Powiedzmy sobie szczerze – nie każdy lubi książki o Śródziemiu. Ja też osobiście za nimi nie przepadam – choć wyjątkiem jest „Hobbit”. Uważam tę książkę za ekscytującą i zabawną, podczas gdy pozostałe są według mnie przegadane. Jednak szanuję Tolkiena za wiele innych utworów – krótszych, bardziej konkretnych, doprawionych dużą dawką humoru i przede wszystkim ciekawszych. Chciałbym wam w tym tekście przedstawić te dzieła angielskiego pisarza, o których często zapominamy, a szkoda.
„Rudy Dżil i jego pies”, „Łazikanty” czy też „Listy Świętego Mikołaja” – to wszystko teksty fantastyczne, napisane z pasją, humorem oraz wielką znajomością baśni i mitów. Skierowane są one do młodszych czytelników, ale – według mnie – właśnie pisząc dla tej grupy odbiorców, Tolkien tworzył najlepsze opowieści.
„Rudy Dżil i jego pies” przedstawia historię tytułowego gospodarza, który pewnego razu, przy pomocy garłacza, przepędza olbrzyma, grasującego na jego ziemiach. Po tym czynie zostaje uznany za lokalnego bohatera i kiedy w okolicy pojawia się smok Chrysophylax, Dżil rusza z grupą zakutych w stal rycerzy by pozbyć się gada. To jednak nie koniec problemów gospodarza, a zakończenie całej historii jest tyle zaskakujące, co satysfakcjonujące. Ten krótki utwór można traktować jako pastisz eposów rycerskich. Protagonista nie jest bowiem mężnym rycerzem, ale sprytnym rolnikiem, który dzięki własnemu rozumowi oraz pomocy swojego przemyślnego psa osiąga sukces i trochę przez przypadek dosięga największych zaszczytów. Tolkien bawi się tu motywami z sag i legend, tworząc opowieść dającą czytelnikowi wiele radości. Duża w tym zasługa świetnych postaci, jakie udało mu się tu wykreować – rubaszne, humorzaste, uparte, ale też bardzo ludzkie (odnosi to także do smoka i psa).
AEGIDIUS DE HAMMO mieszkał w samym sercu wyspy Brytanii. Pełne jego nazwisko brzmiało: Aegidius Ahenobarbus Julius Agricola de Hammo. Nie skąpiono bowiem ludziom imion i przydomków w owych dniach, bardzo od naszych odległych, kiedy wyspa żyła jeszcze szczęśliwie, podzielona na wiele królestw. Czasu było wtedy więcej, a ludzi mniej, toteż każdy prawie czymś się spośród innych wyróżniał.
„Łazikanty” opowiada o przygodach psa Łazika (Łazikantym został nazwany później, by nie być mylonym z księżycowym psem o tym samym imieniu). Na samym początku książki pies spotyka czarodzieja i odnosi się do niego bardzo nieuprzejmie – gryzie jego spodnie. Rozzłoszczony mag decyduje się go ukarać, w związku z czym postępuje tak jak magowie to mają w zwyczaju – zamienia go w zabawkę. Łazik będzie musiał odbyć długą podróż, by znaleźć czarownika oraz skłonić go do zdjęcia klątwy. Podczas swojej wędrówki psi bohater zwiedzi różne fantastyczne krainy – odwiedzi Wyspę Psów, odkryje podmorską krainę, a nawet uda się na Księżyc. Również spotykane przez niego postacie będą nietypowe. Począwszy od największego maga – Człowieka z Księżyca, poprzez smoka, węża morskiego, a także wiele innych równie fantastycznych postaci. Każde spotkanie to kolejna niezwykła przygoda. Tolkien doskonale potrafi tworzyć niezwykłe, magiczne krainy i kiedy nie przesadza z nadmiarem opisów, doskonale wychodzi mu ich prezentowanie. „Łazikanty” był pisany mniej więcej w tym samy czasie, co „Hobbit”, ale publikacji doczekał się długo po śmierci autora – w 1998 roku. W książce można znaleźć pewne odniesienia do Śródziemia, jednak to tylko „smaczki” da fanów, niemające większego wpływu na akcję. Całość jest napisana przepięknym językiem, dostosowanym do młodszych czytelników, to prawda, jednak nie przeinfantylizowanym – to świetna pozycja początkowa, dla dzieci, które nie miały jeszcze do czynienia z fantastyką.
A zatem sny Człowieka z Księżyca nie zawsze się sprawdzają – uprzedzał mnie o tym zresztą, pomyślał Łazik, biegnąc naprzód. Ten najwyraźniej do nich należy. Nie znam nawet nazwy miasta, w którym mieszkają chłopcy. Wielka szkoda!
„Listy Świętego Mikołaja” pokazują, że Tolkien nie tylko był niezłym pisarzem, ale też bardzo fajnym facetem. Teksty zawarte w tym zbiorze to, zgodnie z tytułem, korespondencja, jaką Święty Mikołaj prowadził z dziećmi pisarza. Każdego roku na gwiazdkę, oprócz prezentów, małe tolkieniątka otrzymywały list, w którym Święty opisywał im życie na Biegunie Północnym i swoje przygody. Bo właśnie na Biegunie, według Tolkiena mieszka Mikołaj. Tam, w wykutych w lodzie piwnicach trzyma przygotowane prezenty, tam pracują wszystkie jego elfy (różniące się nieco od Legolasa i jego kolegów) oraz główny pomocnik Mikołaja – powodujący (niechcący) mnóstwo problemów Miś Polarny. Opisuje przygotowania do świąt, produkcję podarków, perypetie związane z ich dostarczaniem. A także starcia z goblinami. Nie mogło tego zabraknąć. Listy są bogato zdobione pięknymi ilustracjami Tolkiena (który, jak wiemy, potrafił też całkiem dobrze rysować) i specjalnymi znaczkami z Bieguna Północnego. Mimo iż te teksty były przeznaczone dla bardzo konkretnych adresatów, to jednak dzięki talentowi Tolkiena równie dobrze czyta się je nie będąc jego potomkami. Każdy list można traktować jako oddzielne opowiadanie, jednak odbierane jako całość tworzą większą opowieść i pokazują, jaką wizję najfajniejszego świętego miał autor „Hobbita”. I jest to wizja, która odbiega od popularnych wyobrażeń – zarówno chrześcijańskich, jak i tych narosłych na wizerunku Santa Clausa, stworzonego przez Coca-Colę.
Jeśli John nie może odczytać mego starczego, nierównego pisma (mam już przecież 1925 lat) niech poprosi Tatę o pomoc.
Każda z wymienionych wcześniej pozycji jest świetnie napisana, baśniowa i wypełniona subtelnym, ciepłym humorem. Kiedy Tolkien nie skupiał się w aż takim stopniu na kreacji olbrzymiego świata, gdy bardziej dawał się ponieść fantazji i radości opowiadania historii, spod jego pióra wychodziły przepyszne teksty, bardzo przyjemne w odbiorze – zarówno dla młodszych, jak i starszych czytelników.