Dziś, z tym kto nie czyta, nie pójdziemy do łóżka. Brak książek w domu budzi jeśli nie niesmak, to wielkie zaskoczenie. Do czytelniczej pasji przyznajemy się na torbach, koszulkach a nawet… skarpetkach. Na Facebooku śledzić można fanpage z przystojnymi mężczyznami czytającymi w metrze. Istnieje nawet grupa dla wielbicieli pięknych okładek! Tymczasem w Anglii końca XVIII wieku uznano, że książki to zło, po które sięgamy w wyniku żądzy i gorączki!
Gorączka, mania, uzależnienie, pożądanie czytania – nazw było wiele, ale diagnoza jedna. Młodzi ludzie za dużo czytali, a dobór lektur był zły! Pęd w poszukiwaniu literackiej sensacji okazał się czymś, czego nie wolno było bagatelizować. Prowadził nie tylko do rozwiązłości moralnej, ale nawet do samozagłady.
Dziwi Was takie podejście? Cóż, często to, co nowe, budzi niepokój tradycjonalistów. A moda na czytanie była właśnie nowością. Boom przeżywał nowy gatunek literacki czyli powieść. Wydawnictwa rozpoczęły komercyjną działalność, książki były łatwiej dostępne, a stąd już tylko krok do budzącej trwogę i oburzenie popularyzacji czytelnictwa.
„Pamelo”, żegnaj, czyli do akcji wkracza kościół
W 1740 roku Samuel Richardson wydał swoją „Pamelę”, która trafiła na listę ksiąg zakazanych i spotkała się z potępieniem kościoła, a były to zaledwie początki rozwoju powieści europejskiej. „Pamela, czyli cnota nagrodzona” ukazywała się w odcinkach, wywołując u czytelników rumieńce i szereg emocji. Księżom zaś kazała głosić z ambony, że jest to pornografia, która nieudolnie skrywa się pod płaszczykiem pruderii.
O tym, jak bardzo duchowni katoliccy obawiali się wpływu książek na swoich wiernych, świadczyć może chociażby fragment przedmowy do „Indeksu Ksiąg Zakazanych”:
Przez stulecia Kościół święty był ofiarą prześladowań, z wolna pomnażających szeregi bohaterów, którzy wiarę chrześcijańską pieczętowali własną krwią; ale dzisiaj piekło wspiera straszniejszy jeszcze oręż przeciw Kościołowi, zdradliwy, banalny i szkodliwy: złowrogą maszynę drukarską.
Cel: umrzeć w żółtej kamizelce
Oczywiście momentem przełomowym, który sprawił, że zły wpływ literatury na czytelników i ich życie trzeba było nazwać, była fala samobójstw wywołana „Cierpieniami młodego Wertera”. Wrażliwy, niezdecydowany, żyjący w sferze okraszonych pesymizmem marzeń bohater Goethego stanowił wzór dla wielu młodych ludzi końca XVIII i początku XIX wieku. Najmniej groźnym tego przejawem było noszenie stroju à la Werter – żółtej kamizelki, niebieskiego fraka i wysokich butów. Budzącym obawy – wielodniowe sceny płaczu u czytelników obojga płci. Najniebezpieczniejszym – fala samobójstw wśród mężczyzn. Ponoć sam Napoleon przeczytał to arcydzieło literatury epistolarnej aż siedem razy! Skoro zatem on znalazł czas, to inni tym bardziej.
Wpływem książki na młodych, nadwrażliwych ludzi byli zaniepokojeni nie tylko urzędnicy. Głos zabrali też hierarchowie kościelni, w tym między innymi Johann Goeze – protestancki pastor z Hamburga, który uznał powieść za haniebną. Biskup Mediolanu wykupił ponoć wszystkie egzemplarze dostępne w mieście, by uchronić swoje owieczki. Nawet poeta Johan Kellgren, zamiast zrozumieć kolegę po piórze, wyraził obawy, że literatura wywołująca zbyt wiele emocji jest niebezpieczna. Pisarz, dramaturg, krytyk i filozof G.E. Lessing, który był postacią wybitną dla niemieckiego oświecenia, przyznał, że książkę czytał i choć mu się podobała, to boi się, że zaszkodzi młodym, podatnym na wpływy ludziom.
Kampania przeciwko Werterowi trwała także w Stanach. W 1798 jeden z filadelfijskich periodyków nawoływał do wycofania książki ze sprzedaży. W XIX wieku, gdy powieść wciąż była bestsellerem, podsycana wokół niej histeria narastała (głównie dzięki krytykom).
Dokumentacja „efektu Wertera” jest bardzo bogata. Problem jedynie… ze statystykami. Ile osób w rzeczywistości zabiło się przez dzieło Goethego? A może to po prostu samonakręcająca się legenda, która była rozbudowywana przez lata i powtarzana jest do dziś? Dopiero w roku 1865 opisane zostały dwa dość jednoznaczne przypadki. Pewien człowiek skoczył z wysokiego budynku, mając przy sobie „Cierpienia młodego Wertera”. Jakaś matka opowiedziała też, że jej syn odebrał sobie życie, wcześniej zakreśliwszy pewne fragmenty utworu. Mało, jak na zjawisko o rzekomo tak wielkiej skali, o którym wspomina każdy nauczyciel i wykładowca, mówiąc o książce.
Wiek XX – podejrzenia trwają
Zarzuty padające w kierunku książek jako mających druzgocący wpływ na ludzkie życie nie skończyły się bynajmniej w wieku XIX. W kwietniu 1937 roku „Krakowski Kurier Wieczorny” donosił, że angielską powieściopisarkę Ethel Savi postawiono w stan oskarżenia z powodu samobójstwa czytelniczki. I nie był to wcale żart na prima aprilis. Narzędziem zbrodni stała się tu treść książki „Our Trespasses” („Nasze uchybienia”). Mieszkający w Bostonie kupiec John E. Dunn wrócił z pracy do domu i znalazł swoją żonę w kuchni. Niestety, nieżyjącą od wielu godzin – kobieta zdecydowała się odkręcić kurki od kuchenki i skończyć ze sobą.
Zrozpaczony wdowiec uznał, że przed przeczytaniem feralnej książki jego żona była szczęśliwa w ich spokojnym małżeństwie. „Nasze uchybienia” przeczytała jednak aż sześć razy, popadając w coraz większą melancholię. Co więcej, kobieta zaznaczyła w powieści fragment dotyczący samobójstwa głównej bohaterki. Póki starczyło jej sił przed zatruciem gazem, przy kuchennym stole czytała właśnie rzeczony utwór (wychodzi na to, że po raz siódmy). W gazecie znalazł się nawet pomysł na to, jaką linię oskarżenia mógłby zaproponować prawnikowi Pan Dunn:
(…) powód nie wie prawdopodobnie, że może on swe oskarżenie oprzeć na literacko – historycznym dowodzie. Książka Goethego „Cierpienia Werthera” w swoim czasie spowodowała cały szereg samobójstw. Książki więc rzeczywiście mogą zabijać.
„Winowajców” jest więcej
Być może pojawią się głosy, że ludzie musieli być wyjątkowo słabi, by zabijać się pod wpływem samej tylko książki. Oczywiście zwykle nakładało się na to kilka czynników – niezdiagnozowana depresja, problemy osobiste, podatność na sugestie. W obronie książek trzeba też przyznać, że nie tylko one motywowały ludzi do odebrania sobie życia. Ballada „Gloomy Sunday”, którą znamy głównie w wykonaniu Billie Holiday, pociągnęła za sobą około 20 samobójstw! Do początków obecnego stulecia utwór był zakazany w angielskim radiu. Kompozytor utworu, nieszczęśliwy Rezső Seress z Węgier, notabene też się zabił, choć wybrał na to czwartek, a nie niedzielę. Sama Billy Holiday popełniła samobójstwo „na raty”, nadużywając alkoholu i narkotyków.
„Efekt Wertera” jest ze sporą regularnością widoczny po śmierci największych gwiazd pop kultury. Stało się tak , gdy przedwcześnie zmarła Marylin Monroe – nastąpił wówczas 12 procentowy wzrost liczby samobójstw. Na pogrzeb Rudofla Valentino przyszło około 100 000 osób. Niektóre pogrążone w żałobie fanki popełniały samobójstwa (do prób odebrania sobie życia dochodziło nawet na jego grobie!). W 2018 roku podano do wiadomości publicznej smutne dane. Samobójcza śmierć aktora Robina Williamsa sprawiła, że życie w Stanach odebrało sobie aż o 10 procent ludzi więcej niż zwykle. Ponad 30 procent osób, podobnie jak lubiany gwiazdor, zdecydowało się na powieszenie (690 osób).
O tym, jak samobójstwo jest zaraźliwe, świadczyć może chociażby to, jak szerzy się ono w małych społecznościach, a nawet rodzinach… I wcale nie potrzeba do tego wzruszającej książki.
Zuzanna Pęksa – Absolwentka filologii polskiej, specjalność filmoznawstwo. Miłośniczka literatury faktu, w szczególności opowiadającej o II wojnie światowej i wybitnych kobietach. W wolnych chwilach pisze dla portalu CiekawostkiHistoryczne.pl i “Tele Tygodnia” oraz prowadzi fanpage Kobiety w historii.
Książkowe skarpetki, zakładki i torby znajdziecie na Molom.pl