Jim Grant od 22 lat przedstawia swoim czytelnikom perypetie Jacka Reachera. Piszący pod pseudonimem Lee Child autor tworzy średnio jedną książkę rocznie, sam więc nie uważa siebie za szczególnie płodnego. Fani doceniają jednak jego kunszt – znajduje się wśród najlepiej zarabiających pisarzy. W wywiadzie opowiada o tym, że pisze dla siebie, czy chciałby zamienić się z Reacherem na życia, a także o swoim entuzjastycznym podejściu do palenia marihuany.
Marcin Graczyk: Gdy patrzysz na swoją debiutancką książkę z perspektywy dzisiejszego dnia, myślisz że napisałbyś ją zupełnie inaczej?
Lee Child: To bardzo dobre pytanie i dotyka istoty tego, czym tak naprawdę są książki. Na pewno odpowiedź na Twoje pytanie brzmi: TAK. Gdybym miał maszynę czasu i zaczynał od nowa, moje książki bez wątpienia wyglądałyby inaczej. Cały czas się uczę i staram się być coraz lepszy w tym, co robię; nawet z technicznego punktu widzenia piszę dużo sprawniej, niż 22 lata temu. Ale nie to jest najważniejsze. Prawda jest taka, że książki są odzwierciedleniem tego, kim ich autor jest w danym momencie. Tego o czym myśli, co czuje, tego jak postrzega otaczającą go rzeczywistość. Kiedyś byłem na pewno innym człowiekiem, inne rzeczy wywoływały we mnie emocje, inne miałem cele i priorytety w swoim życiu. Gdybyśmy spotkali się za pięć lat i zadałbyś mi to samo pytanie w kontekście książki, którą teraz piszę, to pewnie znów odpowiedziałbym: tak, i że teraz, w przyszłości, miałbym wiele uwag do mojego pisarstwa z roku 2018.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego moje książki wyglądają teraz inaczej, niż ta pierwsza. Jej celem było wprowadzenie nie tylko bohatera, ale także mnie jako autora czy może raczej narratora tej historii. Teraz nie muszę już tego robić. Czytelnicy mnie już znają i wiedzą jak ja, jako narrator, prowadzę ich przez tę historię.
M.G.: Łatwiej jest pisać książkę gdy jest się nieznanym debiutantem czy wtedy, gdy jest się uznanym autorem bestsellerów?
L.Ch.: Są plusy i minusy obu tych sytuacji. Na pewno łatwiej się pisze wtedy, kiedy nie ma żadnych oczekiwań. Te czasy jednak w moim przypadku bezpowrotnie minęły; żyję w świecie, w którym sprzedaż moich książek musi osiągnąć w pierwszym tygodniu pewien poziom, bo inaczej będzie po prostu źle. I to nie są tylko moje prywatne oczekiwania – wielu ludzi w wydawnictwie czeka choćby na przypływ gotówki, pochodzący ze sprzedaży moich książek, a ja jako autor muszę ich zadowolić. Swoje wymagania mają też moi czytelnicy, więc moja odpowiedzialność jest dużo, dużo większa niż wtedy, gdy rozpoczynałem swoją przygodę z pisarstwem.
M.G.: A jakie Ty sam masz oczekiwania wobec tego, co tworzysz?
L.Ch.: Gdy zaczynałem prace nad pierwszą książką, miałem przede wszystkim nadzieję, że zostanie kupiona. Co więcej, miałem nadzieję, że wydawcy od razu kupią moje dwie książki. Wtedy był taki zwyczaj, że wydawcy inwestowali w dwie książki jednego autora, bo to było dla nich najbardziej opłacalne. Pisząc więc pierwszą książkę musiałem myśleć także o tym, że ona musi być na tyle dobra, by mi zaufali i pozwolili napisać tę drugą. Teraz – przez pryzmat tych 22 lat, które minęły mi na pisaniu książek – nie powiem Ci, że już wtedy myślałem o tak długiej perspektywie. Nie, nie byłem wariatem. Moje oczekiwania ograniczały się jedynie do tego, by mieć za co żyć przez dwa lata. Teraz na pewno jest już inaczej.
M.G.: No właśnie, co teraz sprawia Ci większą przyjemność: samo pisanie i proces tworzenia czy raczej to, jak Twoje książki są przyjmowane przez czytelników? Sprawdzasz po paru dniach od premiery sprzedaż, interesuje Cię to?
L.Ch.: To są dwie różne części mojego mózgu. Jedna to artystyczna, która musi być zadowolona z danej książki, choć przyznam się, że nigdy nie jestem wstanie do końca jej usatysfakcjonować. I dla tej części priorytetem na pewno będą wszystkie rzeczy związane z samym procesem tworzenia. Jednak w mojej głowie jest też część, która nazywam biznesową i dla niej to, jak moje książki się sprzedają, jest bardzo ważne. Na szczęście żyjemy teraz w świecie przedsprzedaży, więc wiem czy jest dobrze, czy też nie, jeszcze zanim książka ukaże się na rynku. Dzięki temu mogę spać o wiele spokojniej.
M.G.: Ktoś kiedyś powiedział, że pisarzy można podzielić na dwie grupy: jedni piszą książki dla siebie, drudzy dla swoich czytelników. Do której grupy zaliczyłbyś siebie?
L.Ch.: Myślę, że to nie jest dobry podział. Ja sam uważam się za osobę, której celem jest sprawienie, by czytelnicy dobrze się bawili – jednak jest wiele różnych typów czytelników, więc wcale nie jest to takie łatwe; są tacy, których nazwę „zaawansowanymi”, którzy zwracają uwagę na wszelkie niuanse i analizują je. Są jednak i tacy, którzy czytają jedną książkę rocznie i cieszą się, jeśli uda im się tego dokonać, więc nie wiem, dla którego czytelnika miałbym pisać…
M.G.: …czyli piszesz dla siebie?
L.Ch.: Tak – to przecież ostatecznie jest moja decyzja, jak ta książka ma wyglądać. To ja muszę być zadowolony z rezultatu. To nie jest tak, że czytam, co napisałem i mówię – OK, mi się to nie podoba, ale czytelnicy to kupią, nie. Najpierw ja muszę być zadowolony z książki i dopiero mogę ją puścić dalej. Myślę, że warto pamiętać też o tym, że większość pisarzy to zagorzali czytelnicy. Ja sam piszę tylko jedna książkę rocznie, ale czytam ich pewnie 300 czy 400. Więc przede wszystkim patrzę na to z pozycji czytelnika.
M.G.: Jednak by czytelnik polubił jakaś książkę, musi zwykle polubić przede wszystkim protagonistę. Ty lubisz swojego bohatera. Przyjaźnisz się z Jackiem Reacherem?
L.Ch.: Masz rację. W większości przypadków pamięta się bardziej bohatera, niż historię. I tak chyba było zawsze. Gdybyśmy cofnęli się, dajmy na to, pięćset lat wstecz, to ciężko byłoby znaleźć książkę, w której historia byłaby ważniejsza od jej bohatera. Uważam jednak, że aby czytelnik polubił bohatera, sam autor niekoniecznie musi czy powinien go lubić. To jest kwestia pewnego rodzaju uczciwości; dzięki temu autor nie prezentuje bohatera jako postaci idealnej czy wręcz cukierkowej, a to sprawia, że bohater jest prawdziwy. Świetnym przykładem tego, o czym mówię, jest Thomas Harris i jego Hannibal Lecter. W pierwszych dwóch książkach to był świetny, wiarygodny bohater, a potem nastąpiło dziewięć lat przerwy i chyba Thomas Harris zakochał się w Hannibalu, bo stało się to już niewiarygodne, a wręcz kiepskie.
M.G.: Powiedziałeś parokrotnie, że Jack Reacher jest do Ciebie bardzo podobny. Na czym polega to podobieństwo?
L.Ch.: Myślę, że Jack Reacher – podobnie jak wielu innych bohaterów – jest kimś, kim jego autor chciałby być. Taką lepszą wersją mnie: silniejszą, odważniejszą, dowcipniejszą, mądrzejszą czy sprytniejszą. Ale trzeba zawsze pozostać osobą krytyczną i tak samo krytycznie, jak traktuję Reachera, podchodzę również do siebie.
M.G.: Reacher to jednak postać dość brutalna, która rozwiązuje swoje problemy siłowo. Chciałbyś to czasem robić tak jak on i w ten sposób załatwiać sprawy?
L.Ch.: Tak, oczywiście. To chyba normalne, że masz ochotę czasem komuś przywalić i w ten sposób rozwiązać swoje problemy. Ale, w przeciwieństwie do Reachera, ja jestem prawdziwy i wiem, że nie mogę tego zrobić. Myślę jednak, że ta potrzeba, którą każdy z nas ma w sobie sprawia, że sięgamy właśnie po takie książki; także po to, by w jakiś sposób sobie ulżyć i doświadczyć tego, czego nie możemy doświadczyć w prawdziwym życiu.
M.G.: A chciałbyś żyć jak Jack Reacher: bez domu, bez celu, nawet bez ubrań na zmianę? Móc, tak jak w „Nocnej Rundzie”, zatrzymać się gdzieś na pustkowiu, wyjść z autobusu i pod wpływem przypadkowej sytuacji poprowadzić swoje życie nową drogą?
L.Ch.: Myślę, że nie jestem jedynym, który na Twoje pytanie odpowiedziałby: tak, tak, tak. Są chwile że pragnę takiego, życia naprawdę bardzo i sądzę, że nie tylko ja. Porzucenie życia, którym żyjemy, porzucenie zobowiązań, kredytów i innych tego typu historii jest naprawdę bardzo kuszące. Wiem, że to fantazja także wielu spośród moich czytelników. Kiedyś wydawało mi się, że myślą o tym tylko mężczyźni, jednak po kilku moich spotkaniach autorskich i rozmowach z czytelniczkami przekonałem się, że to również pragnienie kobiet.
M.G.: Skoro mówisz o fantazjach to słyszałem kiedyś, że elementem Twojego warsztatu pracy jest również marihuana, którą palisz, szukając inspiracji. To prawda czy może właśnie… fantazja?
L.Ch.: To nie jest do końca tak, to nie do końca były moje słowa. Ale tak – to prawda, jestem entuzjastą marihuany, ale wcale nie traktuje palenia jako elementu mojej pracy czy mojego pisarskiego warsztatu. Skoro pisarz czy ktokolwiek inny, na przykład pracownik korporacji, może kończyć swój dzień szklaneczką whisky i to jest powszechnie akceptowalne, to nie rozumiem, dlaczego nie możesz też na koniec swojego dnia zapalić marihuany. Tak, jestem jej gorącym zwolennikiem, ale to nie jest tak, że jestem cały czas na haju i piszę pod wpływem marihuany. Wiem, że jeden z brytyjskich tabloidów tak kiedyś o mnie napisał i pewnie znalazłeś właśnie ten tekst, ale to nie jest prawda.
M.G.: Nad czym teraz pracujesz?
L.Ch.: Jeden z poprzednich tomów serii o Jacku Reacherze opisywał historię związaną z jego matką – tym razem postanowiłem na warsztat wziąć jego ojca. Angielski tytuł tej książki to „Past Tens”, nie wiem jaki będzie polski. Gdy skończyłem ją pisać i przekazałem ją mojemu wydawcy, miałem poczucie, że to nie jest dobra książka, naprawdę nie byłem z niej zadowolony. Wtedy on do mnie zadzwonił i powiedział: Słuchaj, to najlepsza książka, jaką czytałem. I to jest trochę to, o czym rozmawialiśmy na początku. Ostateczną decyzję o tym czy książka jest dobra, czy nie, wydaje czytelnik i to on jest koniec końców najważniejszy.
M.G.: Będą kolejne książki o Jacku Reacherze? Czy może po tych 22 latach masz go już trochę dość i myślisz o tym, by prędzej czy później go zabić?
L.Ch.: Kiedyś naprawdę myślałem, by to zrobić. Przecież każdy chce kiedyś wreszcie odpocząć, a mężczyzna w moim wieku ma prawo pomyśleć już o emeryturze. Ale przynajmniej na razie porzuciłem ten pomysł, więc moi czytelnicy mogą liczyć na kolejne przygody Jacka.