Dziwnym trafem literackie szkoły i akademie zazwyczaj mają w sobie coś takiego, że wydają się po prostu lepsze od tych rzeczywistych. Dziś przyglądamy się bliżej przybytkom nauki, które co prawda nie istnieją, ale chciałoby się je odwiedzić chociaż na chwilę.
Dyniowe paszteciki zamiast stołówkowego mieloniaka (cykl o Harrym Potterze, J.K. Rowling)
W naszym zestawieniu nie może oczywiście zabraknąć Szkoły Magii i Czarodziejstwa z serii o Harrym Potterze. Ta szkoła z internatem ukryta w zamku Hogwart gdzieś w Szkocji (niewidoczna na mapie) to miejsce, do którego warto trafić z różnych powodów.
Głównym argumentem przemawiającym „za” nauką właśnie tam jest oczywiście możliwość przyswajania wiedzy pod okiem najlepszych nauczycieli. Do tego fantastyczne przedmioty. Kto z nas nie wolałby się uczyć o przygotowaniu eliksirów, zamiast siedzieć na tradycyjnych zajęciach z chemii?
Kolejną ważną kwestią – być może prozaiczną, ale w porównaniu ze zwykłymi szkołami jakże ważną – jest pyszne jedzenie. Rok szkolny rozpoczyna się tak wielką i pyszną ucztą, że z pewnością warto czekać na powrót z wakacji (podobnie jak na Boże Narodzenie i Halloween, czyli tak zwaną Noc Duchów). Gdyby Hogwart istniał, byłby też idealnym miejscem dla tych, którzy cenią sobie rywalizację. Walczyć można o Puchar Quidditcha i o Puchar Domów – emocji w każdym razie nie brakuje.
Akademia Magii w Jerarze – ciężko, ale warto („Seria Czarny mag ”, Rachel E. Carter)
W Jerarze rodzą się osoby obdarzone magicznymi mocami. Wiadomo jednak, że by nad nimi zapanować muszą udać się do szkoły – tamtejsza Akademia Magii działa niczym Szkoła Magii i Czarodziejstwa – na zasadzie internatu. Akademia mieści się w olbrzymim budynku z szarego kamienia, a prowadzą do niej drewniane wrota z kutymi z żelaza uchwytami. W środku znajdziecie podłogi z czarnego marmuru i ściany z piaskowca. Brzmi to może chłodno i surowo, ale czy nie pobudza wyobraźni? Jest to z pewnością lepsze miejsce, niż typowa „tysiąclatka”. My w każdym razie chcielibyśmy zobaczyć sufit z barwionego szkła w głównej sali!
Sama nauka w Akademii jest trudna, uczniowie mają wiele obowiązków pozalekcyjnych, ale pracowitość z pewnością się opłaca. Po 10 miesiącach intensywnych szkoleń wybieranych jest 15 osób, które mogą uczyć się dalej
Wysiłki i atmosferę pełną przytyków (ach ta konkurencja!) wynagrodzić mogą z pewnością solidne porcje dobrego jedzenia. Na pierwszy posiłek głównych bohaterów książki składają się: solona wieprzowina, kawał sera, pory, żółte kabaczki, bułeczka i jabłko. Dla wielu uczniów, którzy pochodzą z biedniejszych domów, to pierwsza taka uczta od dawna.
Malory Towers – jadę tam! („Pierwszy semestr w Malory Towers”, Enid Blyton)
Książka jest co prawda skierowana do młodszych czytelników, ale niejedna osoba z pewnością wraca do jej fabuły z sentymentem – taki pensjonarski klimat naprawdę ma dużo uroku, gdy człowiek chce uciec od stresów codzienności. Malory Towers to kolejna fikcyjna szkoła, tym razem przeznaczona tylko dla dziewcząt.
Dociera się do niej niczym w Harrym Potterze – specjalnym pociągiem, ale peron można znaleźć o wiele łatwiej. Później przyszłe uczennice przesiadają się w powozy. Budynek szkoły położony jest u brzegu morza w Kornwalii, co jest oczywiście niezwykle urokliwe. Wygląda niczym zamek o czterech wieżach – mają one okrągły kształt, a nazwane zostały od kierunków świata. I tu znowu następuje podobieństwo do fabuły stworzonej przez J.K. Rowling – dziewczęta zostają podzielone na cztery grupy, w zależności od tego, w której z wież przyszło im zamieszkać.
W „zamku” nad bezpieczeństwem uczennic czuwają wychowawcy (każda wieża ma osobnego opiekuna). Dbają oni o wysoki poziom zajęć, pensjonarkom zaś zależy na dobrych ocenach. Jak się jednak okazuje, nie to jest najważniejsze. Kluczowe jest to, żeby dobrze traktować innych, a nie mieć na świadectwie same dobre stopnie. Brzmi to jak utopia, ale to w końcu lekka seria książkowa dla nastolatek!
Liczne przygody bohaterek sprawiają, że sześć poświęconych ich tomów czyta się błyskawicznie, nawet kiedy ma się zaledwie 10 lat. Nie dziwi wcale, że dziewczęta (chociaż są w Malory Towers przez całe lata i nie wracają do domów nawet na wakacje) nie tęsknią za innym światem!
Jadalne piegi – można je kochać lub nienawidzić („Akademia Pana Kleksa”, Jan Brzechwa)
Książka ma już swoje lata – została wydana w 1946 roku, ale sięgają po nią kolejne pokolenia. Czym wyróżnia się szkoła opisana przez Jana Brzechwę? Już sam budynek Akademii i jego okolice są tajemnicze. Na dole znajdują się sale lekcyjne, wyżej sypialnie, jeszcze wyżej mieszka tytułowy Pan Kleks ze szpakiem Mateuszem. Na samej górze znajduje się miejsce, do którego uczniowie nie mają dostępu – tam bowiem przechowywane są sekrety Pana Kleksa.
Jeśli o sekretach mowa, jest w fabule serii o Panu Kleksie coś dziwnego i nieodgadnionego. Albo się w tę historię wpadnie, jak śliwka w kompot, albo człowiek popuka się w czoło i załamie ręce nad wszystkimi dziwnymi zdarzeniami, które mają miejsce w Akademii. Niezależnie od tego, dobrze byłoby znaleźć się w tej dziwnej szkole chociaż na chwilę. Woda z sokiem pod prysznicem, zajęcia z kleksografii, przędzenia liter, a nawet leczenia popsutych sprzętów – może i brzmi to „freaky”, ale za to później czeka nas obiad ze szkiełek i farb!
Oczywiście literackie szkoły nie zawsze mają w sobie taki magnetyzmu i nie zawsze chciałoby się w nich znaleźć. Tak jest między innymi w przypadku na pozór idealnego internatu z książki „Nie opuszczaj mnie” Kazuo Ishiguro, czy biednego poddasza, na które trafia „Mała księżniczka”. To wydaje się nawet gorsze niż zwykła, codzienna edukacja!
Przygotowała Zuzanna Pęksa