Już wkrótce do sprzedaży trafi najnowsza książka Marka Krajewskiego – Mock. Ludzkie zoo. Z tej okazji mamy dla Was przedpremierowy fragment książki.
Wrocław 1914. Maria – „narzeczona” Eberharda Mocka – co noc w swoim mieszkaniu słyszy potępieńcze jęki i płacz dzieci. Ebi myśli, że kobieta traci rozum, ale niebawem odkrywa szokującą prawdę, którą kryją piwnice nieczynnego dworca. Wkracza w sam środek piekła, choć nie wie jeszcze, że jego przeciwnik – Gad – ma potężnych mocodawców, którzy nie cofną się przed niczym.
Mock staje przed dramatycznym wyborem: ocalić matkę Marii czy niewinne dziecko? By ukarać bezlitosnych zbrodniarzy, narazi się na śmierć w męczarniach, a pogoń za złoczyńcą zaprowadzi go na granicę człowieczeństwa. Przekona się, że natura ludzka jest bardziej okrutna niż bezlitosna afrykańska dżungla.
Fragment książki
Ojciec James Dalrymple z zakonu Ducha Świętego był masywnym mężczyzną o gęstych szpakowatych włosach opadających na ramiona. Jego szczękę otaczała rozrośnięta broda tej samej barwy co włosy, a na spalonej słońcem i pomarszczonej twarzy jarzyły się jasnoniebieskie bystre oczy. Był nieco zmęczony, a jego habit przepocony i wymięty.
Poprzedniego dnia obchodził swe sześćdziesiąte pierwsze urodziny. Na przyjęciu wypił zbyt dużo z młodym Niemcem siedzącym teraz naprzeciwko niego w celi dla białych wojskowego aresztu w Starym Calabarze. Jednak w odróżnieniu od swego kompana, wycieńczonego niedawno przebytą malarią i nie przyzwyczajonego do whisky, Dalrymple był bardzo odporny na działanie jęczmiennego destylatu wędzonego dymem szkockich torfowisk. Od ponad trzydziestu lat, kiedy to jego misjonarska stopa po raz pierwszy dotknęła afrykańskiego lądu, wypijał codziennie trzy małe szklaneczki tego alkoholu, dzięki czemu, jak twierdził, tak uodpornił swój żołądek, że niestraszne mu było nawet jedzenie – co naprawdę niekiedy demonstrował – surowych termitów z klepiska najbrudniejszych afrykańskich chat.
Dalrymple pochodził z bogobojnej szkockiej szlachty mieszkającej od pokoleń w hrabstwie Ayrshire. Przyszedł na świat w brudnym, przemysłowym mieście Kilmarnock, gdzie jego ojciec był głównym inżynierem w fabryce lokomotyw parowych. Jimmy, jedyny jego syn, ukończył katolicką szkołę St Mungo’s Academy w Glasgow. Dał się tam poznać jako bezwzględny i nieustępliwy rugbysta, wielki miłośnik języków klasycznych i młodzieniec przykładny w obyczajach i w modlitwie. Wszystkie te cechy predestynowały go do przyszłej kariery misyjnej – jak uważał jego nauczyciel ksiądz Henry Geddess, wcześniej długoletni katecheta w jezuickiej St. Joseph’s Boys’ High School w indyjskim mieście Bangalore. Młody bystry człowiek, uzdolniony lingwistycznie i pełen pobożności, a do tego twardy i uparty, da sobie na pewno radę, sądził stary kapłan, w codziennym tropikalnym znoju. Za zachętą księdza Geddessa Dalrymple zaczął czytać dostępne w Glasgow dzieła geograficzne i etnograficzne o Azji i Afryce. Kiedy już przeczytał wszystkie książki angielskie na ten temat, zaczął studiować dzieła łacińskie, niemieckie i holenderskie, poznając nieźle przy okazji dwa języki nowożytne. Po ukończeniu szkoły summa cum laude młody James zrozumiał, że nieuchronnie wzywają go odległe egzotyczne krainy, i – ku rozpaczy ojca, który widział w nim swego następcę w fabryce lokomotyw – postanowił zostać podróżnikiem. Przeniósł się do Londynu i tam, korzystając z niewielkiej rodzicielskiej zapomogi, mieszkał w nędznym pokoiku w osławionej dzielnicy Whitechapel. Codziennie po porannej mszy przemierzał na piechotę pół miasta, by zasiąść za pulpitem czytelniczym w bibliotece Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Tam pochłaniał wszystko, co dotyczyło Afryki – od relacji podróżniczych, poprzez artykuły encyklopedyczne, aż po siedemnastowieczne bałamutne księgi opisujące mieszkańców tego kontynentu jako istoty o głowie wyrastającej z brzucha. Marzył o przemierzaniu sawanny na arabskim rumaku, widział siebie przedzierającego się z maczetą przez busz i polującego na bawoły u źródeł Nilu.
Najmocniej oddziałały na niego relacje o porwaniach Afrykanów, o zakuwaniu ich w dyby i o transportowaniu w nieludzkim ścisku do Ameryki. Drżał ze zgrozy i wściekłości, kiedy czytał o arabskich bazarach, gdzie ludzi obmacywano jak bydło i zaglądano im w zęby. Roił śmiałe i chłopięco naiwne plany militarne, wyobrażając sobie swoje przyszłe potyczki z handlarzami żywym towarem.
Wtedy też po raz pierwszy zetknął się z hasłem „O Nigrizia o morte”. Słowa „Albo Afryka, albo śmierć”, które wyszły z ust włoskiego misjonarza Daniela Comboniego, uznał za życiowe motto. Pewnego szczególnie ponurego listopadowego dnia 1873 roku dwudziestoletni Dalrymple postanowił poznać słońce Afryki. Wtedy to bowiem przeczytał przerażające wspomnienia pewnego portugalskiego mnicha o ofiarach z ludzi na dworze w Kumasi. Nieszczęśnikami tymi byli oczywiście niewolnicy, a składano ich w ofierze bóstwom podziemnym na ceremoniach pogrzebowych. Wiedząc, że Imperium Brytyjskie szykuje się do wojny przeciwko afrykańskiemu imperium Aszanti ze stolicą w Kumasi, Dalrymple krzyknął, ujawniając młodzieńczą butę i pewność siebie: „Albo umrę, albo wypalę żelazem tę plagę niewolnictwa!”. Powiedziawszy to, opuścił raz na zawsze bibliotekę Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, a następnego dnia stawił się jako ochotnik w dowództwie Królewskiego Walijskiego Regimentu Fizylierów, o którym się dowiedział z gazet, że na pewno wejdzie w skład armii interweniującej na Złotym Wybrzeżu, skąd było niedaleko do zbrodniczego imperium.
Na oficerach tej jednostki wielkie wrażenie zrobiła nieczęsta u żołnierzy kombinacja wielkiej siły fizycznej i dobrego wykształcenia. Przyjęli go bez wahania. Dalrymple po tygodniu wypłynął do zachodniej Afryki. Tam w obozie szkoleniowym w Cape Coast z energią poświęcił się ćwiczeniom wojskowym. Bardzo mu się podobał ten przedsmak służby w armii kolonialnej. W starym forcie dawnej niewolniczej faktorii spędził swe pierwsze afrykańskie Boże Narodzenie.
W styczniu 1874 roku naczelny dowódca wojsk brytyjskich na Złotym Wybrzeżu generał Garnet Wolseley wydał rozkaz wymarszu na imperium Aszanti. Wśród ponad czterech tysięcy brytyjskich żołnierzy, wdzierających się w dżunglę, był szeregowy James Dalrymple. W tej trwającej ponad miesiąc kampanii odznaczył się ogromną odwagą. Po bitwie pod Amoafo uratował nad pobliską rzeczką Densabu od pewnej śmierci swych dwóch rannych towarzyszy broni, rzucając się sam jeden, uzbrojony jedynie w karabin z bagnetem, na dwunastu wrogów. Kiedy kilka dni później brytyjskie wojska weszły do Kumasi, stolicy imperium, i odkryto niezaprzeczalne dowody na to, iż niewolnicy naprawdę byli zabijani podczas ceremonii pogrzebowych, Dalrymple poczuł, że spełnia swój młodzieńczy sen i – tak jak to sobie obiecał – żelazem i ogniem wypala niewolnictwo, tę hańbę ludzkości. Patrząc na wyniosłe mury Kumasi, ogarnięte płomieniem wznieconym przez Brytyjczyków, wiedział, że idzie właściwą drogą.
Następnego dnia znalazł się w martwym punkcie swojego życia. Wybrawszy się z czterema kolegami na polowanie, wpadł w zasadzkę urządzoną w buszu przez uzbrojonych w europejskie strzelby wojowników z plemienia Ewe. On i jego towarzysze zostali złapani, skrępowani, zawleczeni do buszu i powieszeni za nogi na baobabie. Kiedy tak wisieli, wojownicy szybkimi cięciami maczet poobcinali im uszy. A potem powoli i metodycznie zaczęli pozbawiać ich palców u rąk. Wiedząc, że dla strzelca najważniejsze są kciuki i palce wskazujące, oderżnęli je każdemu u jednej i u drugiej dłoni. Potem siedzieli u stóp drzewa, patrzyli z podziwem na Dalrymple’a, nie mogąc uwierzyć, że ten biały nawet nie pisnął z bólu, podczas gdy pozostali czterej żołnierze rzęzili i płakali. Postanowiono zabić go honorowo – bez dalszych męczarni. Kiedy Murzyni zbliżyli się do niego i jeden z nich przyłożył mu maczetę do szyi, rozległy się strzały. Przybyła odsiecz. Napastnicy uciekli, a wiszących położono na noszach i prędko odniesiono do obozu, z którego tak lekkomyślnie się oddalili. Dwóch z nich parę dni później umarło od gangreny.
Na szczęście w otwarte rany Dalrymple’a nie zdążyły się wedrzeć żadne pasożyty, jedynie muchy ścierwice złożyły tam swe jaja, a te szybko usunięto, zanim wylęgły się larwy. Tak się skończyła krótka kariera żołnierska Szkota. Został zwolniony do cywila, gdyż jego dłonie były niezdolne do używania broni.
Młody weteran, odznaczony prestiżowym Orderem Wiktorii za szczególne męstwo na polu bitwy i z wysoką wojskową emeryturą, wrócił do rodzinnej Szkocji, do ojcowskiego domu w Kilmarnock. Tam zapuścił długie włosy, które mu zakryły dziury po uszach, i zaczął tęgo pić. Ze złością odnosił się do wszelkich prób swatania go z miejscowymi pannami i – uzyskawszy opinię ekscentryka – snuł się bez żadnego celu po wrzosowiskach. Popadał w coraz silniejsze przygnębienie i kto wie, czyby nie skończył marnie, gdyby nie pojechał pewnego dnia do Glasgow i nie zaszedł do swej dawnej szkoły. Stary ksiądz Henry Geddess, emerytowany już nauczyciel religii z St Mungo’s Academy, przyjął go nader serdecznie. Usiadł z ulubionym uczniem przy herbacie i rozmawiał z nim do późnej nocy.
Dalrymple wrócił do domu odmieniony. Podjął – znów ku rozpaczy ojca – kolejną życiową decyzję. Z okrzykiem „O Nigrizia o morte!” wyjechał do Francji i wstąpił do seminarium Zgromadzenia Ducha Świętego w Cellule. Po trzech latach studiów wyjechał jako misjonarz do Nigerii. Wszystkie swoje kolejne Boże Narodzenia spędzał już na afrykańskiej ziemi.
Spotykał tu różnych ludzi i uczył się mówić różnymi językami. Niemców widywał w czasie swej kariery misjonarskiej wielokrotnie. Nie darzył ich specjalną sympatią, bo zwykle trafiał albo na sztywnych protestanckich pastorów pozbawionych zupełnie poczucia humoru, którzy uważali go w dodatku za konkurenta w chrystianizacji pogańskich dusz, albo na rubasznych podróżników i żołnierzy, którzy lubowali się w seksualnych przechwałkach i w skatologicznych żartach.
Ten młody Niemiec, z którym teraz siedział, wywarł na nim jednak jak najlepsze wrażenie, choć nie od razu. Kiedy zapukał do drzwi jego misji w Starym Calabarze w piątkowy wieczór, sprawiał wrażenie obdartusa, który zdołał gdzieś wyżebrać sfatygowany tropikalny garnitur za duży przynajmniej o dwa numery. Ten człowiek przedstawił się jako kwatermistrz Schutztruppe, porucznik Armin von Seht, ale nie miał na to żadnych dokumentów. Dalrymple w odruchu niechęci postanowił go wyrzucić za drzwi, ale ten krzyknął rozpaczliwie:
– Wiem bardzo dużo o demonie zwanym Białą Małpą!
Premiera 22 sierpnia!