O tym, jak wydać książkę własnym sumptem, a potem nakładem dużego wydawnictwa, jak podróże pomagają w pisaniu i mogą stać się sposobem na życie oraz o tym, jak ważna jest osoba, która dzieli z nami pasje (te zawodowe i prywatne), opowiada nam dziś Maciej Makarewicz – autor „Atlantyckiej konspiracji”.
Zuzanna Pęksa: W notce od Wydawcy, dotyczącej Pana książki „Atlantycka konspiracja”, pojawia się informacja o tym, że powieść uległa zmianom w stosunku do swojej pierwszej wersji. Z czego one wynikały? Czy po prostu po czasie uznał Pan, że pewne kwestie można było pokazać w inny sposób?
Maciej Makarewicz: Myślę, że na wstępie warto wspomnieć, że pierwotna wersja powieści była efektem decyzji o self-publishingu, kiedy po kilku miesiącach bez odpowiedzi od wydawnictw, do których wysyłałem skrypt, postanowiłem – z pewną rezygnacją – spełnić marzenie o wydaniu książki, mimo wszystko.
Tę samodzielną publikację uznałem za koniec mych pisarskich aspiracji; stwierdziłem, że stawiam kropkę. Jednak wtedy nie podejrzewałem, że tę kropkę tak szybko da się przerobić w przecinek. Nie minęło bowiem wiele czasu, a skontaktowało się ze mną Wydawnictwo Replika i zaproponowało współpracę na najwyższym poziomie.
„Atlantycka konspiracja” przeszła głęboki lifting. Dotyczył on w większości stylistyki i płynności treści, a w niewielkim procencie także fabuły. Każdy, kto kiedykolwiek pisał, wie, na ile kluczowe dla ostatecznego kształtu powieści są redakcja i korekta.
Wcześniej, przy wersji z self-publishingu, mogłem wsłuchiwać się tylko (i zarazem aż!) w głosy Przyjaciół. Później sprawy w swoje ręce wzięli prawdziwi profesjonaliści. Jestem maksymalnie wdzięczny im wszystkim.
Z.P.: Nigdzie nie udało mi się znaleźć informacji, czy jest Pan historykiem. Korzystając z okazji, chciałabym spytać właśnie o to, ponieważ książka ma bardzo rozbudowaną część historyczną, więc osobie bez odpowiednio szerokiej wiedzy nie udałoby się jej tak zręcznie napisać.
M.M.: Moja zawodowa przygoda z historią ograniczyła się do kilku artykułów napisanych dla magazynu „Focus Historia”, choć i tam dotykałem głównie tematów związanych z podróżami, odkryciami i… ze sportem. Jeśli spojrzymy na moje wykształcenie i karierę, zdecydowanie bliżej mi do geografii, nauk o Ziemi i turystyki. Historię, choć uwielbiam, traktuję raczej hobbystycznie i… dość swobodnie. I myślę, że właśnie dzięki temu „Atlantycka konspiracja” w ogóle powstała!
Historycy z krwi i kości są bowiem w pewien sposób wewnętrznie skazani na zachowanie wierności prawdzie, a tutaj – w warstwie historycznej „Atlantyckiej konspiracji” – mamy przecież wybuchową mieszankę faktów i fikcji, czyli tego, co wydarzyło się naprawdę, z tym, co opiera się na mitach i domysłach. Z tego, co wiem, bestsellerowi autorzy gatunku, w który wszedłem – na przykład Dan Brown, Steve Berry czy James Rollins – również nie są historykami, choć w swych historyczno-sensacyjnych thrillerach zawsze skupiają się na zagadkach z przeszłości.
Z.P.: Z pewnością w procesie powstawania powieści ważna była Pana pasja podróżnicza. Czy mógłby Pan opowiedzieć o niej coś więcej? Czy jest ona dla Pana sposobem na życie?
M.M.: Zacznę od tego, że obecnie podróżami zajmuję się zawodowo, pracując na co dzień w Kiribati Club – biurze touroperatorskim, wysyłającym ludzi w niebanalne, szyte na miarę wyprawy na siedem kontynentów. Podróżnicza atmosfera panująca w biurze z pewnością pomaga w kreśleniu oczyma wyobraźni nowych przygód bohaterów. Samego siebie na pewno nie nazwę prawdziwym podróżnikiem, bo na takie miano trzeba po prostu zasłużyć.
Jednak faktycznie od czasu do czasu wyprawiam się w nowe miejsca, i za każdym razem zaraz po powrocie planuję kolejne wojaże. To uzależnia. Myślę, że warto w tym miejscu odróżnić podróż od wakacji. Moja definicja wakacji brzmi tak: wyjeżdżasz, by wyrwać się z sideł codzienności, czyli działa na ciebie przede wszystkim siła wypychająca. Podróż to natomiast wyprawa do miejsca, które cię przyciąga. Chcesz tam być, by poznawać tamtejszy folklor, tradycje, naturę, architekturę czy smaki kuchni.
Na mnie – niczym magnes – oddziałuje zazwyczaj ta druga siła. Staram się świadomie selekcjonować destynacje i świadomie podróżować. Od niedawna podróż zyskała dla mnie także nowy wymiar – służy za źródło inspiracji do pisania. Mam ogromne szczęście, że mam z kim dzielić przeżywanie tego “bycia w drodze” i nabywania wiedzy o świecie.
Z.P.: W podziękowaniach do „Atlantyckiej konspiracji” napisał Pan, że powieściopisarstwo, choć tak wspaniałe, wymaga wielu wyrzeczeń. Czy może Pan powiedzieć o nich coś więcej? Pytam o to, ponieważ wielu Autorów mówi o tym dopiero, gdy się ich o to dokładnie podpyta, a Pan od tego zaczyna swoją książkę.
M.M.: Dla mnie – debiutanta – było absolutnym zaskoczeniem, ile wysiłku wymaga dotarcie do finału pracy nad powieścią. Filmy i książki ukuły stereotyp pisarza, siedzącego przy biurku z idyllicznym widokiem za oknem i z kubkiem kawy przy laptopie. Pisarza, który biernie poddaje się działaniu magicznie spływającej na niego weny.
Rzeczywistość nie ma z tym nic wspólnego! Nadmieniłem, że „Atlantycka konspiracja” wymagała ode mnie wielu wyrzeczeń, bo tak naprawdę za każdym razem, kiedy wybierałem wyjście z bliskimi do baru, na grilla czy na boisko zamiast napisania kilku cennych akapitów, miałem wyrzuty sumienia. Ciężko ambitnemu, ale niedoświadczonemu pisarzowi, totalnemu żółtodziobowi, znaleźć ten złoty środek. Ja, by dokończyć powieść, zrezygnowałem z połowy etatu w pracy i z pewnością zaniedbałem kilka innych ważnych spraw. Jednak wraz z upływem czasu uczyłem się odnajdywać ten, tak ważny, spokój ducha i dzielić czas uczciwie. Trzeba to wypracować.
Z.P.: Czy mimo ogromu czasu, jaki zajmuje pisanie, planuje Pan kolejną powieść? A jeśli tak, czy może Pan zdradzić jaką?
M.M.: Tak, planuję kontynuację „Atlantyckiej konspiracji”, bo pomimo tego wszystkiego, o czym wspomniałem przed chwilą, powieściopisarstwo sprawia mi ogromną frajdę.
Najprzyjemniejsza faza to ta, przez którą przechodzę obecnie: wyszukiwanie materiałów źródłowych i ciekawostek historycznych, których przecież wymaga ten gatunek. Myślę, że moja wspaniała Narzeczona – a za chwilę żona – też nie będzie miała nic przeciwko odbyciu kilku mniejszych i większych podróży w celu głębszego poznania lokalizacji, które być może staną się areną dla nowych przygód Rory’ego Fallona i spółki. Starodawne mapy znów odegrają kluczową rolę w rozwikłaniu sekretów z przeszłości i zapobiegnięciu katastrofy. Tym razem gra toczyć się będzie o coś dla nas, ludzi, najcenniejszego.
Z.P.: Bardzo dziękuję za poświęcony czas i rozmowę!