Po tym jak w wieku 13 lat był świadkiem najtragiczniejszego wypadku drogowego (Gdańsk, 1994), bada i gromadzi materiały dotyczące katastrof drogowych, kolejowych, morskich i lotniczych. Pasjonują go nie tylko przyczyny i konsekwencje tych zajść, ale także sposoby ich wyjaśniania. Grzegorz Brudnik (były copywriter i dyrektor kreatywny) mógłby zostać śledczym, a zamiast tego napisał książkę.
W kategorii najbardziej nietypowego hobby miałby Pan szansę na zajęcie bardzo wysokiego miejsca. Jak to się stało, że były copywriter i dyrektor kreatywny w agencji marketingowej po godzinach zbierał informacje dotyczące wypadków drogowych, lotniczych czy morskich?
O, to trochę nie tak. Katastrofami pasjonuję się od 1994 roku, a copywriterem zostałem dekadę później. A dyrektorem kreatywnym trzynaście lat od tamtego majowego dnia, który wszystko zmienił. Niedaleko mojego domu rozbił się autobus. Pojechaliśmy z kumplami na miejsce, bo naszą uwagę przyciągnęły dziesiątki karetek kursujących w tę i z powrotem. Myśleliśmy, że może spadł samolot, bo nieopodal jest lotnisko. Na miejscu zdarzenia panował taki chaos, że nawet nikt nas stamtąd nie wyrzucił. A przecież miałem zaledwie trzynaście lat. Ten wypadek pozostaje najtragiczniejszym w historii polskich dróg aż do dzisiaj. A mnie się coś obróciło w głowie. Prosiłem potem rodziców, by kupowali wszystkie gazety i czytałem o tym na okrągło. Chciałem się dowiedzieć, co zaszło. Jak to możliwe, że zwykły autobus w jednej chwili pozbawia życia trzydzieści dwie osoby. A potem moje zainteresowanie płynnie przeszło na katastrofę Heweliusza, która miała miejsce rok wcześniej. W tamtych czasach nie było łatwo o materiały. Chodziło się do biblioteki i przeglądało stare gazety. A przecież w tamtym okresie sporo się działo w Gdańsku. W listopadzie spłonęła hala stoczni, miejsce, w którym niejednokrotnie bywałem, bo odbywały się tam spotkania przed wyjazdami na kolonie, imprezy mikołajkowe. Na początku kolejnego roku w jednym z gdańskich wieżowców wybuchł gaz i zginęły dwadzieścia dwie osoby. No i tak mi to jakoś zostało. Z każdym kolejnym rokiem było łatwiej o informacje, aż w końcu Internet otworzył nieograniczoną bazę danych. A ja zapragnąłem wiedzieć wszystko i o wszystkim. Nie potrafiłem się w tym zatrzymać. Było tego tak dużo, że aż nie dało się wszystkiego przyswoić. Dlatego zacząłem gromadzić materiały, by w razie potrzeby łatwo odszukać niezbędne informacje.
Po dwóch dekadach badań nad wypadkami doszedł Pan do wniosku, że czas stworzyć własną katastrofę lotniczą. Czy to znaczy, że gdyby nie lata gromadzenia danych nigdy nie zdecydowałby się Pan na napisanie książki?
Tutaj muszę pewną rzecz sprostować. Ja nie badałem wypadków. To jasne, że takimi rzeczami zajmują się specjaliści. Ja natomiast zbierałem informacje o tych badaniach. I prawda jest taka, że własną katastrofę mógłbym stworzyć dużo szybciej. Ale ponad dekadę zajęło mi samo szlifowanie warsztatu pisarskiego. Odpowiadając na pytanie: gdybym nie gromadził tych danych, prawdopodobnie napisałbym książkę o czymś innym. Od zawsze wiedziałem, że chcę pisać. Opowiadać historie i tworzyć zdarzenia.
Co skłoniło Pana, żeby rzucić obiecującą karierę w branży marketingowej i zająć się pisaniem książek? Pisarskie powołanie, zmęczenie pracą w korporacji czy może jeszcze coś innego?
Gotowość. Już o tym wzmiankowałem. Dla mnie od zawsze praca w reklamie była zaledwie etapem. Tym, co dawało mi pieniądze i zapewniało naukę. Gdy uznałem, że umiem już wystarczająco dużo i mogę się poświęcić pisaniu – zrobiłem to. Poświęciłem się pisaniu bez reszty. I prawdę mówiąc, gdzieś tam kiedyś doskonale to sobie wycyrklowałem. Przez przypadek, rzecz jasna. W każdym razie wspomniany stan gotowości zbiegł się w czasie z wypaleniem zawodowym. Reklama przestała mi sprawiać satysfakcję. Więc w miarę płynnie i bez większych rozterek zmieniłem branżę. To wspaniałe znów być debiutantem i stać u wrót wielkiej przygody, choć oczywiście wiąże się to z pewnymi wyrzeczeniami. Nie wiem, czy jest w Polsce branża, która płaci lepiej, niż reklama.
Czy doświadczenie copywriterskie pomaga w pisaniu książki?
Oczywiście. Jednak należy pamiętać, że ja mam 37 lat i w moim przypadku mówimy o zupełnie innym copywritingu, niż ten uprawiany w dzisiejszych czasach. Kiedy ja zaczynałem, moi nauczyciele wpajali mi do głowy, że najważniejsza w reklamie jest historia, którą chce się przekazać odbiorcy. A gdy ona już jest wymyślona, trzeba ją jeszcze umiejętnie opowiedzieć. W tym kontekście słynne „Chodzi mi o to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa” Słowackiego pozostaje wciąż aktualne. Ale obecnie bardziej niż dla ludzi, pisze się dla automatów pozycjonujących – co zresztą było jedną z przyczyn mojego kryzysu zawodowego. No bo naprawdę, komu może sprawiać radość pisanie dla maszyn i pod algorytmy? Internet to wspaniały wynalazek, ale wiele rzeczy popsuł. Reklama z pewnością jest jedną z nich. Dziś Facebookowa grupa copywriterów liczy sobie niemal pięć tysięcy ludzi. Grupa „socialmediowców” jest dziesięciokrotnie większa. Pięćdziesiąt tysięcy specjalistów od mediów społecznościowych! Nie, to nie dla mnie. Ja cenię sobie warsztat i doświadczenie. Nie tylko jako pracownik, ale również jako szef zespołów. Jestem już chyba za bardzo oldskulowy dla tej branży. Dlatego cieszę się ze zmian, które zaszły w moim życiu.
Bohaterowie „Mayday” podróżują po całym świecie: od japońskich wysepek po Appalachy czy ulice Waszyngtonu. Podobno podróże to jedna z Pana wielkich pasji?
Nie tyle podróże, co droga. Jestem uzależniony od „bycia w drodze”. Nie przypominam typowego turysty, który rezerwuje sobie lot i hotel, a potem biega z przewodnikiem po jednym czy drugim mieście. Ja po prostu czasem doświadczam pewnego napadu, który skłania mnie do tego, by wziąć plecak i ruszyć w drogę. Bywało, że z dnia na dzień wyjeżdżałem na miesiąc, przejeżdżając w tym czasie pociągami, autobusami i różnymi promami ponad siedem tysięcy kilometrów. Takie wyjazdy dają nieograniczoną wolność. Przyjeżdżałem gdzieś, szukałem noclegu, trochę pozwiedzałem, a potem szedłem na dworzec by zobaczyć, gdzie by tu teraz pojechać. I zwykle były to mniej popularne miejsca. Szwendałem się po Kiszyniowie, Prisztinie, Podgoricy, Tiranie, czy tureckich miasteczkach, których nazwę musiałem sobie zapisać, by nie przegapić swojego przystanku. Uwielbiam wracać do Sarajewa, wniknąć w cygańskie dzielnice Bukaresztu i Sofii, spacerować po starówce Lublany czy pustych uliczkach nadmorskich miasteczek Czarnogóry. Mówię pustych, by zwykle wybywam jesienią lub zimą. Jest pusto i pięknie. Większość moich pomysłów rodzi się właśnie wtedy. Ostatnio miałem ogromną przyjemność odwiedzić Wyspy Owcze i śmiało mogę stwierdzić, że we wspanialszym miejscu jeszcze nie byłem. Płynąłem tam statkiem przez trzydzieści godzin, ale było warto. Polecam każdemu, z tym, że trzeba mieć na uwadze jeden fakt: tam pada przez trzysta dni w roku.
Często powtarza Pan, że pisze po to, żeby dostarczyć czytelnikowi rozrywki. Czy większość pisarzy wstydzi się tego, że ich książka mogłaby po prostu bawić, zamiast zmieniać świat?
Trudno mi się wypowiadać za innych. Wydaje mi się, że dojrzali twórcy doskonale wiedzą co i dla kogo piszą. Pracując w reklamie wciąż musiałem się mierzyć z jedną rzeczą: przekonaniem, ze moja praca jest w gruncie rzeczy niepotrzebna. Przerzuca pieniądze z jednej kieszeni do drugiej i tyle. A ja naprawdę bardzo chciałem dać ludziom coś od siebie. Kiedyś piłem piwo w knajpie z jakimś przygodnym koleżką. Napatoczył się, gadka nam się układała, więc sobie gadaliśmy. Opowiedziałem mu co robię, a on mi opowiedzieć nie chciał. W końcu jednak wyciągnąłem z niego, że jest śmieciarzem. Wstydził się mi o tym powiedzieć, a ja nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego. Powiedziałem mu, że ma robotę, w której służy ludzkości. A ja taką, w której jestem trybikiem w gównianej maszynie służącej do przelewania pieniędzy z konta na konto. To kto tak naprawdę powinien się wstydzić? Uważam, ze w dzisiejszym świecie służenie ludziom to misja. Nawet jeśli ta służba to zaledwie dostarczanie im rozrywki. Ludzie dużo pracują. Są zmęczeni. Potrzebują czegoś lekkiego, co ich rozerwie. Dlatego od kiedy tylko zacząłem myśleć o pisaniu, zawsze wiedziałem, że nie będę się silił na żadną wielką sztukę. Szczepan Twardoch mówi o sobie „artysta”. Ja wolę „entertainer”. Brzydkie słowo, ale w języku polskim nie ma odpowiednika. Swoją drogą, ciekawe dlaczego? Książka cieszy się w Polsce niezwykła estymą. Powieści Remigiusza Mroza, napisane by bawić ludzi, dla wielu stały się pewnego rodzaju wyznacznikami postępowania. No bo skoro to książka, to na pewno pisze prawdę. A przecież gdyby przełożyć to na świat filmu, to „Uprowadzonej” Morrela nikt nie traktuje jako ważnego głosu w temacie handlu seksualnymi niewolnicami. My chyba jeszcze dojrzewamy do tego, że literatura może bawić. Wciąż jeszcze – choć na szczęście coraz rzadziej – spotykam ludzi, którzy pokrywają się różem, gdy w końcu przyznają, że lubią czasem przeczytać dobry kryminał. I są to niejednokrotnie ludzie z tytułami profesorskimi czy doktorskim. Od lat trwa dziwne przekonanie, że to gorszego rodzaju literatura. Słomczyński, twórca Joe Alexa na każdym kroku powtarzał, że kryminały to podła chałturka, której oddaje się tylko dla pieniędzy. Spełniał się w tłumaczeniach. Przekładał Szekspira, nawiasem mówić kiepsko w mojej opinii, przekładał Joyce’a i Nabokowa. A wszyscy i tak znamy go ze znienawidzonych kryminałów i biedny się w grobie przewraca. Dla mnie tak naprawdę liczy się tylko tyle, żeby książka, którą napiszę, była dobra. Ma wciągać, być mądrze skonstruowana, bez bzdur, a w każdym razie nie takich, na których czytelnik byłby w stanie autora przyłapać. Są tacy, co powiedzą, że piszą dla siebie. By się spełniać. Ja daleki jestem od takiego rozumowania. Nie piszę dla siebie. Piszę dla ludzi. Daję im prostą, ale uczciwą rozrywkę. I daje mi to multum satysfakcji.
Rozrywka to jedno, ale przykłada Pan przy tym dużo uwagi do tego, by jak najwierniej odwzorować w książce wszystkie szczegóły techniczne. Czy pracując nad „Mayday” musiał Pan choćby udać się na drugi koniec świata, żeby osobiście coś sprawdzić?
No tak, rzeczywiście. Moje książki muszą być trochę „techniczne”, bo taką obrałem tematykę. Ale moi „betatesterzy” zgodnie twierdzą, że wszystko jest zrozumiałe. Że czasami brakuje im wiedzy o jakichś aspektach, ale wszystko rozjaśnia im kontekst. Cieszę się, bo było to jedno z najpoważniejszych wyzwań. Kiedy opisuję zagadnienia związane z separacją lotów, skanowaniem dna morskiego w poszukiwaniu rejestratorów lotów czy konstrukcją silników odrzutowych, nie uniknę specjalistycznych terminów. To, co ostatecznie znajdzie się w tekście, musi stanowić kompromis. Z jednej strony muszę pamiętać, że mam bohatera, dla którego jedne sformułowania są naturalne, a inne nie, z drugiej strony – czytelnika, który nie zawsze potrzebuje pełnego oglądu sytuacji. Jeśli chodzi o odpowiedź na samo pytanie, to brzmi ona: nie. W każdym razie nie przy Mayday. To nie był jeszcze etap w mojej, by jeździć i osobiście coś sprawdzać. Ja tę książkę pisałem dość długo i jeszcze bez przekonania, czy w ogóle będę chciał ją wydać. Łączyłem pisanie z pracą, więc nie mogłem jej poświęcić tak dużo czasu, jakbym chciał. W efekcie pisze o USA i Japonii, choć nigdy nie byłem w żadnym z tym krajów. Ale jedna z osób, które czytały Mayday przedpremierowo zapytała, czy studiowałem japonistykę. Był to dla mnie niewiarygodny wprost komplement. Moja książka powstawała długo również dlatego, że na research poświęcałem mniej więcej tyle samo czasu, co na pisanie. Możliwe, że nawet trochę przesadziłem w tej kwestii. Potrafiłem spędzić trzy dni na sprawdzaniu, czy roślinność, którą obdarowałem jedną z japońskich wysepek, naprawdę występuje w tamtym rejonie świata. Jeśli bohaterowie lecą gdzieś samolotem, to czytelnik bez problemu znajdzie ten lot w rozkładzie. I to nie aktualnym, a tym sprzed pięciu lat, bo sprawdzałem archiwa (akcja Mayday toczy się w 2013 roku). Jeśli bohater porusza się po mieście autobusem, to czytelnik może być pewien, że taka linia naprawdę istnieje i naprawdę jedzie tam, dokąd zmierza bohater. Doszedłem nawet do tego, że fikcyjny tajfun nazwałem takim imieniem, jakie dostałby, gdyby naprawdę tamtego roku miał miejsce. By móc to zrobić, spędziłem kilka dni na ustaleniu procedur i listy nazw, posiłkując się w dodatku pomocą znajomego orientalisty, bo niektóre materiały były po japońsku. Dlatego ufam, że materiał będzie wystarczająco wiarygodny dla czytelnika. Nawiasem mówiąc, dziś po prostu pisze się łatwiej. Karol May napisał przygody Winnetou i Old Shatterhanda choć nigdy nie był w Stanach i nie miał do dyspozycji internetu. Ja mogę sobie wejść na mapę google i bez problemu zaplanować miejsce i przebieg akcji. To wspaniałe. Ale prawda jest taka, że nic nie zastąpi osobistych doświadczeń. Dlatego wraz z rozwojem kariery pisarskiej zamierzam coraz częściej doświadczać pewnych rzeczy na własnej skórze. Pracując nad drugą częścią zwiedziłem od podszewki prom kursujący po Świnie i uczestniczyłem w spotkaniach naukowych z zakresu, o którym nie mogę powiedzieć, by nie spoilerować. Pracując nad trzecią częścią mam już do dyspozycji prawdziwych maszynistów i specjalistów od badania wypadków kolejowych. Zobaczymy, co będzie dalej, ale pewne pomysły już są.
Aleksander Gall, bohater „Mayday”, to bardziej Jack Reacher, Dirk Pitt czy Jack Ryan? A może Gall nie ma swojego odpowiednika w literaturze sensacyjnej?
Cóż, autorzy nie lubią takich porównań, bo każdy chce stworzyć tego jednego, jedynego bohatera. Ale bądźmy uczciwi, przygotowując się do zawodu pisarz przede wszystkim czyta. Ja przeczytałem wszystkie książki z Reacherem, Pittem i Ryanem. Więc z całą pewnością Aleks posiada w sobie coś z każdego z nich. Zresztą nie tylko z nich. Również coś od Myrona Bolitara, Jakuba Mortki, Marka Benera czy Dariusza Sudera. Ale każdy z nas nosi w sobie pierwiastki innych osób. Codziennie spotykamy kogoś, kto coś nam od siebie przekazuje. Czasem zaledwie pojedynczą myśl, czasem znacznie więcej. Więc wydaje mi się, że Aleks jest jak każdy inny człowiek. Taki sam jak inni, a jednocześnie zupełnie inny, niż wszyscy. Dla mnie ważne było, by Aleks był człowiekiem z krwi i kości. By był wiarygodny, a przynajmniej wiarygodny jak na literaturę sensacyjną. Nie jest żadnym supermanem. Oczywiście, wyposażyłem go w cechy, dzięki którym wybija się ponad przeciętność, ale w starciu na pięści z Reacherem nie miałby większych szans. Z drugiej strony, nie wiem, dlaczego mieliby ze sobą walczyć. Przecież jeden i drugi zawsze stoi po stronie dobra i obaj nie uznają półśrodków. Gdyby się spotkali, z pewnością nawiązaliby współpracę. Aleks ma swoje słabości i to właśnie one go kształtują, ale katalog nieszczęść, który dla niego stworzyłem wydaje się być na wyczerpaniu. Niektórzy autorzy bardzo doświadczają swoich bohaterów. Uzależniają ich od używek, sprowadzają na nich śmiertelne choroby czy inne zagrożenia. Aleks stracił w wypadku rodzinę, ale stało się to dawno. Na oczach czytelników chcę raczej odradzać tę postać, niż ją dobijać. Choć oczywiście bezbolesne to to na pewno nie będzie. Na szczęście w krytycznych chwilach Aleks może liczyć na dobrych przyjaciół i tak będzie już zawsze.
„Mayday” to powieść trochę w duchu Toma Clancy’ego, a trochę Clive’a Cusslera. W Polsce rzadko który pisarz sięga po ten gatunek. Dlaczego Pana zdaniem tak się dzieje?
Bardzo trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Może dlatego, że u nas najlepiej sprzedaje się klasyczny kryminał. Ale przecież na dobrą sprawę Mayday to też kryminał. Jest zbrodnia i zbrodniarz, a także człowiek, który usiłuje go odszukać. Różnica jest taka, że nie chodzi o morderstwo, a coś znacznie poważniejszego. Wydaje mi się, że thriller sensacyjny to bardzo atrakcyjna forma. Przecież na dobrą sprawę taki właśnie gatunek uprawiają Lee Child i Harlan Coben, a więc jakby nie patrzeć giganci. Clancy i Cussler to samo. Oni mają wiernych czytelników na całym świecie, w tym również w Polsce. Nie wiem dlaczego Polacy nie garną się do pisania takiej literatury. Jestem pewien, że czytelnicy chętnie by po coś takiego sięgnęli. No, powiedzmy, że może nie tyle jestem pewien, co po prostu taką mam nadzieję. W każdym razie jeśli będzie potrzeba, to z chęcią spróbuję przywrócić ten gatunek rodzimemu czytelnikowi. Mam nadzieję, że to nie zabrzmiało zbyt pysznie 🙂