Polacy są zżyci z „Wiedźminem” niezwykle mocno. Nic dziwnego – to prawdziwy polski sukces na światową skalę. Przekłady książek na kilkadziesiąt języków, nagrody i adaptacja w postaci niezwykle popularnych gier – dla wielu osób był to powód do narodowej dumy. Nic więc dziwnego, że gdy Netflix ogłosił, że podejmie się serialowej adaptacji – co dawało nadzieję na zmycie najbardziej niechlubnej karty w historii Geralta z Rivii, czyli nieudanego serialu – wśród fanów fantastyki zawrzało. Pojawiły się też wątpliwości – czy Amerykanie podołają przeniesieniu twórczości Andrzeja Sapkowskiego na ekran? No właśnie, podołali?
Jest dobrze. Uważam wręcz, że jest naprawdę dobrze. To wrażenie z seansu trzech pierwszych odcinków, które zostały udostępnione dla widzów w czasie warszawskiej premiery. Realizacja produkcji stoi na wysokim poziomie, a castingi okazały się naprawdę trafione. Henry Cavill doskonale odnalazł się w roli Geralta z Rivii – widać, że czuje i rozumie swoją postać, a jednocześnie naprawdę dobrze bawi się rolą. Dzięki temu, że sam wystąpił w scenach walk, te są wręcz doskonałe – każdy ruch i każde cięcie mieczem są wyraźne, a w tym samym momencie możemy śledzić emocje na twarzy aktora. Coś nie do osiągnięcia, gdyby w grę wchodziła pomoc dublera.
Sporo kontrowersji wzbudziło zatrudnienie mało znanej aktorki, którą jest Anya Chalotra, do roli Yennefer z Vengerbergu. To w końcu najważniejsza (obok Ciri) kobieca postać w opowiadaniach i powieściach Andrzeja Sapkowskiego. Co więcej… w „Ostatnim życzeniu”, czyli pierwszym zbiorze opowiadań, Yennefer pojawia się tylko raz, a więc aktorka musiałaby naprawdę zabłysnąć, żeby zapaść w pamięć. Twórcy poradzili sobie z tym dwutorowo. Po pierwsze Anya Chalotra pokazała, że ma ogromny talent – zarówno dramatyczny, jak i komediowy, więc mimo wieku 23 lat była w stanie udźwignąć złożoną postać doświadczonej, potężnej czarodziejki oraz oddać jej złożoną naturę. Po drugie – scenarzyści dopisali dodatkowe wątki, co uczyniło Yennefer i Ciri równorzędnymi partnerkami Geralta, a nie tłem.
Sama Ciri, czyli Freya Allan, również radzi sobie dobrze. Postarzenie bohaterki było dobrą decyzją. Dzięki temu aktorka dobrze odnajduje się w naprawdę trudnych scenach, a jednocześnie wygląda tak młodo, że co prawda nie uwierzymy, że jest dzieckiem, ale młodziutką nastolatką – jak najbardziej. Polski serial pokazał dobitnie, że obsadzenie młodziutkiej blondyneczki, byle tylko pasowała wiekiem, może położyć kluczowe wątki. Freya Allan natomiast dźwiga na swoich barkach serial na równi z Cavillem i Chalotrą.
Kolejnym jasnym punktem obsady jest Joey Batey jako Jaskier. Ten aktor został wręcz stworzony do grania go! Na zdjęciach spoza planu nie kojarzył się z bardem… ale na planie pokazał, że wszedł w rolę jak w drugą skórę. Joey Batey ma doświadczenie muzyczne, więc kiedy gra i śpiewa, jest wiarygodny. Sam bohater został pogłębiony, dzięki czemu jego zachowanie nie jest jedynie pretekstem do żartów. Widzimy, jak się rozwija przy Geralcie, dosłownie ze sceny na scenę.
Efekty specjalne naprawdę dają radę. Jasne, Netflix nie dysponował budżetem blockbusterów, ale okazało się, że nawet „serialowe” efekty mogą stać na wysokim poziomie. W najgorszych momentach są poprawne, w najlepszych – zapierają dech w piersiach. A dzięki temu, że twórcy połączyli praktyczne efekty z CGI, tym łatwiej zapomnieć, że wykreowany na ekranie świat nie istnieje naprawdę. Iluzję pogłębiają piękne kostiumy, dobrze zaprojektowane lokacje i ogromne plenery. Nawet nilfgaardzkie, budzące wiele kontrowersji na etapie zdjęć z planu, zdają egzamin.
Z adaptacją scenariusza twórcy poradzili sobie nieźle. Jak wspomniałem, dopisali liczne wątki, mające wyeksponować lepiej postaci inne niż Geralt, na którym skupiała się fabuła opowiadań. Oczywiście nie zabrakło też pewnych zmian w fabule. Jedne są kosmetyczne, inne – znaczne. Część działa na korzyść historii, niektóre budzą wątpliwości. Trudno ocenić je jednoznacznie. Na pewno jest to adaptacja, a nie przeniesienie na ekran tekstów Sapkowskiego jeden do jednego, ale adaptacja wiernie oddająca klimat oryginału i ducha powieści.
Można wręcz zastanawiać się, jakim cudem twórcy mogli oddać go aż tak dobrze, skoro nigdy nie mieli szansy obcować z oryginalnym Sapkowskim, a tylko z przekładami. Co oznacza, że gratulacje należą się nie tylko Lauren S. Hissrich i reszcie ekipy, ale też tłumaczom.
Ocenił: Niestatystyczny