Anna Matusiak i Katarzyna Borowska przeprowadziły cykl przejmujących rozmów w kobietami osadzonymi w więzieniu na warszawskim Grochowie. Spotkały się z osobami osądzonymi za kradzieże, czy rozboje, ale też za morderstwa. Jak mówią nam autorki „Skazanych”, czasem o wyroku bohaterek książki decydowała dosłownie chwila.
Zuzanna Pęksa: W swoich rozmowach ze skazanymi kobietami, które zostały osadzone w więzieniu na Grochowie, przyjęły Panie bardzo ciekawą postawę. Nie tylko stały się Panie słuchaczkami, ale też w wielu momentach dodawały otuchy swoim rozmówczyniom. Czy taki był plan, czy raczej wyszło to spontanicznie?
Anna Matusiak: Nie miałyśmy absolutnie żadnego planu. Nie wiedziałyśmy, czego się spodziewać. Nie chciałyśmy pogłębiać nawet w samych sobie jakichkolwiek stereotypów, dotyczących więzienia i kobiet skazanych. Chciałyśmy po prostu z nimi porozmawiać. Bez wartościowania, bo wiemy doskonale, że los bywa bardzo przewrotny. Każdy z nas w każdej chwili może znaleźć się po drugiej stronie. Wiele spośród dziewczyn los potraktował okrutnie. Oczywiście zawsze jest wybór i zawsze można wybrać dobrą ścieżkę, ale wiele z nich w dzieciństwie nie miało szansy zaznać jakiegokolwiek dobra. Słuchając takich historii nietrudno o empatię.
Z.P.: Jak udało się Paniom dotrzeć do kobiet, które później pojawiły się w książce? Jak odbywa się proces wyboru osób do wywiadów i pozyskanie zgody na rozmowy w tak wyjątkowej sytuacji?
Katarzyna Borowska: Na szczęście władze Zakładu Karnego na Grochowie zaangażowały się w ten projekt i mogłyśmy liczyć na pomoc z ich strony. Nie tylko otrzymałyśmy zgodę na to, by regularnie w wyznaczonych dniach i godzinach pojawiać się w więzieniu, ale też uzyskałyśmy pomoc w wyborze kobiet, które chciały nam opowiedzieć swoją historię. Wychowawczyni Ewa dbała o to, by emocji nam nie zabrakło. Jesteśmy jej za to bardzo wdzięczne.
Z.P.: A jak technicznie wyglądały takie rozmowy? Czy odbywały się w trakcie jednego spotkania czy kilku? Czy towarzyszyli im świadkowie, czy mogły być Panie na sali tylko we trzy?
A.M.: W celi zaadaptowanej na świetlicę przebywałyśmy we trzy, tworząc kobiecy krąg. Nikt nam nie przeszkadzał, ale miałyśmy bardzo ograniczony czas. Po godzinie – półtorej wywiadowana kobieta była zabierana do celi. Od niej sporo zależało, ile zechciała nam w tym niedługim czasie dać.
Z.P.: Czytając rozmowy zawarte w „Skazanych” odniosłam wrażenie, że największą karą, która spotkała wymienione kobiety, jest utrata kontaktu z dziećmi. Niektóre z nich utraciły opiekę na stałe, inne mają bardzo ograniczony kontakt z córkami i synami. Czy to faktycznie było dla nich najtrudniejszą konsekwencją popełnionych błędów?
A.M.: Faktycznie w przypadku matek – rozłąka z dzieckiem lub utrata dziecka na zawsze – to kara, którą odbywać będą w sobie znacznie dłużej, niż ten wyrok liczony w miesiącach czy latach. Jedna z naszych dziewczyn ma w celi nad łóżkiem zdjęcie córeczki, którą straciła na zawsze. Mała poszła do adopcji. Jej mama nigdy sobie tego nie wybaczy, bo kiedy opieka społeczna dawała jej szansę na poprawę, narkotyki były ważniejsze. Dziś za każdym razem, kiedy patrzy na córkę, bardzo cierpi. Dlatego nie patrzy. Ale jednocześnie nie usuwa zdjęcia z zasięgu wzroku.
K.B.: Inna matka tęskni potwornie, ale jednocześnie nie chce, by jej dziecko odwiedzało tak straszne miejsce. Zabójczyni, której karę dożywocia zamieniono na 25 lat pozbawienia wolności żyje tylko dla córki. Stoczyła niebywałą walkę, by udowodnić ich psychiczną więź, by jej – mimo bardzo poważnego wyroku – nie stracić. Kiedy skazane mówią o swoich dzieciach, są po prostu najlepszymi matkami, jakimi potrafią być. Wiele z nich powiedziało wprost, że udzielają nam wywiadu, bo chcą, by ich dziecko/dzieci miały jakiś powód do dumy.
Z.P.: Większość bohaterek, którym poświęciły Panie uwagę, zaczęła mieć problemy już w bardzo młodym wieku. Nastoletnie ciąże, narkotyki od 13 roku życia, brak oparcia w domu. Na ile według Pań brak dostatecznej opieki w dzieciństwie sprawił, że ich życie potoczyło się tak, a nie inaczej?
A.M.: Czasem wystarczy jedna krótka chwila. Jest dziewczyna, która wzięła heroinę, jako mała dziewczynka. Poczęstował ją starszy „kolega” na podwórku. Po jednym dniu była uzależniona, bo tak przerażająco działa ten narkotyk. Ona nie miała wtedy pojęcia, co to w ogóle jest. A potem to już była równia pochyła… Inna będąc jeszcze niepełnoletnią uciekała ze swoim dzieckiem do Domu Dziecka, by je i siebie chronić przed własną rodziną pełną alkoholu. U tej dziewczyny też wygrały narkotyki. Ale oczywiście zawsze w życiu masz wybór… Granica między tym co dobre, a tym co złe bywa bardzo cienka… Nie oceniamy, nie usprawiedliwiamy, nie krytykujemy… Uff… Jakie to szczęście, że mamy ten komfort, że nie musimy.
Z.P.: Czy po przeprowadzonych wywiadach wierzą Panie jeszcze w resocjalizację? Czy raczej więzienie staje się swojego rodzaju „przechowalnią” dla skazanych, ale nic im nie daje?
K.B.: Za mało wiemy, by wypowiadać się autorytarnie o resocjalizacji. Niektóre dziewczyny twierdziły, że coś takiego nie istnieje. Inne mówiły, że nie czują się jeszcze na tyle zresocjalizowane, by poradzić sobie na wolności. Resocjalizacja to – poza ściśle określonym programem czy terapią – kwestia indywidualnych chęci i kondycji psychicznej. Gotowości i otwartości na to, by ją przyjąć.
Z.P.: Z perspektywy czytelnika najtrudniej było mi czytać rozmowę z matką ośmiorga dzieci, która została posądzona o zabójstwo jednego z nich. Jak to wyglądało z Pań perspektywy? A może wszystkie wywiady były tak samo ciężkie, tylko po prostu z różnych powodów?
A.M.: Czasami płakałyśmy z dziewczynami. Ale bywało, że się razem śmiałyśmy, choć wydaje się, że śmiech nie pasuje do więzienia. W jednym przypadku Kasia gorzej zniosła historie skazanej – ja pytałam, w innym – ja nie mogłam wydusić z siebie słowa, bo tak mnie dotykało i poruszało to, co słyszałam – na szczęście Kasia wtedy przejmowała na siebie ciężar.
Czasami wydawało nam się, że rozmowa nie poruszyła nas jakoś bardzo mocno, ale tuż po przyjeździe do domu okazało się, że nie byłyśmy w stanie nic tego dnia zrobić, bo energetycznie byłyśmy całkowicie wypompowane. Osobiście nie zapomnę tej dziewczyny, o której wspomniałam wcześniej. Kobiety, która jako dziewczynka prosiła Dom Dziecka, by przyjęli ją i jej dziecko, bo w domu alkohol lał się strumieniami. Była przerażona. Wciąż mam jej twarz przed oczami. I życzę jej, by kiedyś los się do niej naprawdę uśmiechnął. By miała siłę zacząć od nowa.
Z.P.: Mam nadzieję, że Pani życzenia się spełnią i bardzo dziękuję za rozmowę!
Rozmawiała Zuzanna Pęksa