Jakub Żulczyk to polski pisarz i dziennikarz, autor m.in. “Zmorojewa”, “Instytutu” czy “Ślepnąc od światem”. Redaguje “Tydzien Kultury Polskiej” na łamach “Wprostu”. Scenarzysta serialu “Belfer”. Rozmawiamy z nim z okazji premiery “Wzgórza psów”.
We „Wzgórzu Psów” bardzo przekonująco nakreślił Pan polską prowincję – skąd czerpał pan wzorce?
Z polskiej prowincji, na której się wychowałem, i na której wciąż mieszkają moi rodzice, z obserwacji, z rozmów z ludźmi, z lektur, z własnej wyobraźni, z reportaży kryminalnych, i tych współczesnych i z PRL‑u. Z wielu rzeczy, które w obliczu skończonej książki, która jest jakąś zamkniętą całością, nie są chyba aż tak istotne.
W pańskich powieściach kreśli Pan dosyć przerażające obrazy polskiej rzeczywistości – nie ważne, czy opisuje Pan miasto, czy wieś. Czy uważa Pan, że Polska jest straszna?
Uważam, że straszne są nieskończoność kosmosu i dusza ludzka. Na tym drugim staram się koncentrować, to mnie interesuje, i to w moich książkach jest uniwersalne. Polska nie jest jakimś piekłem czy też demonem narodów, pomimo swoich wszelakich patologii, jest jednak całkiem sympatycznym miejscem do życia na tle wielu innych miast na świecie.
Wracając do „Wzgórza psów”. W powieści pojawia się Punisher, jako ktoś w rodzaju patrona głównego bohatera. Czy uważa Pan, że bohaterowie popkultury coraz częściej zajmują miejsce świętych, bożków i idoli?
Chyba nie o to mi chodziło w tym wątku, aby zadawać pytania o popkulturę. W ogóle termin popkultura jest chyba nieaktualny i imputuje się do lat 60tych, a nie do współczesności, gdy to, co masowe, karmi się tym, co niszowe, a pomiędzy masowym i niszowym jest jeszcze mnóstwo przestrzeni pośrodku. Oczywiście, że ikonografia popkulturowa pełni po części rolę religijną, Grant Morrison napisał o tym niebywale ciekawą książkę “Supergods”. Ale jeszcze raz, z tym Punisherem to nie o to chodziło.
Czy lubi Pan swoje postacie?
Nie wiem, czy je lubię, na pewno do jakiegoś stopnia się z nimi zżywam.
Czego Pan szuka w literaturze?
Jako czytelnik chyba tego, co większość czytelników, poczucia identyfikacji, przełożenia tego, co czytam na własne życie i stan ducha, zachwytów formalnych, ciekawych opowieści. Jako autor nie wiem, czy czegoś szukam. Mam jakiś swój pomysł, a raczej pomysły, idę za nimi, chcę je wyegzekwować najlepiej, jak potrafię.
Co sprawia, że chce się Panu pisać?
Różne rzeczy: moi czytelnicy, perspektywa ukończenia książki, zabawa opowieścią, jakiś rodzaj spełnienia, pewien niejasny pościg, którym jest tak naprawdę każda praca literacka, pościg nie wiadomo za czym, po ciemku, ale jednak pościg który staje się jakimś sensem życia, no i pieniądze.
Współtworzył Pan serial „Belfer”, teraz pańska powieść „Ślepnąc od świateł” również ma trafić na ekrany. Czy pisząc kolejne teksty myśli Pan od razu jak poszczególne sceny będą wyglądać na ekranie?
Nie, ale wyobrażam je sobie jakbym widział je na ekranie, i robiłem tak od zawsze, jeszcze gdy nie pracowałem jako scenarzysta. Chyba dzięki temu, i przywiązaniu do opowieści jakoś tam odnalazłem się też w pracy scenopisarskiej.
Przy okazji kolejnego wydania poprawiał Pan swoje najwcześniejsze książki. Czy myśli Pan, że za 10–20 lat tak samo będzie z np. „Ślepnąc od świateł” lub „Wzgórzem psów”?
Nie, nie sądzę. “Wzgórze” ma poprawione różne niedociągnięcia redakcyjne przy dodruku. Nie będę nic więcej w tej książce zmieniał. Jest taka, jaka miała być.
Jak wygląda pański typowy dzień pracy?
Jest tak nudny, że nie ma o czym mówić. Ciekawy to jest dzień pracy antyterrorysty, negocjatora, badacza niedźwiedzi polarnych albo przewodnika po dżungli, a nie mój. Nie będę przecież opowiadał panu ile razy wstaję do łazienki albo ile piję dziennie kawy. Mam do ludzi szacunek, nie muszę im opowiadać takich pierdół na mój temat.
Nad czym Pan teraz pracuje? O czym będzie kolejna książka?
Jestem w dwóch kolejnych projektach scenariuszowych. Książka jeszcze sam nie wiem, o czym będzie. Musi się odleżeć. Ja muszę się zregenerować. Przy “Wzgórzu psów” straciłem mnóstwo krwi.