Prezentujemy Wam fragment drugiego tomu Kronik Ocalałych od wydawnictwa Initium. Zdradzieckie serce kontynuuje wątki znane Wam z części pierwszej Fałszywy pocałunek.
Lia i Rafe, przetrzymywani w barbarzyńskim królestwie Vendy, mają niewielkie szanse na ucieczkę. Kaden, niedoszły zabójca Lii, z całych sił pragnie ją ocalić, dlatego mówi Komizarowi, że dziewczyna ma dar. Przywódca zaczyna się interesować Lią bardziej, niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Nic jednak nie jest oczywiste: Rafe okłamał Lię, ale poświęcił własną wolność, by ją chronić; Kaden, który miał ją zabić, ocalił jej życie; mieszkańcy Vendy, których Lia zawsze uważała za barbarzyńców, zaskoczyli ją, gdy zaczęła wśród nich przebywać. Walcząc z tradycją, w której ją wychowano, z darem i własną tożsamością, księżniczka musi podjąć decyzje, które wpłyną nie tylko na jej kraj, lecz też na jej przeznaczenie.
Fragment książki:
Mary E. Pearson – Zdradzieckie serce – Kroniki Ocalałych tom 2
Rozdział 1
Jeden szybki ruch.
Myślałam, że to zajmie właśnie tyle.
Nóż w brzuch.
Dla pewności jeszcze gwałtownie przekręcony.
Gdy jednak połknęła mnie Venda, gdy otoczyły mnie krzywe ściany i setki zaciekawionych twarzy, gdy usłyszałam szczęk łańcuchów i opuszczający się za mną most, który odciął mnie od reszty świata, wiedziałam, że moje kroki muszą być pewne.
Muszą być bezbłędne.
Będę musiała podjąć wiele działań. Będę musiała renegocjować każdy etap. Padnie wiele kłamstw. Pozyskane zostanie zaufanie. Przekroczone zostaną granice ohydy. I to wszystko będzie się ze sobą przeplatać. A cierpliwość nie jest moją mocną stroną.
Najpierw jednak musiałam znaleźć sposób na uspokojenie serca, które wręcz rzucało się w mojej klatce piersiowej. Musiałam uspokoić oddech. Udawać spokojną. Wilki potrafią wyczuć strach tak samo jak krew. Co ciekawsi podchodzili bliżej i gapili się na mnie z na wpół rozdziawionymi ustami, odsłaniając popsute zęby. Byli rozbawieni czy uśmiechali się pogardliwie?
Słyszałam też stukanie czaszek. Zbliżające się grzechotanie wysuszonych kości, sznury z małymi, wypłowiałymi w słońcu czaszkami, udowymi gnatami i zębami zwisającymi z pasów ludzi, którzy wsiedli na konie, by lepiej widzieć, i ruszyli w moją stronę. Chcieli widzieć mnie i Rafe’a.
Wiedziałam, że idzie – skuty – gdzieś za mną, na końcu karawany. Oboje byliśmy jeńcami, a przecież Venda nie bierze jeńców. Bynajmniej wcześniej nie brała. Przestaliśmy już stanowić ciekawostkę. Staliśmy się wrogami, których jeszcze nigdy nie widzieli. Byli dla mnie tym samym, czym ja byłam dla nich.
Mijaliśmy niezliczone wznoszące się nad tłumem wieżyczki, stare, krzywe, kamienne ściany sczerniałe od sadzy, oślizgłe niczym obrzydliwe żyjące bestie. To dziwne miasto składało się z ruin i kaprysów. Za mną ucichł ryk rzeki.
Wydostanę nas z tego.
Teraz pewnie Rafe się zastanawiał, jak miałby dotrzymać tej obietnicy.
Mijaliśmy kolejne wyszczerbione bramy, otwierające się dla nas, tak jakby ktoś nas oczekiwał. Nasz orszak się przerzedził, teraz, gdy dotarli do domu, żołnierze skręcali w różnych kierunkach. Znikali na wijących się drogach, ukrytych w cieniu wysokich ścian. Chievdar kroczył na czele pozostałych. Gdy wchodziliśmy do trzewi miasta, widziałam przed sobą wozy z brzęczącymi łupami. Czy Rafe nadal szedł za mną, czy zabrali go w którąś z tych przygnębiających uliczek?
Kaden zeskoczył z konia i szedł obok mnie.
– Jesteśmy prawie na miejscu.
Poczułam falę mdłości. Walther nie żyje, przypomniałam sobie. Mój brat był martwy. Nie mogli mi już nic zabrać. Poza Rafe’em. Nie mogłam teraz myśleć wyłącznie o sobie. To zmieniało postać rzeczy.
– Gdzie jest to „na miejscu”? – Starałam się mówić spokojnie, ale mój głos był zachrypnięty i nierówny.
– Idziemy do Sanktuarium. To nasza wersja dworu. Miejsce, w którym spotykają się przywódcy.
– I Komizar.
– Lio, pozwól mi mówić. Tylko ten jeden raz. Proszę, nie odzywaj się ani słowem.
Spojrzałam na niego. Miał zaciśnięte szczęki i ściągnięte brwi, tak jakby bolała go głowa. Czyżby denerwował się przed spotkaniem z własnym przywódcą? Bał się tego, co mogłabym powiedzieć? Albo tego, co mógłby zrobić Komizar? Czy fakt, że Kaden nie wykonał rozkazu i mnie nie zabił, zostanie potraktowany jak zdrada? Blond włosy, teraz tłuste i brudne, opadały na ramiona. Miał ubłoconą twarz. Od dawna żadne z nas nie widziało mydła – to jednak był najmniejszy z naszych problemów.
Doszliśmy do kolejnej bramy; przypominała wielką płaską i ponabijaną gwoździami żelazną ścianę ze szczelinami, przez które spoglądały na nas oczy. Usłyszałam dochodzące zza ściany krzyki i ciężkie bicie dzwonu. Zatrzęsło mną, każde uderzenie sprawiało, że szczękały mi zęby.
Zsu viktara. Bądź silna. Zadarłam brodę jeszcze wyżej, niemal czułam, jak podnoszą ją palce Reeny. Ściana powoli podzieliła się na dwie części i otworzyła się brama, umożliwiając nam wejście na olbrzymi otwarty teren, tak samo zniekształcony i ponury jak reszta miasta. Ze wszystkich stron był otoczony ścianami i wieżami, widziałam początki wąskich ulic, które znikały w cieniu. Ponad nami wyłaniały się kręte, zwieńczone blankami przejścia, jedno przechodziło w drugie.
Chievdar poszedł do przodu, wozy ruszyły za nim. Straże krzyknęły coś na powitanie, a potem radośnie i głośno wyraziły uznanie dla stosu mieczy, siodeł i piętrzących się na wozach błyszczących łupów – pozostałości po moim bracie i jego towarzyszach. Poczułam ścisk w gardle, bo wiedziałam, że wkrótce jeden z tych ludzi będzie nosił zdobiony pas Walthera i jego miecz.
Zacisnęłam pięści, lecz nie miałam nawet paznokci, żeby wbić je sobie w skórę; wszystkie były połamane i ponadrywane. Potarłam koniuszki palców i ostry ból wstrząsnął moją piersią. Zaskoczyło mnie to; a przecież utrata paznokci była niczym w porównaniu z powagą sytuacji. Miałam jednak wrażenie, że słyszę jakiś szyderczy głos, szepczący, że teraz nie mam już nic, żeby się bronić, nawet jednego paznokcia. Miałam tylko tajemnicze imię, które wydawało mi się w tej chwili bezużyteczne, i tytuł, z którym się urodziłam. Lio, spraw, żeby stało się to prawdą, powiedziałam sobie. Jednak mimo że powtarzałam sobie te słowa w głowie, czułam, jak moja pewność siebie znika. Miałam do stracenia o wiele więcej niż jeszcze kilka godzin temu. Teraz wskutek moich działań mogłaby się stać krzywda również Rafe’owi.
Wydano rozkaz rozładowania zgrabionych łupów i wniesienia ich do środka. Chłopcy, jeszcze młodsi niż Eben, przybiegli do jednego z wozów z małymi dwukołowymi wózkami i pomogli strażom je załadować.
Chievdar i jego osobista straż podeszli do schodów prowadzących do długiego korytarza. Chłopcy poszli za nimi, wepchnęli przepełnione wózki na pobliską rampę; mięśnie na ich cienkich rękach napinały się pod wpływem ciężaru. Część łupów nadal była splamiona krwią.
– Tam, do sali Sanktuarium – powiedział Kaden, wskazując ręką miejsce, w które udali się chłopcy. Tak, był zdenerwowany. Słyszałam to w jego głosie. Skoro nawet on się bał Komizara, to jakie szanse miałam ja?
Zatrzymałam się i odwróciłam, próbując dostrzec gdzieś z tyłu Rafe’a z żołnierzami, którzy nadal przechodzili przez bramę, zobaczyłam jednak tylko Malicha, który prowadził swojego konia tuż za nami. Wyszczerzył zęby, na jego twarzy nadal widniały ślady po moim ataku.
– Witamy w Vendzie, księżniczko – zadrwił. – Obiecuję ci, że od tej pory wszystko będzie wyglądało zupełnie inaczej.
Kaden złapał mnie za rękę i przyciągnął do swojego boku.
– Trzymaj się blisko mnie – szepnął. – Dla własnego dobra.
Malich zaczął się śmiać, wiedziałam jednak, że po raz pierwszy jego słowa były prawdziwe. Od tej pory wszystko będzie wyglądało inaczej. Nastąpią zmiany, których nie przewidział nawet on.
Rozdział 2
Sala Sanktuarium przypominała ogromną posępną gospodę.
Mogłyby się w niej zmieścić ze cztery gospody Berdi. Śmierdziało tu rozlanym piwem i gnijącą słomą. Wzdłuż każdej ściany stały kolumny. Wnętrze oświetlały pochodnie i lampiony; wysoki sufit pokrywała sadza. Na środku stał wielki drewniany stół, chropowaty i wysłużony, na nim znajdowały się metalowe kufle. Kilka kufli dzierżyły również mięsiste dłonie.
Dłonie przywódców.
Ja i Kaden staliśmy na uboczu, w zacienionym korytarzu za kolumnami, podczas gdy przywódcy hałaśliwie witali się z chievdarem i jego strażnikami, krzycząc i waląc ich po plecach. Od razu też wzniesiono toast za nowo przybyłych i zaczęto wołać o więcej piwa. Zobaczyłam, jak Eben, niższy od niektórych służących tam chłopców, podnosi naczynie do ust.
Był takim samym żołnierzem, który wrócił do domu, jak reszta. Kaden nieznacznie mnie sobą zasłonił, jakby w ochronnym geście, ja jednak cały czas rozglądałam się po sali, próbując dostrzec Komizara, próbując przygotować się na to, co mogło mnie tam spotkać. Kilku mężczyzn było ogromnych – tak jak Griz, niektórzy nawet jeszcze więksi – i zaczęłam się zastanawiać, jakie stworzenia rodzą się w tej dziwnej krainie. Obserwowałam jednego z nich. Cały czas mówił, tak jakby warczał, a biegający w tę i z powrotem chłopcy trzymali się od niego na dystans. Pomyślałam, że pewnie to jest Komizar, zobaczyłam jednak, jak wzrok Kadena prześlizgnął się po olbrzymie. Po chwili powiedział, jakby czytał w moich myślach:
– To Legion Naczelników. Rządzą prowincjami.
To Venda miała prowincje? I do tego hierarchię poza zabójcami, rabusiami i Komizarem o żelaznych rękach? Naczelników można było łatwo odróżnić od służących i żołnierzy – mieli czarne naramienniki z futra. Na górze każdego naramiennika znajdował się zatrzask z brązu w kształcie odsłoniętych kłów jakiegoś zwierzęcia, przez co naczelnicy wydawali się dwa razy szersi w ramionach. Budzili grozę.
Zamieszanie zamieniło się w ogłuszający ryk, który dudnił echem wśród kamiennych ścian i nagich podłóg. Hałas mogła pochłonąć tylko leżąca w jednym z kątów sterta słomy. Chłopcy postawili wózki wzdłuż jednego z rzędów kolumn i naczelnicy zaczęli przeglądać łupy; podnosili miecze, sprawdzali ich ciężar, wycierali przedramionami skórzane napierśniki, żeby zetrzeć krew. Oglądali wszystkie te przedmioty, jakby znajdowali się na jakimś targu. Widziałam, jak jeden z nich podniósł miecz z rękojeścią inkrustowaną czerwonym jaspisem. Był to miecz Walthera. Mimowolnie wystawiłam nogę do przodu, ale w porę się opamiętałam. Jeszcze nie.
– Poczekaj tutaj – szepnął Kaden, wychodząc z cienia.
Przysunęłam się bliżej jednego z filarów, próbując się zorientować w przestrzeni. Zobaczyłam prowadzące do Sanktuarium trzy mroczne korytarze – poza tym, którym weszliśmy do sali. Dokąd prowadziły i czy były tak samo dobrze strzeżone jak ten za mną? I, co najważniejsze, czy którykolwiek z nich wiódł do Rafe’a?
– Gdzie Komizar? – spytał Kaden po vendańsku. Nie skierował swojego pytania do konkretnej osoby, jego głos był ledwo słyszalny w tym hałasie.
Najpierw odwrócił się jeden naczelnik, później drugi. I nagle wokół zapadła cisza.
– Przybył zabójca – zabrzmiał głos z końca sali.
A potem jeden z niższych naczelników, tęgi mężczyzna o wielu opadających na ramiona rudych warkoczykach, zatoczył się do przodu i objął Kadena, by powitać go w domu. Ponownie rozległ się gwar, tym razem jednak wyraźnie cichszy.
Zaczęłam się zastanawiać, jaki wpływ na tych ludzi ma obecność zabójcy. Przypomniało mi się, w jaki sposób Malich reagował na Kadena podczas długiej wyprawy przez Cam Lanteux. Rozglądał się wściekle i dorównywał mu posturą, ale mimo wszystko zawsze mu ustępował.
– Wezwano już Komizara – oznajmił naczelnik. – Z pewnością przyjdzie. Na razie jednak zajmuje się…
– Gościem – dokończył Kaden.
Naczelnik się zaśmiał.
– Tak, z pewnością można ją tak nazwać. Sam chciałbym mieć takiego gościa.
Podeszli do nich kolejni naczelnicy – jeden z nich, mężczyzna o długim, krzywym nosie, podał Kadenowi kufel. Przywitał go, a następnie zaczął strofować za urządzenie sobie tak długiego wolnego. Inny naczelnik zbeształ Kadena za to, że częściej bywał poza Vendą niż w niej.
– Udaję się tam, dokąd posyła mnie Komizar – odparł Kaden.
Wtedy jeden z naczelników, wielki niczym byk i z tak samo szeroką piersią, podniósł swoje naczynie w geście toastu.
– Tak jak my wszyscy – zawołał, odrzucił głowę do tyłu i upił zachłanny łyk. Piwo strugami spływało po jego brodzie. Nawet ten olbrzym był na zawołanie Komizara i nie bał się tego przyznać.
Rozmawiali tylko po vendańsku, ale rozumiałam niemal wszystko. Znałam już mnóstwo słów w tym języku. Przecież w Cam Lanteux nurzałam się w nim tygodniami, co uleczyło mnie z ignorancji.
Gdy Kaden opowiadał im o swej podróży, ja skupiłam się na innym naczelniku, który zdjął z wozu bogato zdobiony pas i spróbował przepasać nim swój wielki brzuch. Zakręciło mi się w głowie, poczułam mdłości, a potem w moich żyłach zawrzała wściekłość. Zamknęłam oczy. Jeszcze nie. Nie pozwól się zabić w ciągu pierwszych dziesięciu minut. Niech to nastąpi trochę później.
Głęboko nabrałam powietrza, a gdy ponownie otworzyłam oczy, dostrzegłam kryjącą się w cieniu twarz. Obserwował mnie ktoś z drugiej strony sali. Nie potrafiłam odwrócić wzroku. Oblicze oświetlała tylko nieznaczna łuna światła. Ciemne oczy patrzyły bez wyrazu, a jednocześnie przykuwały uwagę. Skupiał się na mnie niczym wilk śledzący swoją ofiarę, nieśpieszący się do skoku, pewny siebie. Oparty swobodnie o jedną z kolumn, był młodszy niż naczelnicy, jego twarz, poza brodą i starannie przyciętymi wąsami, była gładka. Potargane, ciemne loki opadały mu na ramiona.
Nie miał naramienników ani skórzanego żołnierskiego stroju, tylko proste jasnobrązowe spodnie i luźną białą koszulę. Ponieważ nie śpieszył się do nikogo, wiedziałam też, że nie jest służącym. Nagle prześlizgnął się po mnie wzrokiem, jakby już się mną znudził, i zaczął obserwować naczelników oglądających łupy. A potem spojrzał na Kadena. Widziałam, jak na niego patrzy.
Poczułam falę gorąca zalewającą mój żołądek.
To on.
Wystąpił zza kolumny i stanął na środku sali. Wiedziałam już po pierwszych krokach. To był Komizar.
– Witajcie w domu, towarzysze! – krzyknął.
W sali znów zapadła martwa cisza. Wszyscy, łącznie z Kadenem, odwrócili się w stronę głosu. Komizar zaczął powoli iść, każdy, kto stał mu na drodze, natychmiast się cofał.
Wyszłam z cienia i stanęłam obok Kadena. Wśród zebranych przetoczył się cichy pomruk.
Komizar zatrzymał się kilka kroków przed nami. Mnie zignorował – wpatrywał się w Kadena; w końcu podszedł bliżej i objął go powitalnym gestem.
Po chwili wypuścił Kadena z objęć, cofnął się o krok i zmierzył mnie zimnym, obojętnym wzrokiem. Nie mogłam uwierzyć, że to on jest Komizarem. Miał gładką, pozbawioną zmarszczek twarz mężczyzny zaledwie kilka lat starszego od Walthera. Wyglądał raczej na starszego brata Kadena niż na przywódcę wzbudzającego lęk. Nie przypominał potężnego Smoka z Pieśni Vendy – tego, który spijał krew i kradł sny. Był przeciętnej budowy ciała, nie odstraszał niczym poza spojrzeniem.
– Co to jest? – spytał po morrighańsku niemal tak płynnie jak Kaden, a następnie kiwnął głową w moją stronę. Wiedział, co robi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, kim jestem, i chciał mieć pewność, że rozumiem każde słowo.
– Księżniczka Arabella, Pierwsza Córka Domu Morrighan – odparł Kaden.
Ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał śmiech Komizara.
– Ona? Księżniczką?
Powoli mnie obszedł, spoglądając z niedowierzaniem na moje łachmany. Stanął obok mnie, patrząc na kavah, odsłonięty przez rozerwany materiał. Wydobył z siebie ciche „hmmm”, jakby był trochę rozbawiony, a potem przejechał palcem po mojej ręce. Poczułam mrowienie na skórze, ale podniosłam głowę, jakby był jedynie fruwającą po sali natrętną muchą. Po chwili ponownie stanął przede mną. Odchrząknął.
– Nie robi szczególnego wrażenia, prawda? Ale przecież nikt z królewskiego rodu nie wygląda imponująco. Są tak czarujący jak misa tygodniowej papki.
Jeszcze miesiąc wcześniej, słysząc takie słowa, zerwałabym się na równe nogi i powiedziałabym mu kilka ostrych jak brzytwa słów, teraz jednak pragnęłam uczynić coś więcej, niż tylko go obrazić. Odwzajemniłam jego spojrzenie. Grzbietem dłoni pogładził się po brodzie. Cały czas mi się przyglądał.
– To była długa wyprawa – wyjaśnił Kaden. – Bardzo dla niej trudna.
Komizar uniósł brwi, udając zdziwienie.
– A wcale nie musiała. – Mówił głośno, tak by wszyscy dobrze go słyszeli, choć cały czas zwracał się do Kadena. – O ile pamiętam, rozkazałem ci poderżnąć jej gardło, a nie przywieźć ją tu w charakterze zabawki.
Atmosfera w sali zgęstniała. Nikt nie śmiał nawet podnieść kufla do ust. Mężczyźni zastygli w bezruchu. Może czekali, aż Komizar podejdzie do wózków, wyciągnie jakiś miecz i odrąbie mi głowę, która potoczy się na środek sali. Najwyraźniej ich zdaniem tak właśnie powinien uczynić. Kaden mu się przeciwstawił.
Jednakże między Kadenem a Komizarem było coś, co jeszcze nie do końca pojmowałam. Jakiś rodzaj zależności.
– Ona ma dar – wyjaśnił Kaden. – Pomyślałem, że żywa bardziej przyda się w Vendzie niż martwa.
Na wspomnienie o darze służący i naczelnicy zaczęli wymieniać spojrzenia, nadal jednak nikt nie pisnął ani słówka. Komizar się uśmiechnął – jego uśmiech jednocześnie przerażał i przyciągał. Poczułam mrowienie na karku. Ten mężczyzna potrafił kontrolować swych poddanych jednym skinieniem dłoni. Zwierzył się ze swych planów. Gdy poznam jego mocne strony, może uda mi się odkryć również jego słabości. Przecież każdy ma jakieś słabości.
Nawet Komizar, którego tak się obawiano.
– Dar! – zaśmiał się i odwrócił do reszty, czekając, aż wybuchnie ogólna wesołość. I tak właśnie się stało.
Potem ponownie popatrzył na mnie, już bez uśmiechu, i wziął mnie za rękę. Przyglądał się moim ranom, delikatnie gładząc kciukiem wierzch mojej dłoni.
– Czy ona ma język?
Tym razem to Malich się zaśmiał. Potem podszedł do stojącego na środku sali stołu i walnął kuflem o blat.
– Niczym rechocząca hiena. Po jej ugryzieniach pozostają takie same brzydkie rany – rzekł chievdar.
Wśród żołnierzy rozległy się pomruki.
Komizar odwrócił się do mnie.
– A mimo to milczy.
– Lio – szepnął Kaden, szturchając mnie ramieniem – możesz mówić.
Spojrzałam na niego. Czyżby sądził, że o tym nie wiem? Czy naprawdę uważał, że uciszyło mnie jego ostrzeżenie? Zbyt wiele razy uciszali mnie ci, którzy mieli nade mną władzę. Ale nie tutaj. Miałam zamiar przemówić, ale dopiero wtedy, gdy znajdę w tym jakiś cel. Nie zdradziłam się ani słowem, ani wyrazem twarzy. Komizar i jego naczelnicy byli tacy sami jak ludzie, z którymi miałam kontakt w drodze tutaj. Trawiła ich ciekawość. Prawdziwa księżniczka Morrighan. Można mnie było oglądać. Komizar chciał, żebym dała przedstawienie przed nim i jego Legionem Naczelników. Czyżby spodziewali się klejnotów, które posypią się z mych ust? Prawdopodobnie chcieli po prostu ośmieszyć moje słowa, tak jak już ośmieszyli moje przybycie tutaj. Doskonale zdawałam sobie z tego sprawę. Człowiek na pozycji Komizara mógł się spodziewać dwóch rzeczy – oporu lub pochlebstw. Byłam przekonana, że żaden z tych zabiegów nie poprawiłby mojej sytuacji.
Serce waliło mi jak szalone, ale nie spuściłam wzroku. Mrugałam powoli, jakbym była znudzona tą sytuacją. Tak, Komizarze, znam już twoje sztuczki.
– Nie martwcie się, przyjaciele – rzekł i machnął ręką, żeby odwrócić uwagę od mojego milczenia. – Mamy mnóstwo spraw do omówienia. Na przykład to! – Zatoczył dłonią po sali, wskazując wózki. Zaśmiał się, jakby był zachwycony łupami. – Co my tu mamy?
Ruszył od wózka do wózka, przeglądając łupy. Zauważyłam, że naczelnicy niczego nie zabrali, choć przeszukali już wszystko. Może wiedzieli, że należy poczekać, aż Komizar dokona wyboru.
Podniósł topór, przejechał opuszkiem palca po ostrzu, pokiwał głową, jakby z uznaniem, a potem podszedł do kolejnego wózka, wyciągnął bułat i zamachnął się nim. Jego sching przecięło powietrze, wywołując pełne uznania komentarze. Uśmiechnął się.
– Dobrze się spisałeś, chievdarze.
Dobrze? Wycinając co do nogi całą kompanię młodych mężczyzn?
Cisnął zakrzywione ostrze z powrotem na wózek i przeszedł do kolejnego.
– A co to jest? – Wyciągnął długi pas skóry. Pas Walthera.
Tylko nie on. Każdy, tylko nie on.
Poczułam, jak miękną mi kolana, z mojego gardła dobył się cichy jęk. Odwrócił się w moją stronę i podniósł pas.
– To coś wyjątkowego, nie sądzisz? Popatrz na tę winorośl. – Powoli przesuwał palce po skórze. – I ta skóra, taka miękka. Idealna dla następcy tronu, czyż nie? – Założył pas na pierś, a potem podszedł do mnie. – Jak sądzisz, księżniczko?
Łzy stanęły mi w oczach. Niemądrze to rozegrałam, ale nadal byłam zbyt załamana śmiercią Walthera, by trzeźwo myśleć. Spojrzałam w inną stronę, jednak Komizar złapał mnie pod brodę, wbijając palce w moją skórę. Zmusił mnie, bym na niego spojrzała.
– Widzisz, księżniczko, to jest moje królestwo, nie twoje. Nie jesteś w stanie sobie wyobrazić, jakie mam sposoby, by zmusić cię do mówienia. Jeśli rozkażę, będziesz śpiewać niczym konający kanarek.
– Komizarze. – Głos Kadena był niski i poważny.
Dowódca puścił mnie i uśmiechnął się, delikatnie gładząc mój policzek.
– Wydaje mi się, że księżniczka jest zmęczona po długiej podróży – powiedział. – Ulriksie, zabierz ją do izby przetrzymań, by mogła przez chwilę odpocząć. W tym czasie ja i Kaden utniemy sobie pogawędkę. Mamy dużo do omówienia. – Spojrzał gniewnie na Kadena.
Ten zawahał się, ale chyba nie mógł nic zrobić.
– Idź – zwrócił się do mnie. – Będzie dobrze.
Gdy tylko zniknęliśmy z pola widzenia Kadena, strażnicy zaczęli mnie ciągnąć korytarzem; kajdanki wrzynały mi się w skórę. Nadal czułam dotyk Komizara na twarzy. W miejscu, w którym wbił palce w moją brodę, wciąż odczuwałam pulsowanie. W ciągu kilku minut udało mu się odebrać mi coś, na czym tak bardzo mi zależało. Wykorzystał to, by mnie zranić, a ostatecznie osłabić. Byłam przygotowana na bicie lub chłostę, ale nie na to. Nadal widziałam to przed sobą – pas mojego brata dumnie założony na piersi wroga, okrutna drwina, prowokacja, żebym zareagowała.
I zareagowałam – rozpadłam się na kawałki.
Ten pojedynek wygrał Komizar. Pokonał mnie nie dzięki szybkiemu wyrokowi czy brutalności, a podstępem i uważną obserwacją. Będę musiała nauczyć się tego samego.
Moje oburzenie wzrosło, gdy strażnicy zaczęli mnie szarpać. Wyglądało na to, że cieszyła ich obecność członka rodziny królewskiej. Gdy w końcu zatrzymaliśmy się, moje ręce były już odrętwiałe. Otworzyli jakieś drzwi i wrzucili mnie do pomieszczenia, w którym panowała nieprzebrana ciemność. Upadłam. Ostre krawędzie kamiennej podłogi rozcięły mi kolana.
Zostałam tam, zaszokowana i skulona na ziemi, wdychając zatęchłe powietrze. W otworach w górnej części ściany naprzeciwko mnie wisiały trzy cienkie zapalone pochodnie. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegłam słomiany materac, którego wsad wysypywał się na podłogę, niski stołek do dojenia krowy i kubeł. Wygody niczym w celi barbarzyńców. Zmrużyłam oczy, próbując dostrzec coś więcej w mroku, i wtedy usłyszałam jakiś dźwięk. W rogu coś się przesunęło. Nie byłam sama.
Coś – lub ktoś – było tu ze mną.
Niech historie będą usłyszane,
Tak by wszystkie pokolenia wiedziały,
Gwiazdy kłaniają się na szept bogów,
Spadają na ich rozkaz,
W ich oczach łaskę znajdują
Tylko wybrani Ocalali.
– Księga Świętych Tekstów Morrighan, tom V
Rozdział 3
KADEN
– Czyli pomyślałeś sobie, że może się przydać.
Doskonale znał prawdziwy powód. Wiedział, że gardzę darem tak samo jak on, ale jego pogarda wywodziła się z niewiary. Ja miałem bardziej przekonujące powody.
Siedzieliśmy sami w jego prywatnej izbie spotkań. Oparł się na krześle, złożył palce i dotknął ust. Jego oczy – czarne i zimne polerowane onyksy – wpatrywały się we mnie, nie zdradzały żadnych emocji. Rzadko je zdradzały, jednak z reguły wiedziałem, że kryje się w nich gniew albo przynajmniej ciekawość. Odwróciłem wzrok na drogi dywan z frędzlami. Jakiś nowy element wystroju.
– To wyraz dobrej woli od premiera Reux Lau – wyjaśnił, jakby czytał w moich myślach.
– Dobrej woli? Wygląda na kosztowny. Od kiedy to Reux Lauowie dają nam jakieś podarunki? – spytałem.
– Wróćmy do sprawy. Czy ona jest tak dobra w…
– Nie – przerwałem mu. Wstałem i podszedłem do okna. Przez szczeliny w ramie wpadał wątły podmuch wiatru. – Nie o to chodzi.
Zaśmiał się.
– W takim razie powiedz mi, o co chodzi.
Spojrzałem na stół – z porozkładanymi mapami, planami, książkami i notatkami. To ja nauczyłem go czytać po morrighańsku, a właśnie w tym języku była większość dokumentów. W takim razie powiedz mi, o co chodzi. Sam nie do końca wiedziałem. Wróciłem do stojącego naprzeciw niego krzesła i wyjaśniłem wpływ Lii na Vendańczyków tak ostrych jak Griz i Finch.
– Wiesz, jakie są klany – powiedziałem. – Poza tym mnóstwo mieszkańców gór nadal wierzy. Nie da się przejść przez jehendrę i nie minąć dziesiątków straganów, na których sprzedaje się talizmany. Każdy służący tutaj, w Sanktuarium, nosi pod koszulą jakiś talizman – tak jak pewnie połowa żołnierzy. Jeśli uwierzą, że Vendańczycy zostali pobłogosławieni darem od królewskiej krwi, będziesz mógł…
Pochylił się do przodu, po czym gwałtownym ruchem dłoni zrzucił ze stołu papiery i mapy.
– Masz mnie za głupca? Złamałeś rozkaz, tylko dlatego że kilku głupców z Vendy może potraktować ją jako znak? Czy jesteś Komizarem, żeby czynić to, co twoim zdaniem jest rozsądniejsze?
– Ja tylko pomyślałem… – Nie dość, że nie spełniłem jego rozkazu, to teraz jeszcze szukałem wymówek, całkiem jak Morrighanie. – Gdy poszedłem, żeby ją zabić, zawahałem się.
– Oczarowała cię, tak jak powiedziałem.
Przytaknąłem.
Oparł się na krześle i pokręcił głową. Machnął ręką, jakby była to sprawa małej wagi.
– Czyli uległeś urokowi kobiety – stwierdził. – Cóż, lepsze to, niż uważać się za kogoś, kto podejmuje lepsze decyzje ode mnie.
Odsunął krzesło i wstał, podszedł do stojącej w rogu wysokiej lampy olejnej, zdobionej kryształkami. Przekręcił kółko, żeby zwiększyć płomień. Lampa była prezentem od pana dzielnicy Tomack i nie pasowała do surowego wystroju komnaty. W zamyśleniu zaczął skubać krótkie włoski na brodzie, a potem ponownie na mnie popatrzył.
– Przywiezieniem jej tutaj nie wyrządziłeś żadnej szkody. Nie trafiła w ręce Morrighan ani Dalbreck, a tylko to się liczy. A teraz, skoro już tu jest… Pomyślę, w jaki sposób najlepiej ją wykorzystać. Mojej uwadze nie umknęło zaskoczenie naczelników faktem, że jest wśród nas ktoś z rodziny królewskiej. Słyszałem też szepty sług po jej wyjściu. – Na jego ustach pojawił się uśmieszek. Wytarł rękawem smugę na lampie. – Tak, może się okazać przydatna… – szepnął bardziej do siebie niż do mnie. Potem podniósł głowę, jakby sobie przypomniał, że nadal tu jestem. – Na razie ciesz się swoją maskotką, ale nie przywiązuj się zbytnio. Bracia z Sanktuarium nie są tacy jak ludzie gór. Nie wiedziemy nudnego życia w domowych pieleszach. Zapamiętaj to sobie. Zawsze najważniejsze są nasze bractwo i Venda. Dzięki temu udaje się nam przetrwać. Nasi pobratymcy liczą na nas. Jesteśmy ich nadzieją.
– Oczywiście – odparłem. Wiedziałem, że to prawda. Bez Komizara, a nawet bez Malicha byłbym teraz martwy. Ale „nie przywiązuj się zbytnio”? Na to było już za późno.
Odwrócił się do stołu i zaczął grzebać w papierach; spojrzał na jakąś mapę i się uśmiechnął. Znałem ten spośród jego uśmiechów. Miał ich wiele. Gdy uśmiechnął się do Lii, obawiałem się najgorszego. Teraz jego uśmiech był szczery i zadowolony, nieprzeznaczony dla oczu postronnych.
– Czy twoje plany mają się dobrze? – spytałem.
– Nasze plany – poprawił mnie. – Lepiej, niż się spodziewałem. Mam ci do pokazania wspaniałe rzeczy, ale będą one musiały poczekać. Wróciłeś w samą porę, bo jutro wyruszam. Naczelnicy Balwood i Arleston nie powrócili.
– Zginęli?
– Balwood prawdopodobnie tak. Albo wreszcie dopadła go choroba północnych ziem, albo stracił głowę na rzecz młodego uzurpatora, zbyt przerażonego, by pokazać się tu we własnej osobie.
Podejrzewałem, że Hedwin z Balwood dostał mieczem w plecy. Zawsze się pysznił, że jest zbyt wspaniały, by dopadła go choroba północnych lasów.
– A Arleston? – Obaj wiedzieliśmy, że naczelnik Tierny z najbardziej wysuniętej na południe prowincji prawdopodobnie leżał pijany jak bela w jakimś burdelu przy drodze do Sanktuarium. Wreszcie przybędzie z przeprosinami, przywożąc ze sobą kulawe konie i niepogodę. Ale jego datki dla miasta nigdy nie były uwzględniane.
Komizar wzruszył ramionami.
– Porywczy młodzi mężczyźni mogą mieć dość wiecznie wstawionych naczelników.
Tak jak to było z Komizarem jedenaście lat wstecz. Spojrzałem na niego – nadal był tym młodym wojownikiem, który zabił trzech naczelników i poprzedniego Komizara Vendy. Teraz jednak nie był już tak porywczy. Nie, teraz potrafił zachować spokój i zimną krew.
– Od dawna nie toczyliśmy żadnych walk – zacząłem głośno rozmyślać.
– Nikt nie chce się stać celem ataku, ale walki zawsze nadchodzą, mój bracie. Dlatego nigdy nie wolno nam pozwolić, by ogarnęło nas lenistwo. – Odsunął mapę na bok. – Pojedź ze mną jutro, twoje towarzystwo byłoby powiewem świeżości. Nie jeździliśmy razem od bardzo dawna.
Milczałem, jednak wyraz mojej twarzy musiał zdradzać, że się waham.
Pokręcił głową, cofając zaproszenie.
– Oczywiście. Właśnie wróciłeś z długiej wyprawy, poza tym przywiozłeś do Vendy bardzo interesujący łup. Zasługujesz na chwilę wytchnienia. Odpocznij kilka dni. Potem będę miał dla ciebie zajęcie.
Byłem wdzięczny za to, że nie wspomniał o Lii. Okazał mi większą łaskę, niż na to zasłużyłem, zauważyłem jednak, jak podkreślił znaczenie Vendy, żeby mi przypomnieć, komu jestem winien lojalność. Wstałem, żeby wyjść. Podmuch wiatru poruszył papierami na stole.
– Idzie burza – zauważyłem.
– Pierwsza z wielu. Nadchodzi nowa pora roku.
Rozdział 4
Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam przeszukiwać zacienione kąty, próbując znaleźć źródło dźwięku.
– Tutaj.
Odwróciłam się gwałtownie.
Światło przybrało nowy kształt, gdy ktoś w nim stanął.
Ciemne włosy. Kość policzkowa. Jego usta.
Nie mogłam się poruszyć. Wpatrywałam się w niego. To, czego kiedykolwiek pragnęłam i przed czym uciekałam, zostało zamknięte w jednej komnacie ze mną.
– Książę Rafferty… – szepnęłam w końcu. To było tylko imię, ale w moich ustach brzmiało ostro i obco. Wstrętnie. Książę Jaxon Tyrus Rafferty.
Pokręcił głową.
– Lio…
Jego głos wywołał u mnie gęsią skórkę. Wszystko, co hamowałam przez tysiące kilometrów, nagle we mnie wybuchło. Przez wszystkie te tygodnie. Dni. On. Farmer, który okazał się księciem – i kłamcą. Nie potrafiłam tego pojąć. Moje myśli były niczym woda przeciekająca mi między palcami.
Zrobił krok naprzód, słabe światło padło na jego ramiona, ja jednak zdążyłam już dostrzec poczucie winy malujące się na jego twarzy.
– Lio, wiem, co sobie myślisz.
– Nie, książę Rafferty. Nie masz pojęcia, co sobie myślę. Nawet ja nie wiem, co sobie myślę. – Wiedziałam tylko, że nawet teraz, gdy drżałam, pełna wątpliwości, krew w mych żyłach wrzała od każdego jego słowa i spojrzenia, w moim brzuchu szalały te same uczucia, co w Terravinie, tak jakby nic się nie zmieniło. Pragnęłam go desperacko, całą sobą.
Zrobił kolejny krok i przestrzeń między nami nagle zniknęła. Jego gorąca pierś spotkała się z moją, objął mnie, jego usta były miękkie i ciepłe, tak słodkie, jak to zapamiętałam. Chłonęłam go, czując ulgę, wdzięczność i… wściekłość. Usta farmera, usta księcia – usta obcego. Zniknęła jedyna rzecz, której byłam pewna.
Przycisnęłam się do niego jeszcze mocniej, powtarzając sobie, że w porównaniu z tym wszystkim kilka kłamstw nie ma większego znaczenia. Przyjeżdżając tu po mnie, ryzykował życiem. Nadal znajdował się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Oboje mogliśmy nie przetrwać tej nocy. Ale jego kłamstwo cały czas wisiało między nami – twarde i ohydne. Okłamał mnie. Manipulował mną. W jakim celu? W co on grał? Czy był tu ze względu na mnie czy na księżniczkę Arabellę?
Odepchnęłam go i spojrzałam mu w oczy. Podniosłam rękę. W izbie rozległo się głośne plaśnięcie, gdy z całych sił wymierzyłam mu policzek.
Zaczął rozcierać bolące miejsce. Przekrzywił głowę na bok, patrząc na mnie.
– Muszę przyznać, że nie takiego powitania się spodziewałem po wszystkich tych kilometrach, które przemierzyłem, jadąc za tobą przez cały kontynent. Ale w porządku. Czy możemy już wrócić do pocałunku?
– Okłamałeś mnie.
Zobaczyłam, jak jego plecy sztywnieją, dostrzegłam w jego postawie księcia – człowieka, którym naprawdę był.
– Przypominam, że nie pozostałaś mi dłużna.
– Ale ty przez cały czas wiedziałeś, kim jestem.
– Lio…
– Rafe, może dla ciebie nie ma to takiego znaczenia, dla mnie jednak jest to niezmiernie ważne. Uciekłam z Civica, ponieważ zapragnęłam, by raz w życiu ktoś mnie pokochał za to, kim jestem – a nie dlatego że nakazywał mu to jakiś kawałek papieru. Pod koniec tego dnia mogę już nie żyć, ale wydając ostatnie tchnienie, muszę to wiedzieć. Dla kogo tak naprawdę tu przybyłeś?
Oszołomienie na jego twarzy zamieniło się w irytację.
– Czy to nie oczywiste?
– Nie! Czy gdybym naprawdę była dziewczyną pracującą w gospodzie, przyjechałbyś po mnie? Na czym polega moja wartość? Czy w ogóle zwróciłbyś na mnie uwagę, gdybyś nie wiedział, że jestem księżniczką Arabellą?
– Lio, nie da się odpowiedzieć na to pytanie. Udałem się do Terravinu tylko dlatego że…
– Stałam się politycznym problemem? Wyzwaniem? Z ciekawości?
– Tak! – warknął. – Właśnie o to chodziło! Byłaś wyzwaniem i problemem! Z początku. Ale potem…
– A co by się stało, gdybyś nie znalazł księżniczki Arabelli? Gdybyś znalazł tylko mnie, kelnerkę o imieniu Lia?
– Nie byłoby mnie tu teraz. Byłbym w Terravinie i całowałbym najbardziej irytującą dziewczynę, jaką w życiu spotkałem. I nawet dwa królestwa nie mogłyby mnie od niej oderwać. – Podszedł bliżej i z wahaniem ujął dłońmi moją twarz. – Faktem jednak jest, że przybyłem tu dla ciebie, Lio, niezależnie od tego, kim lub czym jesteś. I nie obchodzi mnie, jakie popełniliśmy błędy. Popełniłbym jeszcze raz każdy z nich, jeśli miałby to być jedyny sposób, by z tobą być. – W jego oczach błyszczała frustracja. – Chcę ci wszystko wyjaśnić. Chcę spędzić z tobą resztę życia na wyjaśnianiu kłamstw, które ci opowiedziałem, teraz jednak nie mamy na to czasu. W każdej chwili mogą wrócić po mnie albo po ciebie. Musimy ustalić wspólną wersję i ułożyć plan.
Resztę życia. W moich żyłach popłynęło ciepło tych słów, na chwilę przestałam jasno myśleć. Po raz kolejny pojawiły się nadzieje i myśli, które z takim bólem od siebie odpychałam. Miał rację – najważniejsze w tej chwili było ułożenie planu. Nie mogłabym patrzeć na jego śmierć. Śmierć Walthera, Grety i całej kompanii ludzi to już było dla mnie zbyt wiele.
– Jedzie do nas pomoc – kontynuował. – Musimy tylko wytrzymać do czasu, aż tu dotrze. – Mówił to z przekonaniem; był pewny siebie, jak przystało na księcia. Albo na dobrze wyćwiczonego żołnierza. Jakim cudem wcześniej nie dostrzegałam tej jego cechy?
– Ilu? – spytałam.
– Cztery.
Poczułam, jak wzbiera we mnie nadzieja.
– Cztery tysiące?
Skrzywił się.
– Nie. Cztery.
– Cztery setki?
Pokręcił głową.
– Cztery osoby? W sumie?
– Lio, wiem, jak to brzmi, ale zaufaj mi – to najlepsi ludzie.
Moja nadzieja umarła tak szybko, jak się narodziła. Nie wydostałoby nas stąd czterystu ludzi, nie mówiąc o czterech. Nie umiałam ukryć sceptycyzmu i zaśmiałam się drwiąco. Zaczęłam chodzić po niewielkiej izbie, kręcąc głową.
– Jesteśmy uwięzieni po tej stronie rzeki, otaczają nas tysiące antagonistów. Co może zrobić czterech ludzi?
– Sześciu – skorygował. – Z tobą i mną będzie sześć osób. – Jego głos zabrzmiał żałośnie. Gdy ruszył w moim kierunku, skrzywił się i złapał za żebra.
– Co się stało? – spytałam. – Zrobili ci krzywdę?
– Mały prezent powitalny od straży. Nie lubią świń z Dalbreck. Upewnili się, że to zrozumiałem. Kilka razy. – Złapał się za bok, oddychał płytko. – To tylko siniaki, nic mi nie jest.
– Nie. Najwyraźniej coś ci jest. – Odepchnęłam jego rękę i podciągnęłam mu koszulę. Nawet w ciemnym świetle mogłam dostrzec fioletowe sińce pokrywające skórę na jego żebrach. Ponownie przeliczyłam nasze szanse. Sześć osób przeciwko tysiącom. Przyniosłam stołek i kazałam Rafe’owi usiąść, a potem zaczęłam drzeć moją i tak już podartą spódnicę. Ostrożnie owinęłam pasami materiału jego pierś, żeby ją usztywnić. Przypomniałam sobie blizny na plecach Kadena. Ci ludzie byli okrutni. – Nie powinieneś był tu przyjeżdżać. To mój problem. Sama zaczęłam, gdy…
– Nic mi nie jest – wszedł mi w słowo. – Przestań się martwić. Odnosiłem już gorsze rany. Poza tym to nic w porównaniu z tym, przez co ty przeszłaś. – Ścisnął moją dłoń. – Lio, strasznie mi przykro. Powiedzieli mi o twoim bracie.
Poczułam gorzki smak w ustach. Istniały rzeczy, których nigdy bym się nie spodziewała, nie mówiąc już o byciu ich świadkiem. Najgorszą z nich było patrzenie na śmierć brata. Wytarłam dłoń o podartą spódnicę. Dotykanie ciepłego ciała Rafe’a wydawało mi się nie w porządku, gdy mówiłam o Waltherze, który leżał zimny w ziemi.
– Masz na myśli to, że drwili z mojego brata? Przez pięć dni musiałam ich wysłuchiwać, chełpili się łatwym zwycięstwem.
– Powiedzieli, że ich pochowałaś. Wszystkich.
Patrzyłam na wpadające przez szczeliny słabe promienie światła, próbując zobaczyć coś innego niż niewidzące oczy Walthera i zamykające je po raz ostatni opuszki mych palców.
– Szkoda, że go nie poznałeś – szepnęłam. – Pewnego dnia mój brat zostałby wspaniałym królem. Był miły i cierpliwy. I wierzył we mnie jak nikt. On… Jechał z kompanią składającą się z trzydziestu dwóch najsilniejszych i najdzielniejszych mężów Morrighan. Patrzyłam, jak ginie każdy z nich. Mieli przewagę pięciu do jednego. To była prawdziwa masakra.
Mur ochronny, którym się otoczyłam, runął; zalało mnie przyprawiające o mdłości gorąco. Poczułam pot ich ciał. Fragmentów ich ciał… Zebrałam je wszystkie, tak by nie mogły się nimi pożywić zwierzęta, a potem trzydzieści trzy razy upadłam na kolana, by się pomodlić. Słowa wydobywały się z mego wnętrza. Trzydzieści trzy błagania o łaskę, trzydzieści trzy pożegnania. A potem ciała połknęła przesiąknięta krwią ziemia i już ich nie było. Przywykłam do tego – to nie był pierwszy raz. Ani ostatni.
– Lio?
Spojrzałam na Rafe’a. Wysoki i silny jak mój brat. Pewny siebie jak mój brat. Ruszyło mu na pomoc tylko czterech ludzi. Ilu jeszcze dam radę złożyć w ziemi?
– Tak – odparłam. – Pochowałam ich wszystkich.
Przyciągnął mnie do swego boku. Usiadłam na słomie obok niego.
– Uda się nam – powiedział. – Musimy tylko zyskać trochę czasu, aż przybędą moi ludzie.
– A kiedy to nastąpi?
– Za kilka dni. Może trochę więcej. To zależy, jak daleko na południe będą musieli się udać, żeby przekroczyć rzekę. Wiem jednak, że przybędą tu, gdy tylko będą mogli. Lio, oni są niezawodni. To najlepsi żołnierze z Dalbreck. Dwóch z nich mówi płynnie po vendańsku. Uda im się tu dostać.
Miałam ochotę powiedzieć, że dostanie się tu to żaden problem. Nam przecież się udało. Problemem było wydostanie się stąd. Ugryzłam się jednak w język i tylko pokiwałam głową, próbując wyglądać na pocieszoną. Jeśli jego plan się nie uda, to uda się mój. Dzisiaj rano zabiłam konia. Może uda mi się zabić też inną bestię.
– Być może istnieje inny sposób – odezwałam się. – W Sanktuarium mają dużo broni. Nie zauważą, jeśli coś zginie. Może uda mi się ukryć nóż pod spódnicą.
– Nie – odparł stanowczo. – To jest zbyt niebezpieczne. Jeśli oni…
– Rafe, ich przywódca ponosi odpowiedzialność za śmierć mojego brata, jego żony i całej kompanii ludzi. Niedługo przyjdzie po więcej, to tylko kwestia czasu. On musi…
– Lio, zamordowali ich jego żołnierze. Co ci da zabicie jednego człowieka? Nie uda ci się wyrżnąć nożem całej armii, zwłaszcza z pozycji, jaką w tej chwili zajmujemy. Teraz naszym celem jest po prostu wyjść z tego cało.
W głębi duszy wiedziałam, że ma rację, ale jakaś mroczna część mnie pragnęła czegoś więcej niż tylko ucieczki.
Złapał mnie za rękę, żądając odpowiedzi.
– Słyszysz? Martwa nikomu na nic się nie zdasz! Bądź cierpliwa. Gdy przybędą moi żołnierze, razem się stąd wydostaniemy.
Ja, cierpliwa, czterech ludzi. To jakiś obłęd. Ustąpiłam jednak, ponieważ nawet bez tej czwórki ja i Rafe potrzebowaliśmy się wzajemnie i w owej chwili tylko to się liczyło. Zaczęliśmy układać plan, co im powiemy, a czego nie, planowaliśmy oszustwa, jakich będziemy musieli się dopuścić, zanim nadejdzie pomoc. Wreszcie nastąpił sojusz – do którego przez cały czas dążył co najmniej jeden z naszych ojców. Opowiedziałam Rafe’owi wszystko, co wiedziałam na temat Komizara, Sanktuarium i korytarzy, którymi mnie prowadzono. Każdy szczegół mógł mieć decydujące znaczenie.
– Bądź ostrożny. Uważaj, co mówisz – zastrzegłam. – Pilnuj każdego ruchu. Nic nie umknie jego uwadze. Obserwuje otoczenie, nawet gdy udaje, że wcale tak nie jest.
Kilka szczegółów zachowałam dla siebie. Plany Rafe’a były konkretne, fizyczne – metal i ciało, podłoga i pięść. Moje były niewidoczne – gorączka i dreszcz, krew i sprawiedliwość, które zbierały się w moim brzuchu.
Nagle przerwał ożywioną dyskusję i delikatnie przejechał kciukiem po moim policzku.
– Bałem się… – Przełknął ślinę i spuścił wzrok, odchrząknął. Zadrżały mięśnie jego szczęki. Pomyślałam, że jeśli będę dłużej na niego patrzeć, to się złamię. Gdy znów na mnie spojrzał, w jego oczach zobaczyłam gniew. – Lio, wiem, co w tobie płonie. Zapłacą za to. Za wszystko. Obiecuję ci. Pewnego dnia zapłacą.
Wiedziałam, kogo naprawdę ma na myśli. Kaden miał za to zapłacić.
Usłyszeliśmy kroki i odskoczyliśmy od siebie. On jednak wciąż na mnie patrzył; błękit jego oczu rozcinał mrok.
– Lio, wiem, że twoje uczucia wobec mnie mogły ulec zmianie. Oszukałem cię. Nie jestem farmerem, za którego się podawałem, mam jednak nadzieję, że uda mi się sprawić, iż pewnego dnia ponownie się we mnie zakochasz – ale jako w księciu. Mieliśmy straszliwy początek, jednak to nie oznacza, że nie możemy mieć lepszego zakończenia.
Pochłaniał mnie wzrokiem. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, jednak nie miałam pojęcia co. Ponownie się we mnie zakochasz… ale jako w księciu…
Nagle drzwi gwałtownie się otworzyły i do środka weszło dwóch strażników.
– Ty. – Wskazali na mnie.
Ledwo zdążyłam wstać. Wyciągnęli mnie na zewnątrz.