Najjaśniejszy blask zawsze rzuca najgłębszy cień.
Tam, gdzie nie sięga światło Łaski Pańskiej, rozciągają się jałowe pustkowia spowitego w wieczną, zimną noc Rewersu. Zatrzymana w pół obrotu Ziemia zastygła w terminalnym pacie pomiędzy siłami Dobra i Zła.
Wraz z Ezekielem Siódmym odważ się wejść tam, gdzie obawiają się stąpać nawet Aniołowie. Znajdź w sobie siłę, by spojrzeć w twarz temu, co od zawsze czaiło się pod twoim łóżkiem.
Apokalipsa, owszem, nie udała się – co do tego nikt nie ma wątpliwości.
Teraz okazuje się, jak kolosalne były rozmiary zaniedbań.
Zapraszamy do lektury fragmentu najnowszej książki Michała Gołkowskiego
Miasto Bohaterów było ciche i ciemne.
Opustoszałe, wyziębione bloki z wielkiej płyty wznosiły się wokół mnie, niczym nagrobki na gigantycznym cmentarzu: obojętne, milczące i zimne.
Puste okna patrzyły szyderczo, jak brnę przez ulice, znacząc śnieg śladem krwi z przestrzelonego uda.
– Dorwę cię… – warknąłem przez zęby.
Wiedziałem jednak, że to tylko takie czcze pieprzenie. Nie miałem szans go dorwać. Nie miałem szans w tym stanie, tu i teraz, zrobić nic konstruktywnego. Zdechnąć w głupi sposób – o, to tak. Ale niewiele więcej.
Ponad miastem po raz kolejny poniosło się echo strzałów z Twierdzy, któremu znów odpowiedział chóralny skowyt demonów. Pomiot Rewersu ściągał z najgłębszych czeluści opuszczonej metropolii, czując lejącą się teraz szerokim strumieniem świeżą krew i narastający strach.
Cholera jasna. Nie potrzebowałem Azraela, żeby to wiedzieć: skrewiłem. Skrewiłem koncertowo.
Jonasz, oczywiście, zdążył rzucić się ku bramie, gdy wyciągnąłem broń i dałem ognia. Zbyt długo już ścigałem tego złamasa, żeby chociaż przez chwilę żywić nadzieję, że nie dał rady się uchylić. Ale za to byłem pewien, pewien, że przynajmniej go zahaczyłem! Widziałem, jak śrut sięga go w ramię!
Popędziłem za nim od razu, co tchu – ale to tylko tak się ładnie mówi.
Prawda jest taka, że gdy jest się w pomieszczeniu pełnym przerażonych, wściekłych ludzi, kiedy każdy próbuje coś zrobić, większość strzela, inni wrzeszczą, a spora część albo już umiera, albo zaraz zacznie… No, wtedy nawet pokonanie głupich kilku kroków staje się niewyobrażalnie skomplikowaną, akrobatyczną odyseją.
Przymknąłem oczy, po raz kolejny analizując to, co się wydarzyło i szukając błędów w ocenie.
Byłem już we wrotach, gdy coś z zewnątrz wpadło na mnie i wepchnęło z powrotem do środka. Machnąłem na odlew gladiusem, który zdążył znów zgasnąć, a teraz po raz kolejny strzelił płomieniem, jak źle ustawiony palnik gazowy.
Przed twarzą mignęły mi kły i pazury, klinga wgryzła się w cielsko demona; istota zakwiczała, próbując sięgnąć mnie zębiskami, ale strzeliłem ją tylko prosto w pysk rękojeścią trzymanego w drugim ręku obrzyna.
Zrzuciłem z siebie wierzgające i rzucające się cielsko, zerwałem na nogi i po raz kolejny miotnąłem ku wyjściu. Z niewiele lepszym skutkiem, bo ktoś znów zaczął strzelać na oślep, a kule zabębniły o żelazną płytę. Zanurkowałem szczupakiem na ziemię, prosto w czyjeś flaki. Robiąc łokciami popełzłem ku prześwitowi między wrotami, aż w końcu wytoczyłem się na dwór, prosto na lodowato zimny śnieg.
Uświadomiłem, sobie, że miecz znów się nie pali; tylko słaba, purpurowa poświata pełgała wokół klingi. Co jest, do cholery?! Gdy tylko o nim pomyślałem, od razu rozjarzył się z pełną mocą, jak gdyby próbując udowodnić mi, że niepotrzebnie się martwię i w ogóle wszystko jest w najlepszym porządku.
A nie było. Oj, nie było.
Zerwałem się i podniosłem płonące ostrze wysoko nad głowę, żeby okrąg światła sięgnął jak najdalej. W ciemnościach wiły się i przelewały psychodeliczne kształty, które odskoczyły od razu, niczym sparzone, poza zasięg purpurowego blasku. Omijały mnie z daleka, ale i tak stopniowo przesuwały w kierunku bramy do Twierdzy… A daleko, daleko przede mną widać było uciekającego Jonasza.
– Dorwę cię… – warknąłem i pokuśtykałem jego śladem.
Udo krwawiło paskudnie, regeneracja ni cholery nie działała, gladius co i rusz przygasał. Ciemność wokół kłębiła się i skakała ku mnie, formując kształty, na widok których sam Hieronim Bosch dostałby twórczego orgazmu. Wszystko to zachowywało formę nie dłużej, jak jedno okamgnienie, potem znów zapadając się w amorficzną, lepką masę cienia.
Płynny mrok przesuwał się i kawałek po kawałku pełzł coraz bliżej i bliżej w kierunku Twierdzy, rozbłyskującej ogniami desperackiej, ale chyba już ostatniej obrony.
Nie, nie czułem z tego tytułu zadowolenia. O dziwo dla mnie samego, nie było nawet złośliwej satysfakcji. Mormos i jego banda wykolejeńców zasłużyli na śmierć, owszem – natomiast obawiałem się, że nie ona była im pisana, i było mi ich prawie szkoda.
Prawie.
W miarę, jak oddalałem się od fortu, robiło się coraz spokojniej. Demony zostały z tyłu, bardzo słusznie przedkładając prostą, w porównaniu do mnie bezbronną zdobycz ponad żelazo i ogień gladiusa. Tylko betonowa Głowa wciąż wyła i złorzeczyła basowym głosem, wyrykując ku pustemu niebu obelgi na całą ludzkość i brak sprawiedliwości dziejowej.
Jonasz mignął mi jeszcze raz i drugi na odległym skrzyżowaniu. Widziałem go, jak powłócząc nogą i zataczając się niczym pijany brnie przez śnieg, upada, podnosi i kuśtyka dalej.
Nawet, gdy ginął mi z oczu, to czułem go. Kilka mikroskopijnych kawałków płonącego metalu musiało wgryźć się w jego martwe ciało, a ich emanacja była dla mnie niczym boja nawigacyjna pośród bezkresu czarnej pustki.
Dopóki tych śrucin nie wydłubie, albo nie zgasną same, będę iść za nim na azymut. A potem… potem i tak będę ścigać go dalej. Po śladzie, po zapachu, na wyczucie. Na ślepy traf. Ale tym razem skurwielowi nie odpuszczę.
I w końcu go dojdę.
W głowie mi się kręciło, płuca paliły ogniem, serce skakało, jak oszalałe. Organizm, przyzwyczajony przez cały czas Po do ciągłych dostaw łatwo przyswajalnej i zawsze dostępnej energii z Góry, dostawał teraz najczystszej wody pierdolca: ale jak to?! Zmęczenie?! Utrata krwi?!
Czułem się, jakbym pierwszy raz w życiu próbował przebiec ćwierćmaraton. I to bez jakiegokolwiek przygotowania. Po latach żywienia się wyłącznie w fastfoodach.
Zabiłbym teraz za podwójnego burgera z frytkami i colą.
– No i chuj bombki strzelił. – sapnąłem w końcu, czując, że dalej po prostu nie dam rady.
Zatrzymałem się, zatoczyłem i byłbym upadł, gdyby nie przekrzywiony znak drogowy, o który się ciężko wsparłem. Dyszałem, jak miech kowalski, przed oczami latały kolorowe plamy – nie dam rady, po prostu nie dam rady, muszę się zatrzymać. Opatrzeć ranę, jakoś zaleczyć.
Jonasz od razu zaczął zyskiwać odległość. No tak, w końcu był martwy, więc zmęczenie go nie brało. Mógł tak leźć praktycznie bez końca, dopóki nie zedrze sobie podeszew stóp i nie popękają mu więzadła w kolanach. A ja miałem do ogarnięcia całą fizjologię i bilans energetyczny ciała.
Odkuśtykałem na bok, żeby nie sterczeć tak na głównej ulicy. Potrzebna była mi relatywnie spokojna meta, żeby się ogarnąć i odpocząć… Nauczony ponurym doświadczeniem, ruszyłem pomiędzy bloki.
Śnieg zalegał tu grubszą warstwą, nie było widać aż tylu oznak bytności człowieka. Ot, tu i ówdzie tylko nitka śladów przecinała pustą połać pomiędzy kilkunastopiętrowymi potworkami, a poza tym nic. Zupełna cisza, bezruch. Martwy spokój.
Rozglądałem się, próbując zrozumieć niegdysiejszy układ osiedla. W końcu wypatrzyłem to, czego szukałem: ciemniejszy prostokąt zejścia do węzła ciepłowniczego, teraz w dużej mierze przysypany białym puchem.
Drzwi ustąpiły za trzecim razem, orząc półkolistą bruzdę w głębokim do pół łydki, zmarzniętym śniegu. Odpaliłem gladiusa i wsunąłem w szczelinę. Pomachałem w lewo i prawo: ot, taki atawistyczny odruch, próba przepędzenia potworów, które mogą czaić się w ciemnych kątach.
Wysoki, przenikliwy wrzask przebrzmiał echem ułamek sekundy po tym, jak uświadomiłem sobie, że nie była to bezpieczna myśl. Echo poniosło się pomiędzy blokami, zamarło wśród śniegu.
Szarpnąłem za skrzydło obiema rękami, otworzyłem czystą siłą i desperacją. Wcisnąłem przez szczelinę do środka, zamknąłem za sobą i od razu odwróciłem do nich plecami, taksując spojrzeniem zalane purpurowym blaskiem pomieszczenie.
Ktoś tu kiedyś mieszkał. W rogu widać było zetlały barłóg z koców i śpiworów, w kącie poniewierały się puszki po konserwach. Na prymitywnym stoliku wciąż stał samowar z dorobioną przedłużoną rurą komina, która musiała ogrzewać nieduże pomieszczenie. Kilka pudełek świec, zakapany stearyną świecznik. Paręnaście książek, na ścianie przyklejony święty obrazek.
Przeszedłem powoli bliżej, zaglądając w ciemne kąty. O, była nawet plastikowa skrzynka z resztką zasobów: parę chińskich zupek, dwie rozdęte puszki z nieznaną zawartością. Butelka do połowy wypełniona zamarzniętą wodą.
Mieszkał tu ktoś sobie, a potem wyszedł po zaopatrzenie i nie wrócił. Historia, jakich były na świecie już dziesiątki, setki milionów – a mimo to mnie to uderzyło. Aż gardło nie wiedzieć czemu ścisnęło się wzruszeniem. Odwracając znany aforyzm: śmierć milionów to może i statystyka, ale śmierć jednostki jest wciąż tragedią.
Umocowałem płonącego na minimalny ogień gladiusa pomiędzy dwiema rurami, sam usiadłem ciężko na posłaniu. Ogień powoli ogrzewał pomieszczenie, a ja nie chciałem brać się przedwcześnie za opatrywanie rany tylko po to, żeby dostać zawału z zimna. Bez ściągnięcia ocieplanych spodni i bielizny termicznej się nie obejdzie, a jakoś nie miałem ochoty się niepotrzebnie chłodzić.
Potrzebnie zresztą też nie.
Kiedy zrobiło się nieco cieplej, ściągnąłem jedną nogawkę i obejrzałem ranę. Krew już zaschła, zlepiając wszystko w jedną burą masę, więc wyglądało to naprawdę paskudnie.
Westchnąłem ciężko. No cóż, igła w dłoń, będziemy się szyć – a potem spróbujemy podleczyć magią.
*
Zamrugałem nerwowo i szarpnąłem się na posłaniu. Musiałem przysnąć, nawet nie wiedzieć kiedy… Na szczęście ogień nie zgasł, klinga gladiusa wciąż jarzyła się pełgającymi płomykami. Noga bolała nieco mniej, więc moja kuracja czarami musiała zadziałać.
Nie miałem ochoty wychodzić spod ciepłych kocy i pledów. Nakryłem się szczelniej na głowę, zostawiając sobie tylko dziurkę na oczy i nos. Poleżę jeszcze trochę, a później…
Stała w głębi pomieszczenia, za plątaniną rur i zaworów. Widziałem dokładnie jej koszulkę nocną w uśmiechnięte zajączki i sięgające za ramiona płowe włoski. Nawet ułożenie palców, gdy jej rączki wisiały wzdłuż ciała, było identyczne jak u niej.
Ale to nie mogła być ona.
Niezmiernie powoli wysupłałem ze śpiwora rękę, sięgnąłem po gladiusa. W ciemności, którą była jej twarz, poblaskiwały dwa punkciki oczu, jak u dzikiego zwierzęcia nocą. Patrzyła na mnie, czułem to, a w głowie kłębił się cały huragan myśli i uczuć.
To nie była ona. Ale przez te wszystkie lata tyle razy w chwilach słabości wyłem do pustego nieba, błagając obojętnego Boga i jego służbistych Aniołów, żeby pozwolili mi ją jeszcze raz, tylko raz zobaczyć!… że serce aż rwało się dawno nie odczuwanym bólem.
Utopiłbym świat we krwi, żeby móc ją jeszcze raz – pieprzony, ostatni raz! – objąć i przytulić. Ale to nie była ona.
Dłoń dotknęła rękojeści miecza, palce zaplotły się wokół wyrzeźbionej w drewnie rękojeści. Płomień drgnął, zakołysał się. Wraz z nim zatańczyły w pomieszczeniu cienie, perspektywa na chwilę popłynęła, uciekła ostrość widzenia.
Gdy przyciągnąłem klingę bliżej i podniosłem się na posłaniu, już jej nie było.
– Piekło i szatani… – mruknąłem przez ściśnięte gardło.
Wiedziałem, że nie zostanę w tej piwniczce ani chwili dłużej. I to nie tylko dlatego, że Jonasz był z minuty na minutę coraz dalej ode mnie.
Ubrałem się i wyszedłem z powrotem na kłujący w policzki mróz. Udało mi się odzyskać minimum ciepła i sił, poza tym energia Góry jakoś musiała się tu mimo wszystko przesączać, bo czułem się niemalże świeżo.
Przymknąłem oczy… Tak, wyczuwałem śruciny wyraźnie – nieco słabiej te już gasnące, powbijane w ciała i stal w przedsionku Twierdzy; o wiele mocniej te tkwiące w ciele Jonasza. Wciąż palące go świętym ogniem, nie dające spokoju i chwili wytchnienia.
Czemu ich nie wyciągnął? Trudno powiedzieć. Ale jeśli trafiłem go w lewy bark, to mógł zwyczajnie nie mieć czym – mało kto potrafi operować sam siebie, tym bardziej postrzeloną ręką. Nawet, jeśli nie żyje. A przecież jego prawa dłoń nadal gniła sobie gdzieś na wschód od ruin Miasta, obok jego i mojego niedoszłego grobu.
Ruszyłem na przełaj przez zasypany śniegiem plac zabaw.
Noga wciąż dawała o sobie trochę znać, więc znalazłem sobie kawał długiej, metalowej rurki, na której opierałem się, niczym na lasce szamana. Dla dopełnienia obrazu nasadziłem jeszcze na szczyt kostura ludzki czerep, a potem aż zachichotałem nad własną głupotą. Niewiele było potrzeba, żeby człowiek wrócił do pierwotnego zestawu zachowań i przedstawiania swojej osoby.
Tak, byłem posłańcem zagłady i się z tym nie ukrywałem.
Nie, nie służyłem siłom Dobra – tego byłem pewien już od dawna.
Dopiero tutaj, w Rewersie, rzeczy stawały się tym, czym były naprawdę.
Nim wyszedłem z Miasta Bohaterów, w sakwie u boku klekotało mi już pół tuzina czerepów, a ja rozglądałem się za czymś odpowiednio epickim, żeby zrobić z tego naramiennik. Odwrócone zasady? Negatyw wszystkiego, co do tej pory? Nie ma problemu. Przeżyłem tam, przeżyję i tu.
– Kiedy wejdziesz między wrony… – warknąłem z ponurym zadowoleniem.
A potem zobaczyłem przed sobą nierówny, zygzakujący ślad. Świeży ślad. Ktoś szedł tędy niedawno, zataczając się i nie mogąc ustać na nogach – a nietrudno było zgadnąć, kto taki.
Więc po raz kolejny byłem na tropie Jonasza, niczym myśliwy podążający za postrzeloną zwierzyną.
Marsz przez śnieg nie należał do łatwych. Tu i ówdzie potworzyły się z niego zaspy, kiedy indziej znów pod pozornie cienką warstewką bieli kryły się wyrwy i jamy. Na szczęście miałem przed sobą kluczący ślad mojego Dłużnika, więc tylko uśmiechałem się złośliwie, widząc miejsca, gdzie Jonasz musiał potknąć się o niewidoczne na pierwszy rzut oka żelastwo i wyłożyć jak długi, albo pośliznąć i wpaść w wykrot.
Gdy wyszedłem na resztki starej autostrady, miałem już pewność: Jonasz parł równo na wschód.
Splunąłem ze złością na ziemię, marnując w ten sposób odrobinę cennej wody i ciepła. Pokręciłem głową i rzuciłem mu w ślad:
– Bodajbyś wreszcie zdechł.
Co było zrobić? Ruszyłem za nim.