących pojazdów, dwa dlatego, że mózg z każdego metra mijanego świata jest bombardowany dziesiątkami bodźców. Taki stan wręcz pobudzenia sensorycznego stymuluje uważność i sprawia, że człowiek funkcjonuje zupełnie inaczej, ma również lepszy wgląd w siebie. Jest taki pozytywniejszy.
A tutaj co? Pogoda za oknem jak z dna probówki do hodowli wirusów, a uliczna estetyka kapitalizmu zanika już na pierwszym piętrze. Dlatego nawet jeśli nie jeździ się do Azji, warto dbać o doznania, które nas wypełniają na co dzień. Unikać toksyczności, stawiać tamę ludziom, którzy fundują demolkę zamiast stymulacji do rozwoju, otwierać się na ludzi mądrych i życzliwych. Bo jak powiedział mój ulubiony filozof stamtąd, Jiddu Krishnamurti: masz tylko jedną głowę. Nie rób z niej śmietnika.
Z.P.: Na motywach Piaseckiego nakręcono film „Przemytnicy”. Kogo widziałby Pan w roli Ryszarduchny, Szumana czy Mistrza Piotra, gdyby była planowana ekranizacja Pana powieści i miałby Pan wpływ na obsadę?
P.Sz.: Nie, nie! Palma mi nie odbiła, nie widzę siebie nawet w powiatowym holyłudzie i nie wierzę, by „Antarabhawie” groziła ekranizacja. Zresztą, gdzie by to kręcili? W drogim Singapurze? Akcję „Przemytników” z powodów cenzury przeniesiono na przedwojenne pogranicze polsko-rumuńskie, to już nie było to samo. A na test z twarzy rodzimego szołbyznesu się nie zgodzę, bo i tak go obleję.
Zamiast tego wolę się zrewanżować anegdotą filmową, bo ja z Poznania jestem, to taki stan umysłu. Zatem rodowity poznaniak, Filip Bajon, kręcił w moim mieście film o wydarzeniach poznańskiego czerwca 1956 roku. Po zakończeniu zdjęć na ulicy, z wykorzystaniem wagonu tramwaju z lat 50., do reżysera z tłumu gapiów przepchał się jakiś stary poznaniak, wołając: no, panie, ale wy tu nieprawda pokazujecie! Nie było tak! Więc Bajon go spytał: panie, a czymu? Panie, no tyndy dwójka nie jeździła!!! Podobnie w „Antarabhawie”. Pewnie tu i ówdzie „tyndy dwójka nie jeździła”, ale walory samego świata przedstawionego są jak najbardziej autentyczne.
Z.P.: Bardzo dziękuję za rozmowę!