„Amerykańscy bogowie” to bez wątpienia jedna z najlepszych rzeczy jakie wyszły spod pióra Neila Gaimana. Brytyjski autor przedstawia w tej powieści niesamowity świat, w którym stare, pozbawione większości mocy bóstwa żyją wśród niczego nie podejrzewających śmiertelników.
Lis był tu pierwszy. Miał brata Wilka. Lis oznajmił, że ludzie będą żyć wiecznie. Jeśli umrą to na krótko. Wilk odparł: „Nie, ludzie będą umierać, muszą umierać. Wszystko, co żyje musi umierać. W przeciwnym razie rozmnożą się, zajmą cały świat, zjedzą wszystkie karibu i bizony, wszystkie dynie i całą kukurydzę”. Pewnego dnia Wilk umarł i powiedział do Lisa: „Szybko ożyw mnie”, a Lis na to: „Martwi muszą pozostać martwi. Przekonałeś mnie”. Płakał, gdy to mówił, ale tak powiedział i tak zrobił. Teraz Wilk włada światem umarłych, a Lis żyje na wieki pod słońcem i księżycem i wciąż opłakuje swego brata.
Głównym bohaterem jest Cień, odsiadujący wyrok w więzieniu. Pod koniec odsiadki dowiaduje się, że jego żona zginęła w wypadku samochodowym. Podczas pogrzebu poznaje więcej szczegółów – małżonka miała romans z jego najlepszym przyjacielem. Mężczyzna nie wie co ze sobą zrobić i przyjmuje propozycję pracy dla Wednesdaya, drobnego, zdawałoby się, cwaniaka. Jednak nowy pracodawca jest kimś więcej – to nikt inny jak Odyn, skandynawski bóg magii, wojny, poezji i szubienic. Bóstwo wprowadza Cienia w środowisko bogów, którzy przybyli do Ameryki wraz z emigrantami. Bohater spotyka prowadzących zakład pogrzebowy Anubisa i Thotha, mrocznego Czernoboga, pracującego w rzeźni, afrykańskiego trikstera Anansiego i wielu innych – niegdyś równie znanych, teraz na poły zapomnianych, uznawanych za wymysły ludzi, którzy dawno już nie żyją.
Ale są też inni bogowie. Nowi bogowie. Bogowie cywilizacji i techniki. Bóstwa mediów, motoryzacji i giełdy – są ucieleśnieniem tego, w co wierzy współczesny człowiek. Jak można się domyślić, nie darzą starych bogów sympatią – i z wzajemnością. Starcie obu frakcji jest nieuniknione, wszyscy zbierają siły. Szykuje się wielka bitwa. Jednak za nim do tego dojdzie, Cień będzie miał wiele do zrobienia. Ale czy Wednesday mówi mu wszystko? A co jeśli bóg-oszust będzie chciał go oszukać? Jaką rolę odegra w całej sprawie martwa żona Cienia?
Bohater wędruje przez Amerykę, poznaje kolejne bóstwa, uczy się o ich naturze, o tym jak funkcjonują. W swojej powieści Gaiman splata mity ze wszystkich zakątków świata w jedną, w miarę spójną całość. Tworzy barwny kobierzec poskładany z mnóstwa najróżniejszych wierzeń oraz legend. Wychodzi mu to znakomicie – nigdy wcześnie (i nigdy później) nie udało mu się zbudować tak spójnego oraz fascynującego świata. Mitologie łączą się tutaj z bardzo mitycznie pojmowanymi Stanami Zjednoczonymi – to nie jest prawdziwy kraj, ale pewne wyobrażenie na jego temat, zbudowane na bazie popkultury i silnie zakorzenione w powszechnej świadomości. Zwłaszcza u tych osób, które nigdy w Ameryce nie były. To Ameryka pełna neonów, małych miasteczek z mrocznymi tajemnicami, knajp i kasyn, szerokich, niekończących się dróg oraz wielkich samochodów.
Przeprogramowaliśmy rzeczywistość, język to wirus, religia – system operacyjny, a modlitwy to jedynie wkurzający spam.
Gaiman opiera się na tematach mitologicznych – walkach bogów, wędrówkach szamańskich, ostatecznej bitwie, boskich sztuczkach i miłostkach. Na bazie ich tworzy traktat o potędze wierzeń oraz pokazuje jak religie zmieniały się z czasem – od lat najdawniejszych, przedhistorycznych, poprzez epoki systemów politeistycznych i monoteistycznych, aż po współczesność, gdy bóstwa zostały zastąpione przez sprawy jak najbardziej doczesne i namacalne, ale przez wielu traktowane z nabożną czcią.
To właśnie jest odwieczne szaleństwo człowieka. Pościg za słodkim ciałem. Choć w istocie stanowi ono jedynie piękną osłonę kości, żeru dla robaków. Nocą ocieramy się o żer dla robaków. Bez urazy.
Okrutne bóstwa wymagające od wiernych ofiar z ludzi częściowo się cywilizowały, jednak niektóre stare przyzwyczajenia pozostawały bez zmian. Podobnie jest z ludźmi – mimo masek, jakie nakłada na nas kultura i wychowanie, wciąż część atawizmów jest w nas obecna. Instynkty czekają tylko na odpowiedni moment, by wyjść na światło dzienne. Dzięki nim bogowie, choć odsunięci od władzy, w dalszym ciągu mają wpływ na rzeczywistość. Choć wielu z nich zostaje zapominanych, to jednak niektórzy wciąż starają się utrzymać swój status i dawne funkcje. W dynamicznie zmieniającym się świecie jest to z góry skazane na porażkę. Dlatego właśnie większość próbuje się przystosować i zasymilować ze śmiertelnikami. Wyszukują sobie przytulne nisze, które dają im namiastki uwielbienia wyznawców.
- Hej! – zawołał Cień. – Huginn, Muninn, czy kim tam jesteś. Ptak odwrócił głowę i przekrzywił, patrząc na niego podejrzliwie błyszczącymi oczami. – Powiedz: “Nigdy już” – rzucił Cień. – Spierdalaj – odparł kruk.
Właśnie takich bogów spotyka Cień na swojej ścieżce. Są prawie jak ludzie, przynajmniej na pierwszy rzut oka. A jednak różnią się – nie tylko tym, że są długowieczni, że posiadają większą wiedzę, czy niezwykłe zdolności. Także ich potrzeby są odmienne. Pragną wyznawców. Pragną czci i uwielbienia.
Jeśli potrafisz udawać szczerość, możesz dokonać wszystkiego.
Gaiman nie raz udowodnił, że potrafi prowadzić fabułę w taki sposób, by czytelnik nie mógł się oderwać i niecierpliwie przerzucał kolejne strony. Bardzo wyraźnie widać to w przypadku „Amerykańskich bogów”. To nie tylko świetny pomysł i znakomicie pomyślany świat, ale też zręcznie poprowadzona fabuła oraz umiejętnie stopniowane napięcie. Wprawdzie przez większość powieści autor tratuje główny watek dosyć luźno, lawiruje, wprowadza dygresje, to jednak czytelnik wcale nie czuje, że coś tu umyka. Samo poznawanie tego świata i jego mieszkańców jest wystarczająco fascynujące.
„Amerykańscy bogowie” ukazali się w 2001 roku – i był to jak na razie szczyt umiejętności Gaimana. Od tego czasu nie napisał niczego, co by się zbliżyło do poziomu tego tytułu. Do ekranizacji przymierzano się od dłuższego czasu. W pewnym momencie w projekt miał być zaangażowany nawet Tom Hanks. Ostatecznie serial wyprodukowała stacja Starz (już bez udziału dwukrotnego zdobywcy Oscara), a premiera pierwszego odcinka miała miejsce 30 kwietnia.
Przeważnie nie oglądam ekranizacji – zwłaszcza książek, które lubię – ale „Amerykańskim bogom” postanowiłem dać szansę. To była dobra decyzja. Oglądając telewizyjną wersję tej historii czułem niemalże to samo, co wtedy, gdy pierwszy raz czytałem powieść: ciekawość, tajemnicę, eksplorację fascynującego świata, potrzebę podążania za historią. Godzina błyskawicznie zleciała i już czekam na kolejne części. Jeśli poziom pierwszego odcinka zostanie utrzymany, szykuje się naprawdę ciekawy serial.
Akcja wprawdzie (póki co) toczy się powoli, mamy tu dopiero wprowadzenie do świata oraz właściwej fabuły, jednak jako widz jestem usatysfakcjonowany i zachęcony do obejrzenia kolejnych części.
Już sama czołówka jest budzi zaciekawienie. Lekko psychodeliczny montaż oraz wymieszanie motywów religijnych z popkulturowymi – to robi silne wrażenie. A później też jest nieźle. Na razie fabuła idzie niemalże dokładnie tak jak w książce – mam nadzieję, że później twórcy pokażą coś nowego.
Aktorzy zostali naprawdę starannie i odpowiednio dobrani. Może nie odpowiadają w stu procentach moim wyobrażeniom o danych postaciach, ale gdy tylko pojawiają się na ekranie, momentalnie jestem pewien, że w swojej roli sprawdzą się świetnie. I sprawdzają się!
Ricky Whittle jako Cień jest taki, jaki powinien być: wielki, posagowy, małomówny. Aktor gra bardzo oszczędnie, nie szarżuje – i bardzo dobrze, ta postać przecież właśnie taka jest: mimo iż to główny bohater, to jednak pozostaje, nomen omen, w cieniu. Inni mają bardziej błyszczeć. Na przykład taki Bruce Langley jako wylizany, wulgarny Technochłopiec, albo Pablo Schreiber – agresywny Szalony Sweeney, czy Jonathan Tucker w roli szczurzego, sprytnego Lokaja Lyesmitha. Ale i tak całe przedstawienie kradnie Ian McShane. Aktor znany m.in. z „Deadwood”, tutaj wciela się w rolę Wednesdaya. Bezczelny, elokwentny, zabawny – w każdej scenie, w jakiej się pojawia zajmuje pełną uwagę widza. W tej roli jest tak naturalny, że nie zdziwiłbym się, gdyby wcześniej naprawdę „pracował” jako oszust.
W kolejnych odcinkach mają się pojawić jeszcze m.in. Gillian Anderson (Media), Peter Stormare (Czernobog), Kristin Chenoweth (Wielkanoc) i Crispin Glover (Pan World). Gwiazd jak widać nie brakuje.
Obawiałem się telewizyjnej wersji „Amerykańskich bogów”. Jednym z głównych twórców jest Bryan Fuller („Hannibal”, „Gdzie pachną stokrotki”), który słynie z tego, że robi seriale bardzo ładne, estetycznie dopieszczone, ale błahe pod względem fabularnym oraz zwyczajnie nudne. Tu na szczęście ma solidną podstawę literacką, więc jest szansa, że za bardzo nie popłynie i do końca utrzyma spójność fabuły. Liczę na to. Zwłaszcza, że przy produkcji pracuje też Gaiman – może więc wszystko będzie w porządku? Póki co udaje się połączyć dbałość o stronę wizualną z płynną narracją.
Świat „Amerykańskich bogów” nie ogranicza się tylko do tej powieści. Są jeszcze dwa opowiadania o dalszych przygodach Cienia, a także książka „Chłopaki Anansiego”, dziejąca się w tym samym uniwersum. Materiału na kolejne sezony jest więc trochę, a mam nadzieję, że Gaiman wymyśli też coś nowego, specjalnie dla telewizji.