*…*…*
O pierwszej w nocy stał już za żywopłotem obok wielkiego domu na plaży. Jasno świecił księżyc i na srebrzystej ziemi malowały się czarne jak krew sylwetki palm. Kiedy wieje wiatr, cienie ich wielkich liści poruszają się jak cień człowieka. A czasem jest to naprawdę cień człowieka. Hans-Peter zaczekał na podmuch wiatr i wraz czarnymi palmami ruszył przez trawnik.
Gdy dotarł na miejsce i stanął przy ścianie, okazało się, że z domu wciąż bije skwar dnia, jak z wielkiego, ciepłego zwierzęcia. Przywarł do ściany, żeby ciepło rozlało się po całym ciele. W głowę łaskotały go promienie księżyca. Czuł się jak nowo narodzone kangurzątko, które wspina się po brzuchu matki, żeby dotrzeć do przytulnej torby.
W domu było ciemno. Weranda miała przyciemnione szyby i nic przez nie nie widział. Niektóre żaluzje przeciwhuraganowe były opuszczone. Wetknął wytrych do zamka i kilka razy nim poruszał, żeby zadrapać zapadki.
Potem powoli wsunął do zamka klucz od Feliksa. Jakby zanurkował do lodowatej wody – miłe uczucie. Przytulanie się do ciepłego domu i wkładanie klucza do zamka były czynnościami niezwykle intymnymi. Słyszał, jak zapadki ustępują z serią cichutkich kliknięć i przypomniały mu się gawędzące ze sobą owady na ciele martwej kobiety, którą odwiedził w buszu po wielu dniach, kobiety martwej i cieplejszej niż za życia, bo cudownie ogrzanej przez gromady larw.
Główka klucza oparła się o rozetkę. Przylgnęła do niej, tak jak on przylgnie do Cari, jeśli zdecyduje się wejść na górę. Przylgnie i nie wstanie, dopóki jej ciało nie ostygnie. Niestety, będzie stygło szybciej niż dom oddający ciepło dnia. Zwłaszcza w klimatyzowanym pokoju, nawet gdyby przytulił się do niej pod kocem. Zawsze tak było. Tak szybko stawały się wilgotne i lepkie, tak szybko się wyziębiały.
Nie musiał decydować już teraz. Mógł iść za głosem serca. Ciekawe, czy dałby radę nie pójść. Serce GŁOWA, głowa SERCE, bum! Miał nadzieję, że Cari ładnie pachnie. Nie lubię buraczków z kiszoną kapustą.
Przekręcił gałkę klamki i otworzył drzwi. Zasyczała uszczelka. Wykrywacz metalu, przyklejony taśmą do buta, powinien wykryć każdą metalową matę alarmową ukrytą pod wykładziną. Ostrożnie przesunął nogę po podłodze i dopiero wtedy oparł na niej ciężar ciała. Przystanął w chłodnej ciemności, z dala od snujących się po trawniku cieni i rozgrzewających głowę promieni księżyca.
Cichy brzęk i szelest. W kącie werandy, za nim.
– Carmen, a chuj z tym!
Trzymał w ręku pistolet, choć nie pamiętał, żeby go wyjmował. Znieruchomiał. Ptak otrząsnął się w klatce i cicho mamrocząc, przeszedł po żerdzi tam i z powrotem.
Sylwetki manekinów na tle srebrzystych okien. Czyżby któryś się poruszył? Kiedy je mijał, dotknęła go czyjaś gipsowa ręka.
To tu jest. To tu jest. Złoto. Es ist hier! Wiedział, że jest. Gdyby miało uszy, usłyszałoby, jak woła do niego z salonu. Okryte pokrowcami meble, okryte pokrowcem pianino. Wszedł do baru, gdzie stał okryty pokrowcem stół bilardowy. Kostkarka wypluła kilka kostek lodu i błyskawicznie ukucnął, czekając, nasłuchując i myśląc.
Cari Mora znała ten dom na wylot. Zanim cokolwiek zrobi, powinien wyciągnąć z niej jak najwięcej informacji. Zawsze może sprzedać ją potem. Martwa będzie warta nie więcej jak kilka tysięcy dolarów, na dodatek musiałby przetransportować ją w suchym lodzie.
Nie było sensu jej budzić, lecz na tarasie wyglądała tak uroczo, tak przyjemnie, że chciał popatrzeć, jak śpi. Miał prawo trochę się zabawić. Ot, spuścić kropelkę na prześcieradło, na jej pokryte bliznami ramiona, nic więcej. Ach, albo parę kropelek na pogrążony we śnie policzek. A co tam, idźmy na całego, mały spust na twarz! Cieniutką strużką w kącik oka. Żeby przygotować gałki dla późniejszych łez. Ach, witaj!
Na udzie zawibrowała ukryta w kieszeni komórka. Przesunął ją trochę, żeby było mu milej. Potem spojrzał na ekran i poczuł się jeszcze lepiej. SMS. Od Feliksa.
Załatwione. Za 10k i parę bzdetów zrezygnował z najmu. Od jutra dom jest wasz. Możecie się wprowadzać!
Hans-Peter wyciągnął się na wykładzinie pod stołem bilardowym i napisał kilka SMS czymś, co nazywał „palcem cynkowym”. Paznokieć palca wskazującego zniekształciła ta sama przypadłość genetyczna, która całkowicie pozbawiła go włosów. Dowiedział się o tym na studiach medycznych, zanim wyrzucono go za naganną postawę moralną. Ojciec miał już na szczęście swoje lata i nie mógł go za to zbić. Paznokieć był ostry i przydawał mu się do czyszczenia bezwłosych przewodów nosowych, tak wrażliwych na pleśń, spory, pyłek szarłatu i rzepaku.
*…*…*
Cari obudziła się w ciemności, nie wiedząc dlaczego. I natychmiast – odruchowo – wsłuchała w ostrzegawcze odgłosy dżungli. Szybko otrzeźwiała i nie poruszając głową, rozejrzała się po wielkiej sypialni. Jarzyły się wszystkie światełka – na dekoderze kablówki, termostacie i zegarku – ale to na panelu systemu alarmowego świeciło na zielono zamiast na czerwono.
Alarm – ktoś go wyłączył, na dole, i to ją obudziło, to pojedyncze piśnięcie. A teraz światełko zamrugało, bo ten ktoś mijał właśnie czujnik ruchu w przedpokoju.
Włożyła dres i wyjęła spod łóżka kij baseballowy. W kieszeniach miała telefon, nóż i spray na niedźwiedzie. Wyszła na korytarz, przystanęła na szczycie krętych schodów i zawołała:
– Kto tam jest? Lepiej się odezwij!
Cisza, co najmniej piętnastosekundowa. A potem głos:
– Felix.
Cari przewróciła oczami i syknęła przez zęby.
Zapaliła światło i zeszła na dół. Wciąż z kijem.
Felix stał u podnóża schodów, pod filmowym potworem, zębiastym raptorem z planety Zorn.
Nie robił wrażenia pijanego. I nie miał w rękach żadnej broni. Był w kapeluszu.
Cari przystanęła na czwartym stopniu od dołu. Nie poczuła na sobie wzroku jego świńskich oczek. To dobrze.
– Przychodzisz w nocy bez uprzedzenia? Mógłbyś najpierw zadzwonić.
– Pilna sprawa – odparł. – Mam nowych najemców. Filmowców. Dobrze płacą. Znasz ten dom, więc chcą, żebyś została, może nawet dla nich gotowała, jeszcze nie wiem. Załatwiłem ci robotę, powinnaś mi podziękować. I trochę mi odpalić, kiedy już ci zapłacą. A płacą dużo, jak to filmowcy.
– Co kręcą?
– Nie wiem. Mam to gdzieś.
– I przychodzisz z tym do mnie o piątej rano?
– Nasz klient, nasz pan – odparł Felix. – Chcą się wprowadzić przed świtem.
– Spójrz na mnie. Jeśli kręcą pornosy, dobrze wiesz, co odpowiem. Nie ma mowy.
Po tym jak władze hrabstwa Los Angeles wydały Zarządzenie B, nakazujące używania prezerwatyw na ekranie i ograniczające swobodę ekspresji, wielu producentów tego rodzaju filmów przeniosło się do Miami.
Wykłócała się z nim o to już przedtem.
– To nie pornosy. To coś w rodzaju reality… coś tam. Chcą mieć dwustudwudziestowoltowe gniazdka i gaśnice. Wiesz, gdzie to wszystko jest, tak? – Felix wyjął z kieszeni wymięte pozwolenie na filmowanie i kazał przynieść taśmę klejącą.
Kwadrans później usłyszała warkot silnika zbliżającej się do brzegu łodzi.
– Aha – rzucił Felix. – I nie zapalaj światła na pomoście.
*…*…*
W miejscach publicznych Hans-Peter Schneider jest zwykle bardzo czysty i ładnie pachnie. Ale ściskając mu w kuchni rękę, Cari poczuła przytłumiony odór siarki. Jak we wsi, w której wraz z domami płoną ludzie.
Schneider odnotował zdrową twardość jej dłoni i posłał jej wilczy uśmiech.
– Będziemy rozmawiali po angielsku czy po hiszpańsku?
– Jak pan woli – odparła.
Potwory wiedzą, kiedy je ktoś rozpozna, podobnie jak nudziarze, dlatego Hans-Peter przywykł do tego, że nowi znajomi reagują na niego odrazą i strachem. A w pewnych jakże cudownych chwilach, pełnym bólu błaganiem o szybszą śmierć. Jedni prawie natychmiast, inni z czasem.
Cari tylko na niego patrzyła. Nawet nie mrugnęła. Czarne źrenice jej oczu nosiły ślady inteligencji.
Próbował dostrzec w nich swoje odbicie, lecz – ku swojemu rozczarowaniu – nie mógł. Co za ślicznotka! I chyba o tym nie wie.
Korzystając z chwili zamyślenia, ułożył zgrabny kuplecik. „W czarnych sadzawkach twych oczu nie widać mojego oblicza, trudno będzie cię złamać, lecz to na nagrodę się przelicza!” Postanowił, że kiedy znajdzie trochę czasu, przełoży go na niemiecki. Angielskie „złamać” zastąpi słowem hörig, czyli „ujarzmić”. Tak, i zaśpiewa go na melodię Nie lubię buraczków z kiszoną kapustą. Pod prysznicem. Może nawet dla niej, kiedy już dojdzie do siebie i zacznie błagać o kąpiel.
Ale na razie musiał ją do siebie przekonać. Czas na przedstawienie.
– Pracuje tu pani od bardzo dawna. Felix mówi, że jest pani bardzo sumienna i dobrze zna pani ten dom.
– Pilnuję go od pięciu lat – odparła. – Pomagałam przy kilku naprawach.
– Czy dach domku nad basenem przecieka?
– Nie, jest szczelny. Domek można ochłodzić. Jest klimatyzowany, z oddzielną skrzynką elektryczną i automatycznymi korkami na ścianie od ogrodu.
Z kąta gapił się na nią Bobby Joe, człowiek Schneidera. Jego spojrzenie uznano by za niegrzeczne nawet tam, gdzie gapienie się za niegrzeczne nie uchodzi. Miał pomarańczowożółte oczy, jak niektóre żółwie. Schneider przywołał go skinieniem ręki.
Bobby Joe podszedł do nich i stanął stanowczo za blisko Cari.
„Wal to, żyj na maksa!” – przeczytała napis wytatuowany na jego szyi pod odrastającą już więzienną fryzurą. Na palcach widniały słowa MIŁOŚĆ i NIENAWIŚĆ, a na dłoni imię: „Manuela”. Miał małą głowę, dlatego daleko poza nią sterczał długi pasek czapki. Przeszyło ją wspomnienie czegoś złego. Szybko przeminęło.
– Zanieś ciężki sprzęt do domku – polecił Schneider. – I niech tam na razie zostanie.
Mijając ją, Bobby Joe musnął kłykciami jej pośladki. Dotknęła odwróconego krzyżyka świętego Piotra, który zwisał jej z szyi na łańcuszku z koralików.
– Czy woda i prąd są w całym domu? – spytał Schneider.
– Tak – odparła.
– Dwieście dwadzieścia woltów?
– Tak. Gniazdka są w pralni i w kuchni, za kuchenką. W garażu jest ładowarka do wózka golfowego. Nad ładowarką wiszą dwa przedłużacze. Weźcie czerwony. W czarnym ktoś wyłamał bolec uziemienia. W garażu są dwie skrzynki z dwudziestoamperowymi korkami, a w domku ziemnozwarciowy wyłącznik ochronny.
– Ma pani plan parteru? – drążył Schneider.
– W bibliotece są plany architektoniczne i schemat sieci elektrycznej. W szafce, tej na podłodze.
– Czy system alarmowy jest nadzorowany przez jakąś centralę, czy przez policję?
– Nie, alarm jest ręcznie sterowny, podłączony do syreny na ulicy. Pokrywa cztery strefy i drzwi. Ma czujniki ruchu.
– Czy jest tu coś do jedzenia?
– Nie – odparła. – Chcecie tu jeść?
– Tak. Przynajmniej niektórzy z nas.
– I spać?
– Dopóki nie skończymy. Niektórzy będą tu jedli i spali.
– W okolicy jest pełno food trucków. Jeżdżą w tę i we w tę, wszędzie tam, gdzie coś się buduje. Mają niezłe jedzenie. Najlepsze na początku tygodnia. Wystarczy zaczekać na klakson. Mnie najbardziej smakuje to z Comidas Distinguidas i od Braci Salazarów. Wasi poprzednicy u nich kupowali. Na furgonetce jest napis „Gorące posiłki”. Jeśli chcecie, dam wam ich numer.
– Chciałbym, żeby to pani nam gotowała – powiedział Schneider. – Mogłaby pani robić zakupy i gotować jeden porządny posiłek dziennie? Nie musi pani podawać do stołu, wystarczy nam bufet. Dobrze zapłacę.
Cari potrzebowała pieniędzy. Była niezwykle szybką i pedantyczną kucharką, tak jak wszystkie kobiety, które przyjeżdżały do Miami, aby harować w domach bogaczy.
– Dobrze – odparła. – Będę wam gotowała. Jeden posiłek dziennie.
Kiedyś pracowała z budowlańcami. Gdy jako nastolatka gotowała dla nich od północy do rana, a potem w obciętych dżinsach sprzedawała im jedzenie, furgonetkę zawsze otaczał tłum cieśli i interes kręcił się jak szalony. Z doświadczenia wiedziała, że większość mężczyzn ciężko pracujących fizycznie ma dobre zamiary i jest nawet uprzejma. Ludzie ci są po prostu głodni – głodni wszystkiego.
Ale trzyosobowa ekipa Hansa-Petera Schneidera zupełnie się jej nie podobała. Byli kryminalistami upstrzonymi więziennymi dziarami zrobionymi tuszem z sadzy i elektryczną szczoteczką do zębów. Do domku nad basenem wnieśli ciężką magnetyczną wiertarkę kolumnową, dwa młoty pneumatyczne i kamerę filmową.
Kobiety pracujące z brutalnymi mężczyznami w odludnych miejscach dobrze wiedzą, jak to jest. Trzeba kierować się praktyczną zasadą, która sprawdzała się także w dżungli: im ich więcej, tym bezpieczniej. Jeśli zespół składa się co najmniej z dwóch, wygrywa cywilizacja. Nie zaczną się do nikogo dobierać, chyba że są pijani. Ale ci robili wrażenie dużo bardziej agresywnych. Gapili się na nią, kiedy prowadziła Schneidera do skrzynek elektrycznych w wąskim przejściu między wysokim żywopłotem i ścianą domu. Wiedziała, co myślą: Dawaj, wyruchajmy ją! Zróbmy sztafetę. Sztafetę! Ale bardziej niż ich chamskich spojrzeń była świadoma obecności idącego za nią Schneidera.
Ten stanął przed nią za żywopłotem Twarzą w twarz, z uśmiechem na ustach, wyglądał jak biały gronostaj.
– Felix mówi, że zanim panią znalazł, pracowały tu cztery inne kobiety. Tamte bały się tego domu, wszystkich tych makabrycznych rzeczy. Ale pani się nie boi, prawda? Ciekawym dlaczego.
Nie gadaj z nim, podszeptywał jej instynkt. Nie odpowiadaj.
Wzruszyła ramionami.
– Muszę mieć pieniądze na zakupy.
– Zwrócę pani.
– Nie. Musi pan zapłacić z góry. Serio.
– Jest pani poważną osobą. Mówi pani piękną hiszpańszczyzną, jak rodowita Kolumbijka. Jak uzyskała pani pozwolenie na pobyt w Stanach? Powołała się pani na „uzasadniony lęk przed powrotem do kraju”? Ci z urzędu imigracyjnego uwierzyli?
– Zakupy – odparła. – Dwieście pięćdziesiąt dolarów powinno wystarczyć.
– Uzasadniony lęk przed powrotem do kraju… – powtórzył Schneider. Podobały mu się płaszczyzny jej twarzy i zastanawiał się, jak zmieni je ból. – Te wszystkie monstra, rekwizyty do filmów grozy. Te zabawki zupełnie pani nie przerażają. Dlaczego? Bo rozumie pani, że są to jedynie produkty wyobraźni zwykłych szczurów miejskich, które mają napędzić strachu innym szczurom miejskim. Prawda? Pani to rozumie. Dostrzega pani różnicę. Wie pani, jak wygląda rzeczywistość. Las verdades, la realidad. Gdzie się pani tego nauczyła? Gdzie widziała pani coś naprawdę strasznego?
– W Publiksie mają teraz dobre chuletas, poza tym trzeba kupić kilka bezpieczników. – Cari odwróciła się i odeszła, zostawiając go pod pajęczynami za żywopłotem.
– W Publiksie mają teraz dobre chuletas – powtórzył Schneider jej głosem. Jest naprawdę wyśmienitym imitatorem.
Cari wzięła Feliksa na bok i oświadczyła:
– Nie nocuję tutaj.
– Ale przepisy przeciwpożarowe…
– To nocuj tu sam. Tylko pamiętaj, śpij na plecach. Ale zgoda, coś im ugotuję.
– Cari, mówię ci, że…
– A ja mówię tobie. Jeśli zostanę tu na noc, wydarzy się coś głupiego. A to, co będzie potem, nie spodoba się ani tobie, ani im.
Rozdział 5
- Don Ernesto chce wiedzieć, co się dzieje w starym domu Pabla – powiedział kapitan Marco. – Kiedy da się tam zajrzeć?
Wczesnym wieczorem siedział wraz z dwoma mężczyznami w otwartej szopie w warsztacie szkutniczym. Lekka bryza poruszała flagami frachtowców cumujących na Miami River. Burta jego łodzi ocierała się z piskiem o pomost zastawiony stertami klatek-pułapek na kraby.
– Jeśli wóz Claudia odpali, o siódmej rano mogę tam wejść z ogrodnikami – odparł Benito. – Zgodnie z umową, muszą nas wpuszczać co dwa tygodnie, żebyśmy mogli zabrać opadłe liście palm i skosić trawę. – Benito był stary i skórzasty. Miał jasne oczy. Grubymi jak banan palcami zrobił idealnego skręta z tytoniu Buglera, zakręcił koniec i trzasnął kuchenną zapałką.
– Jesús Villarreal twierdzi, że złoto tam jest – ciągnął kapitan. – Przywiózł je dla Pabla łodzią w osiemdziesiątym dziewiątym. Don Ernesto mówi, że ci filmowcy to przebierańcy i kopią pod domem.
– Jesús był dobrym żeglarzem – powiedział Benito. – Myślałem, że już nie żyje, tak jak Pablo. Że nikt z nas nie żyje, nikt oprócz mnie, chociaż mnie też niewiele zostało.
– Ty nie umrzesz, za wielki z ciebie łajdak. – Antonio nalał mu z butelki na stole. Miał dwadzieścia siedem lat i był w podkoszulku z napisem „Serwis basenowy”.
Wszyscy trzej dorabiali na boku jako tajni obserwatorzy i w imieniu swojego mentora z Cartageny przyglądali się dyskretnie wszystkiemu, co działo się w Miami. Wszyscy mieli taki sam tatuaż, w różnych miejscach ciała. Przedstawiał dzwonek wiszący na haczyku do łowienia ryb.
Po rzece, aż po szczyty strzelających w niebo wieżowców, niosła się muzyka z pobliskiej restauracji.
– Kto kopie pod domem? – spytał Antonio.
– Hans-Peter Schneider i jego ludzie – odparł Marco.
– Widziałem go – mruknął Benito. – A wy? Widzisz go pierwszy raz i robi ci się smutno, bo myślisz, że jest chory. Ale kiedy się go pozna, wygląda jak kutas w okularach.
– Jest z Paragwaju – powiedział kapitan. – Podobno to bardzo zły człowiek.
– On też się za takiego uważa. – Benito schował blaszane pudełko tytoniu do kieszeni ogrodniczek. – Kiedyś szukał złota pod domem Pabla na przedmieściach Bogoty i na moich oczach odstrzelił facetowi tyłek za leserowanie. To wariat, w dodatku groźny.
– Prowadzi tu interesy – dodał Antonio. – Ciągle jeździ, tam i z powrotem. Ma internetowy peep-show i dwa burdele w Miami, w Roach Motel i tym drugim, niedaleko lotniska. Najwięcej kasy wyjmował z dwóch ostro pokręconych barów. Jeden nazywał się Gęsty Sos, a drugi Sztos. Departament Zdrowia odkrył, że na górze klienci srają na siebie i sikają i hrabstwo odebrało mu licencję na sprzedaż wódy. Raz próbował się do niego dobrać Urząd Imigracyjny, za handel ludźmi, dziewczętami i chłopcami. Teraz nic na niego nie mają. Jakby w ogóle nie istniał. Ale wciąż przyjeżdża tu po kasę.
Antonio często pływał na ryby z młodymi policjantami i dużo wiedział.
Dopił drinka.
– Mogę tam zajrzeć jutro po ósmej. Basen przecieka i spróbuję przeciągnąć naprawę.
– A ten agent czy pośrednik? – spytał kapitan Marco. – Felix, tak? Nie wyrzucili go jeszcze?
Benito pokręcił głową.
– Wyżej sra, niż dupę ma. Nosi do pracy kapelusz za pięćset pięćdziesiąt dolarów plus VAT. Mówi wam to coś? Dobre jest tylko to, że mało widzi. Za to ta dziewczyna jest bardzo miła. Cudownie miła.
– Mnie to mówisz? – rzucił Antonio.
– Nie powinna tam zostawać. Nie z tym Schneiderem.
– Rozmawiałem z nią przez telefon – powiedział Antonio. – Nie będzie tam nocowała.
– Szkoda, że Schneider w ogóle ją widział.
– Dobrze, jedźcie tam – zdecydował kapitan. – Jutro około dziewiątej będę łowił kraby w zatoce. Poplączemy liny i trochę postoimy. Benito, w razie jakichś kłopotów powachluj się kapeluszem. Jeśli każą ci podnieść ręce do góry, przypadkowo strąć go z głowy. Przyjdziemy po was. Nasłuchujcie warkotu silnika. Jeśli ucichnie, to znak, że wchodzimy na ostro. Nie udawajcie bohaterów. Don Ernesto chce tylko wiedzieć, co się tam dzieje.
Nad rozciągającymi się na zachodzie mokradłami Everglades wisiały burzowe chmury. Pulsowały w nich błyskawice. Linia nieba na wschodzie błyszczała jak góra lodowa.
Tuż za burtą cumującej przy pomoście łodzi do połowu krabów wypłynęła samica manata. Wzięła świszczący oddech i przez chwilę nasłuchiwała cichego oddechu towarzyszącego jej cielęcia. Uspokojona zanurkowała i zniknęła.
Rozdział 6
Benito przyjechał wcześnie, z ogrodnikami. Parę godzin później, gdy usuwał motyką chwasty przy wale od strony morza, usłyszał warkot silnika łodzi wycieczkowej. Zerknął na taras na piętrze domu. Ubrany w obcisły czarny podkoszulek bandzior imieniem Umberto też usłyszał obcy hałas. Właśnie wynosił zakurzoną kamerę filmową. Tłumik jego AR-15 wystawał dobre pięć centymetrów nad balustradę.
Benito pokręcił głową. Ach, ci młodzi. Są tacy beztroscy i nieostrożni. Nie, myślisz jak staruch. Nie zwalaj winy na jego młodość. Jest po prostu głupi i już z tego nie wyrośnie.
– Weź reflektor! – krzyknął Felix z klimatyzowanego pokoju. Felix i jego panama za pięćset pięćdziesiąt dolarów plus VAT. Panama, którą tak naprawdę uszyto w Ekwadorze.
Za wałem, pod zachmurzonym niebem, rozciągała się szarozielona Biscayne Bay, a za nią, sześć i pół kilometra dalej, wyrastał mur wieżowców w centrum Miami.
Łódź wycieczkowa, duży zadaszony ponton, wciąż była trzy domy dalej i korzystając z przypływu, sunęła powoli blisko brzegu wzdłuż Alei Milionerów. Z pokładowych głośników płynęła muzyka pop. Przewodnik musiał być kiedyś naganiaczem w wesołym miasteczku. Jego głos odbijał się od wielkich domów, z których wiele miało zamknięte okiennice.
– Po lewej widzimy rezydencję magnata muzycznego Greeniego Pardee. Jeśli wytężycie wzrok, zobaczycie, jak promienie słońca odbijają się od ściany jego gabinetu, od góry do dołu wyłożonej złotymi płytami.
Łódź zrównała się prawie z Benitem. Ogrodnik widział blade twarze stojących przy relingu turystów.
Przewodnik puścił muzykę z Człowieka z blizną.
– A teraz coś mroczniejszego. Patrzymy w lewo. Podarte zielone markizy, wypłowiały rękaw lotniskowy, porośnięte zielskiem lądowisko dla helikopterów: ta posiadłość należała kiedyś do Pabla Escobara, narkotykowego króla, mordercy i okrutnego miliardera, którego policja zastrzeliła na dachu domu w Kolumbii. Nikt tam teraz nie mieszka. Dom czeka na nowego właściciela i na razie wynajmują go filmowcy. Coś takiego! Mamy szczęście! Wygląda na to, że właśnie coś kręcą! Wypatrzycie jakiegoś słynnego gwiazdora?
Przewodnik pomachał ręką Benitowi. Benito ponuro mu odmachał. Turyści szybko stwierdzili, że żaden z niego gwiazdor. Mimo to kilku też mu pomachało.
Nieco dalej, na płaskiej zielonkawej wodzie, załoga kapitana Marco wrzucała klatki do wody. Dudnienie diesla zagłuszało czasem przewodnika.
Stojący na tarasie Umberto odkręcił nakrętkę motylkową na kamerze, po czym znów ją zakręcił.
– Zdejmij osłonę obiektywu – rzucił Felix, siedząc wygodnie w chłodnym pokoju. – Bądź przekonujący. – Felix w ciemnych okularach za dwieście dolarów.
– Jeśli chcecie, możecie go kupić – ciągnął przewodnik. Łódź wycieczkowa powoli mijała dom. – Za jedyne dwadzieścia siedem milionów dolarów. Cztery domy dalej widać pałac Lesliego Mullensa, jednego z największych producentów filmów pornograficznych. „Dookoła świata na osiemdziesiąt sposobów”. Coś się wam kojarzy? Jak na ironię jego najbliższym sąsiadem jest Alton Fleet, telewizyjny kaznodzieja i uzdrowiciel, który ma miliony wiernych wyznawców w całym kraju, ludzi zauroczonych pokazami uzdrawiania, które transmituje z Katedry pod Palmami. – Łódź coraz bardziej się oddalała i jego głos powoli cichł.
Dom Pabla Escobara zadrżał od uderzeń młota. Z podłogi tarasu podniósł się kurz. Jaszczurki uciekły, szukając kryjówki w szparach.
Stary Benito miał nadzieję, że Cari Mora wyjdzie na dwór. Byłoby bardzo miło ją zobaczyć, choć trochę na nią popatrzeć i usłyszeć jej głos.
Wypływające z wody bąbelki wskazywały, że Antonio, w masce i z butlą na plecach, wciąż szuka przecieku na dnie basenu. Jego obecność wzmogła w starcu nadzieję, że Cari jednak wyjdzie. I rzeczywiście, kilka minut później wyszła w obszernym fartuchu szpitalnym.
W rękach miała dwie oszronione szklanki herbaty miętowej i – o TAK! – jedną z nich niosła dla niego. Czuł jej piękny zapach i zapach mięty. Zdjął kapelusz. Poczuł też zapach kapelusza, więc szybko go włożył.
– Hola, Señor Benito.
– Mil gracias, Señorita. Miło panią widzieć, dzisiaj i zawsze. – Nic dziwnego, że jej kuzynka zdobyła tytuł Miss Hawajskich Tropików, pomyślał. I to gdzie, w Nikki Beach Club! Ona też mogłaby wystartować i bez trudu wygrać, gdyby nie blizny na ramionach. A właściwie nie blizny, tylko linie wijące się jak węże na złocistobrązowej skórze. Nie tyle ją deformują, co dodają egzotyki. Jak malunki w jaskiniach. Doświadczenie nas upiększa.
Cari uśmiechnęła się i wiedział już, że widzi w nim prawdziwego mężczyznę. Zabrakło mu tchu, jak po szklaneczce mocnego rumu, jak po hauście dymu ze skręta wypełnionego tytoniem Two-Toke Sour Diesel.
Spojrzał jej w twarz.
– Cari?
– Tak, mi señor?
– Musisz bardzo uważać. Z tymi ludźmi.
Patrzyła mu prosto w oczy.
– Wiem. Dziękuję, Señor Benito.
Przystanęła nad basenem, śledząc wypływające z wody bąbelki. Zdjęła but i postawiła stopę na głowie zanurzonego Antonia. Ten wypłynął, prychając dużo głośniej, niż musiał. Był w służbowym podkoszulku z napisem, a w lewym uchu nosił kolczyk z czarnym gotyckim krzyżykiem.
Cari postawiła szklankę na brzegu basenu.
Antonio zdjął maskę i rozciągnął usta w uśmiechu.
– Gracias, Guapa! Hej, musimy pogadać. Posłuchaj, mam bilety na Juanesa w Hard Rock. Świetne miejsca. Gdybyś usiadła bliżej, facet zagapiłby się na ciebie i spadł ze sceny. Kolacja i koncert, co ty na to?
Jeszcze nie skończył mówić, a ona już pokręciła głową.
– Nie, Antonio. Mnóstwo dziewcząt chętnie by z tobą poszło, ale ja nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo masz żonę, dlatego.
– Skarbie, to nie tak. Chodzi tylko o zieloną kartę. My nawet nie…
– Żona to żona. Dziękuję, ale nie. – Odeszła w stronę domu, a on odprowadził ją tęsknym spojrzeniem.
– Gracias za herbatę, Guapa!
– Gdzie twoje maniery? – rzucił z oddali Benito. I z uśmiechem dodał: – Chyba Princesa Guapa!
– Discúlpeme! – zawołał Antonio. – Gracias, Princesa Guapa!
Cari roześmiała się, lecz nie zerknęła na niego przez ramię.
Benito pociągnął solidny łyk herbaty i postawił szklankę na szczycie wału. Bardzo odświeżające, pomyślał. Herbata też.
Na środku basenu stała gipsowa kopia posągu Nike z Samotraki, bezgłowej bogini zwycięstwa z rozpostartymi skrzydłami. Poprzedni właściciel domu myślał, że to oryginał z Luwru.
Stary ogrodnik spojrzał na posąg i pomyślał: Ciekawe, czy strata głowy odebrała jej marzenie o lataniu. A może marzenie to wciąż tam jest? Może widać je w powietrzu drżącym nad kikutem szyi albo w jej sercu, tak jak u nas? Nie, jestem stary, powinienem unikać takich myśli. Ale ciekawe, czy Cari wciąż marzy po tym, co widziała. Ja też sporo widziałem. Oby sufit jej serca był wyższy niż mojego.
Po południu Cari wysiadła z taksówki na podjeździe domu. Kierowca ubera pomógł jej wypakować zakupy z bagażnika. Widząc, że ustawia torby na trawniku, Benito szybko odłożył motykę i chwycił cztery, które uznał za najcięższe.
– Dziękuję, Señor Benito – powiedziała Cari.
Wnieśli zakupy bocznymi drzwiami, na werandę z dużą papugą kakadu w klatce. Żeby zwrócić na siebie uwagę, ptak zawisł na żerdzi głową w dół i zadarł dziobem wyściełającą dno klatki gazetę, zasypując podłogę łupinami ziaren.
Banito i Cari weszli do kuchni. W kuchni było głośno, ponieważ na dole wciąż pracowały młoty pneumatyczne. Z pralni do piwnicy biegł wijący się na podłodze czerwony przedłużacz, a wtyczka drugiego tkwiła w gniazdku za kuchenką. Pod ścianą stało kilka butli z acetylenem; pewnie czekały na swoją kolej. Benito chciał zajrzeć do piwnicy. Postawił torby na blacie i ruszył do drzwi, ale w tej samej chwili do kuchni zszedł Umberto.
– Co ty tu, kurwa, robisz? – warknął.
– Przyniosłem zakupy – odparł Benito.
– Spierdalaj stąd. Tu nie wolno nikomu wchodzić. – Spojrzał na Cari. – Uprzedzaliśmy. Nie chcę tu nikogo widzieć.
– Przyniosłem zakupy – powtórzył Benito. – Poza tym ja nie przeklinam przy kobiecie. Resztę toreb możesz przynieść sobie sam, chyba że nie dasz rady.
Końcówka nie była zbyt mądra. Ale starcy lubią powiedzieć czasem coś głupiego, jeśli mają z tego frajdę. Rękę trzymał pod klapą ogrodniczek.
Umberto nie wiedział, co starzec może tam ukrywać. A Benito rzeczywiście ukrywał. Tuż pod mostkiem miał colta 1911 A1, czterdziestkę piątkę przerobioną na czterdziestkę szóstkę Rowlanda, podarunek od kochającego siostrzeńca, który rozwalał z niej arbuzy na strzelnicy. Nabój w lufie, odwiedziony kurek, opuszczone skrzydełko bezpiecznika – broń była gotowa do strzału.
Umberto uznał, że staruch jest lekko świrnięty.
– Tu nie wolno nikomu wchodzić – powtórzył. – Dziewczyna może wylecieć przez to z pracy. Mam powiedzieć szefowi?
– Dziękuję, mi señor – przerwała im Cari. – Proszę. Z resztą poradzę sobie sama.
– Przepraszam. – Benito rzucił mu to prosto w twarz i wyszedł z kuchni.
Tłumaczenie Jan Kraśko