Po wielu latach problemów z pierwszą adaptacją filmową powieści „To” Stephena Kinga, 8 września wreszcie doczekaliśmy się premiery tej historii na dużym ekranie. Jest to drugie podejście, po kultowym miniserialu z 1990 roku, do jednego z najbardziej klasycznych tytułów mistrza horroru, w którym amerykańskie miasteczko jawi się niczym przedsionek piekła.
Bibliografia Stephena Kinga jest tak bogata w udane książki, że nie sposób wymienić tej najbardziej definitywnej. Jedni wybiorą epicki cykl „Mroczna wieża”, inni zatrzymają się na wielgachnym „Bastionie”, ktoś pewnie wskaże na bardziej horrorowate „Lśnienie” albo „Cmętarz zwieżąt”. Jednak można śmiało zaryzykować, że jest jedna powieść autora, która prawdopodobnie najpełniej oddaje siłę jego prozy, skupiając przy tym najważniejsze obsesje. „To” z 1986 roku jest niemniej gargantuiczny od „Bastionu”, lecz pod względem treści bardziej ujmujący i przy okazji autentycznie przerażający. Powieść została pomyślana jako swoiste greatest hits konwencji grozy, w której spotykaliśmy wilkołaka, potwora z czarnej laguny, mumię, Draculę, rekina ze „Szczęk”, czy monstrum Frankensteina. Wszystkie te stwory były manifestacją pewnej złowieszczej istoty, która od tysiącleci lat zamieszkiwała miasteczko Derry. Owe monstrum, żerujące na dzieciach, najczęściej przyjmowało formę klauna o imieniu Pennywise, który za sprawą kreacji Tima Curry’ego we wspomnianej adaptacji telewizyjnej stał się czymś w rodzaju ikony popkultury. I patrząc z dzisiejszej perspektywy, to być może najlepsza koncepcja Kinga do tej pory – diabelsko zwodniczy i wiecznie nienasycony zmiennokształtny stwór, zmieniający się w coś, czego jego ofiara boi się najbardziej.
Pennywise czy jakakolwiek inna wersja Tego stanowi jawną metaforę, którą King wykorzystuje do wielkiego zobrazowania przemocy i demoralizacji, jakie według niego występują w małych miasteczkach w Stanach Zjednoczonych. Z tego powodu poruszana tematyka nie należy może do najlżejszych, ale nigdy wcześniej, ani nigdy później nie wybrzmiewała w jego twórczości tak mocno jak w „Tym”. Na kartach powieści znajdziemy łobuzów znęcających się nad słabszymi, rytualne upokorzenia, rodziców zaniedbujących lub w gorszych przypadkach maltretujących swoje dzieci, rasizm, homofobię czy pierwsze przebudzenia cielesne, które autor „Carrie” potraktował w kontrowersyjny sposób. Jednak w całym tym mroku lśni Klub Frajerów, czyli siódemka wyjątkowo sympatycznych 11-letnich odrzutków, która w swoim tytanicznym starciu ze złem skrywającym się w kanałach musiała zmierzyć się przede wszystkim ze swoimi najgłębszymi lękami. W połączeniu z udaną narracją prowadzoną symultanicznie na dwóch planach czasowych (w latach 50. i 80.), gdzie spotykamy bohaterów również w ich dorosłym wcieleniu, „To” bez dwóch zdań jest niezwykłą książką, której nie da się pomylić z żadną inną z rejonów literatury grozy. Stephen King nie zaprezentował w niej niczego nowego, bo czerpał wzorce z przepastnych źródeł literackiego i kinowego horroru, ale jego nieznająca granic wyobraźnia, lekkość stylu i niesłychana empatia są właściwie nie do podrobienia. Oczywiście „To” nie jest jedyną pozycją, która przedstawiała amerykańskie miasteczko nawiedzane przez siły zła.
Prawdopodobnie powieścią najbardziej zbliżoną w tonie do opus magnum Kinga jest „Letnia noc” Dana Simmonsa z 1991 roku. Tu również odnajdziemy coś, co od wieków terroryzuje miasteczko Elm Haven w Illinois. Simmons w podobnej manierze skupia się na życiu jego mieszkańców, w tym wypadku umieszczając akcję w latach 60. Nie stroni od rozrzewnienia, bo pełno w jego ponad 600-stronicowej książce tęsknoty za utraconą niewinnością i tytułowymi letnimi nocami. Młoda kadra sześciu bohaterów na wzór Klubu Frajerów musi zjednoczyć się oraz wystawić na próbę swoją przyjaźń, by dowiedzieć się kto lub co prześladuje dzieci w ich miasteczku. Jednak Simmons nie ma talentu Kinga do łączenia nostalgii z makabrą i popełnia grzech przesadnej rozwlekłości, co wiąże się z tym, że jego powieść nie jest tak angażująca, jak „To”. Jednak na swój sposób potrafi urzec swoim wręcz metodycznym wykreowaniem atmosfery lat 60., co samo w sobie jest nienajgorszą rekomendacją.
Dość ciekawym zbiegiem okoliczności jest fakt, że w tym samym roku, co „Letnia noc”, wyszły „Magiczne lata” Roberta McCammona. I była to podobnie długa książka osadzona w tym samym czasie historycznym, czyli w latach 60. Opowiedziana w pierwszej osobie, zaczyna się od mocnego akcentu: nastolatek Cory Mackenson i jego ojciec Tom są świadkami wypadku, w którym auto wpada w głąb jeziora. Tom próbuje pomóc osobie uwięzionej w samochodzie, ale to, co w nim znajduje, wstrząsa nim. Całe zajście zaczyna mocno trapić młodego bohatera z powodu koszmarów, jakie nawiedzają jego ojca, więc postanawia na własną rękę rozwikłać zagadkę morderstwa, która objawi mu dotychczas nieznane prawdy na temat życia i śmierci. Cory przekona się przy okazji, że w jego dotychczas idyllicznym miasteczku czai się zło i zachodzą zdarzenia niewyjaśnionej natury. Słodko-gorzki posmak „Magicznego lata” oraz barwnie nakreślona plejada bohaterów nasuwa pewne skojarzenia ze słynnym opowiadaniem „Ciało” Stephena Kinga, które znane jest lepiej pod tytułem swojej filmowej wersji „Stań przy mnie”. Choć w dziele McCammona pojawiają się elementy grozy, to jednak jest ono przede wszystkim udaną książką o dorastaniu.
W „To” dorastanie protagonistów wiąże się z utratą pamięci o tym, jacy byli w młodości, ale przeszłość nie daje za wygraną. To samo spotyka bohaterów „Upiornej opowieści” Petera Strauba, którą sam King zaliczył do najlepszych powieści grozy końcówki XX wieku. Akcja tej klasycznej już pozycji dzieje się w fikcyjnym miasteczku Millburn. Pięciu starszych mężczyzn spotyka się regularnie, by powspominać dawne dzieje i przy okazji opowiadać sobie straszne historyjki. Gdy nagle jeden z nich umiera, reszta bohaterów przekona się dość szybko, że straszliwy czyn z czasów młodości nie ujdzie im na sucho. Straub z niemałym wyczuciem przeplata teraźniejszość z retrospekcjami, gradualnie odkrywając przed czytelnikiem całą prawdę. Z tego powodu jego podejście przy dzisiejszych, błyskawicznych standardach narracyjnych może wydać się zbyt staroświeckie, ale nie można mu odmówić ambicji i literackiego talentu. I autor zdecydowanie wie, jak oddać atmosferę miejsca odciętego od świata, które opanowuje nadprzyrodzona istota w jakimś stopniu przypominająca antagonistę „Tego”. Ponoć ów motyw miał pisarz zaczerpnąć zresztą z „Miasteczka Salem”, co mogło mieć wpływ na późniejszą współpracę obu pisarzy przy „Talizmanie” i „Czarnym Domu”. Zresztą King po części oddał hołd „Upiornej opowieści” w swoim „Sztormie stulecia”.
Autor „Martwej strefy” przyznawał się niejednokrotnie, że jedną z największych inspiracji dla jego twórczości był „Jakiś potwór tu nadchodzi” Raya Bradbury’ego z 1962 roku. Gdyby przyjrzeć się temu bliżej, to faktycznie podobieństwo jest niemałe: w „Tym” odnajdziemy identyczny motyw z nastolatkami stającymi twarzą w twarz ze złowieszczymi istotami; poruszany jest problem przejścia z dzieciństwa w dorosłość oraz pojawia się klasyczna alegoria walki dobra ze złem. Po stronie dobra stoją trzynastoletni bohaterzy Jim i Will, którzy odkrywają, co kryje się pod fasadą mrocznego lunaparku. Jego właściciele niczym Pennywise żerują na duszach mieszkańców miasteczka, zwodniczo oferując im spełnienie najskrytszych pragnień. Brzmi znajomo? Kłania się późniejszy „Sklepik z marzeniami”. Wpływ książki Bradbury’ego na literaturę gatunkową jest nieoceniony. Wystarczy zajrzeć do niej, aby przekonać się dlaczego.
Rzecz jasna powieści grozy dziejących się w małych miasteczkach jest bez liku, czego dowodem może być chociażby właściwie większość twórczości Kinga, ale próżno wśród nich szukać tytułu tak ambitnego, strasznego i przy tym tematycznie wciąż relewantnego, jak „To”. I nawet jego zakończenie, dla wielu rozczarowujące, nie zmieni tego stanu rzeczy.
Kamil Dachnij – wielbiciel kina, muzyki i literatury wszelkiej maści. Publikował teksty w „Stopklatce”, „naEKRANIE” i dwumiesięczniku „Coś na Progu”.
Od końca 2009 roku prowadzi blog filmowo-muzyczny Dyletanci.