Zapraszamy do lektury wywiadu z Grzegorzem Kalinowskim, autorem cyklu “Śmierć frajerom” którego akcja dzieje się w kryminalnym półświatku lat 20. XX wieku
Co było Pana główną inspiracją do napisania cyklu „Śmierć frajerom”?
Inspiracji na pewno było wiele. Przede wszystkim uważałem, że nie udało się Warszawie wykreować żadnej serii, która opisywałaby miasto w pierwszej połowie XX wieku i bohatera, który spełniałby rolę cicerone. Porwałem się na coś takiego, zachęcony sukcesami panów Krajewskiego i Wrońskiego. Paradoksalnie rzecz biorąc, jest sporo polskich miast, które mają potencjał do wykreowania serii i bohatera. Najpierw stał się nim Wrocław (w serii o Eberhardzie Mocku Marka Krajewskiego), który przed wojną polskim miastem nie był, później Lwów (w serii o Edwardzie Popielskim), który po wojnie nie był już polskim miastem, no i Lublin (w serii o Zygmuncie Maciejewskim Marcina Wrońskiego), który jest miastem znanym, ale na pewno nienależącym do tych, które szczególnie pobudzają wyobraźnię publiczności, takich jak Poznań, Kraków, Łódź czy Warszawa. Tymczasem z tych ostatnich nie udało się wykreować literackiego bohatera na podobną skalę. Pomyślałem sobie, czemu by nie spróbować. Zwłaszcza że miałem dużą wiedzę na temat Warszawy i wiedziałem, że to jest miasto wciąż nieopowiedziane. Wszyscy je znają, niektórzy lubią, niektórzy nienawidzą, ale jako tło od czasów Prusa czy Tyrmanda nie występowało dość intensywnie.
Rozumiem, Panie Grzegorzu, ale jednak w trzecim tomie przeniósł Pan akcję do Stanów Zjednoczonych…
Mówi się, że czasami autor prowadzi bohatera, a czasami bohater prowadzi autora. Chciałem, żeby życie bohatera było jak najbardziej urozmaicone, zawsze z Warszawą w tle, ale niekoniecznie przez cały czas. On prowadzi życie awanturnicze i bardzo chciałem go zmierzyć ze środowiskiem wielkich przestępców. Skoro w swoich książkach kreuję kogoś, kto jest gangsterem, kto jest kasiarzem, kto jest zawodowym złodziejem, to warto go skonfrontować z najlepszymi. Wiadomo, że jeżeli bohaterem byłby śpiewak operowy, to niechybnie musiałby wylądować w La Scali. Jeżeli byłby maklerem, to musiałby się zmierzyć z przeciwnikami na giełdzie w Nowym Jorku czy w Londynie. Jeżeli byłby sportowcem, to na igrzyskach olimpijskich. A tutaj mamy gangstera, więc siłą rzeczy tym rynkiem, na którym trzeba było się pokazać, były Stany Zjednoczone. W pierwszej części serii „Śmierć frajerom” padło takie przekleństwo Szpicbródki: „Pamiętaj, Ameryka to kraj wielkich możliwości”. No i stało się.
[śmiech] Czyli to bohater wybrał USA, nie Pan.
Bohater, sytuacja. Ja tak od początku zakładałem, że on powinien mieć jakiś epizod amerykański. W końcu inspirowały mnie „Zakazane Imperium” oraz „Al Capobe i inni” (serial emitowany w Polsce w pierwszej połowie lat 70.) oraz „Nietykalni”. Heniek powinien szybko zarobić pieniądze, zobaczyć tamten świat, i tak się to wszystko skleciło. Mogę powiedzieć, że w kolejnych częściach on zawsze będzie wracał do Warszawy, ale też zawsze będzie nim rzucało po Polsce i świecie.
To też taki zabieg, który pokazuje, jaka jest Warszawa i Polska są na tle świata. Heniek jest warszawskim patriotą, kocha to miasto, chce tu mieszać, ale zdaje sobie sprawę z jego słabości. On wie, że ta „kobieta”, którą kocha, nie jest idealna. To jest miłość bezwarunkowa, ale widzi jej wady. W pewnym momencie myśli o Warszawie: „Paryż? Paryżew, a nie Paryż!”. On zobaczył Paryż, Berlin, Nowy Jork, Chicago, widział wielki świat. Nie jest człowiekiem zamkniętym w czterech ścianach. Nie jest „Tatą Tasiemką”, któremu wydaje się, że Kercelak jest centrum kosmosu.
Czyli, jeśli dobrze rozumiem, ten wyskok do USA w trzecim tomie również ma pokazywać Warszawę, tylko z innej perspektywy?
Dokładnie tak.
Bardzo ciekawy zabieg!
Zmieniając temat, widzę, że w serii „Śmierć frajerom” niezwykle skrupulatnie opisuje Pan Polskę dwudziestolecia międzywojennego. Wiedza przeciętnego Polaka na temat tego okresu często bardziej przypomina zbiór mitów i legend niż faktów…
Jeśli można powiedzieć prosto, wulgarnie i bezpośrednio: schody, pióra w dupie i kabaret. Eugeniusz Bodo prowadzi na spacer w Alej Ujazdowskie swojego doga, Dodek zajeżdża limuzyną na konkurs piękności samochodów, a Ordonka mierzy nowe futro. Oficerowie świecą „szklankami” (czyli oficerkami, bo przed wojną tak nazywano ten typ obuwia), mają szykowne czapki, piękne kobiety i to jest to dwudziestolecie, które część z nas kocha, odrzucając całkowicie komunistyczną propagandę czy przedwojenną publicystykę, pokazującą te gorsze fragmenty życia. To dzięki PRL rzeczywisty obraz został odrzucony i narosły mity. Była komuna, komuna była zła, bezbarwna i te aspiracje w komunie były inne, a dwudziestolecie to był świat, do którego się aspirowało, wszyscy potem za nim tęsknili. Każdemu się wydawało, że gdyby nie wojna, to na pewno on byłby w tym lepszym świecie. Tak rodziła się legenda, że „przed wojną było wspaniale”. Ja to zjawisko teraz mogę porównać do analogicznego, ale późniejszego. Przed wojną nie żyłem, ale żyłem za Gierka. I te czasy Gierka, komuny doskonale pamiętam. I chce mi się śmiać, jak słyszę starszych ludzi, dla których ten okres to były czasy młodości, czasy pewnych przyzwyczajeń, być może miłości, największych sukcesów życiowych, mówią: „Za Gierka to był raj”. Guzik, a nie raj!
Jeśli chodzi o Pana szczere przedstawienie dwudziestolecia międzywojennego, to mam takie pytanie: czy spotkał się Pan z czytelnikami niezadowolonymi, którym nie spodobało się to, jak przedstawił Pan Polskę w tym okresie?
Jeszcze się nie spotkałem, ale podejrzewam, że nie wszystkich taka wizja nęci. Film „Bodo” bliższy jest oczekiwaniom dużej części publiczności, ale postanowiłem, że nie będę schlebiać prostszym gustom czy oczekiwaniom, tylko będę pisać, jak było. Oczywiście mój bohater jest właśnie taki, choć nie pochodzi z samego dołu społecznego (będąc synem majstra jest z robotniczej arystokracji), ale aspiruje do jeszcze lepszego świata. Chce przeskoczyć półkę wyżej, później następną, a w końcu w trzeciej części jest członkiem socjety, a nawet literatem. Więc suma summarum wskakuje na samą górę. Ale dzięki temu, skąd pochodzi, gdzie ma przyjaciół, jakie ma kontakty, z jakiego świata wyrósł, udaje się pokazać cały przekrój ówczesnego społeczeństwa. Tak przynajmniej sądzę.
W pierwszym tomie pokazał Pan także oblicze PPS‑u w sposób… Powiedzmy, że w taki, w jaki nie uczy się o nim w szkołach. Pokazał Pan jego mniej popularną stronę z Tatą Tasiemką, który do partii należał, a po wojnie wykorzystywał swoje kontakty do, delikatnie mówiąc, niezbyt czystej działalności… Jaki ma Pan personalny stosunek do PPS‑u? Jak ocenia Pan ich działania z tamtego okresu?
Mój dziadek był w PPS-ie, dopóki nie zarządzono Kongresu Zjednoczeniowego (do PZPR nigdy nie wstąpił). Większość robotników warszawskich sympatyzowała z PPS-em i oczywiście nie można generalizować, że wszyscy byli tacy jak Tasiemka – on był pewnego rodzaju ekstremum. Natomiast mam jakąś tęsknotę do tego PPS‑u, który naprawdę był partią walczącą o wolność i lepszy byt ludzi. A więc Tasiemka, doktor Łokietek czy późniejsza rejterada części PPS-owców, którzy stanęli za Sanacją, nie może tego zmienić. Warto zaznaczyć, że Tasiemka jest w PPS, ale nie w tym głównym, ale w propiłsudczykowskiej partyjce PPS dawna Frakcja Rewolucyjna.
Cieszy mnie ta odpowiedź, bo mój prapradziadek też był w PPS-ie [śmiech]. A jak ocenia Pan postać Tasiemki, jego ewolucji, to, kim był przed I wojną światową, a kim stał się po niej? Przyznam, że kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z jego postacią, jeszcze przed lekturą Pana książki, kiedy wertowałem przedwojennego „Tajnego Detektywa”, to jego postać, co by o niej nie powiedzieć, robiła wrażenie.
To jest bohater tragiczny. Ktoś, kto walczy o Polskę, walczy o lepszy byt robotników, a później następuje to, co jeden z publicystów pięknie określił następującymi słowami: „Jak się już ma browninga w ręku, to go później ciężko do kieszeni schować”. Sam znam człowieka, który za czasów komuny działał w opozycji i wierzył w piękne ideały, a za czasu III RP zaczął nadużywać prawa i swojej pozycji. To jest syndrom wiecznego wojownika; kogoś, kto po pewnym czasie nie potrafi się zajmować pracą, tylko jest zawodowym działaczem, zawodowym politykiem czy też zawodowym rewolucjonistą i, będąc w tym ciągu, nachodzą go różne pokusy.
Akurat Tasiemka był człowiekiem nieskomplikowanym… Powiedzmy sobie szczerze – dość prymitywnym. Był półanalfabetą i nie wyniosła go wielka polityka… ale kto wie, co by było, gdyby historia potoczyła się trochę inaczej. Tasiemka był kandydatem do senatu, tylko się nie dostał. Ale działał też w Radzie Warszawy, więc można powiedzieć, że tak naprawdę nie był to gangster, tylko mafiozo. Działał w świecie kryminalnym i w polityce. Do tego był jeszcze działaczem społecznym, związkowcem. Zresztą podobnie jak doktor Łokietek, który był jeszcze bardziej bezwzględny.
Oni byli przywiązani do pewnej dynamiki działania, uzależnieni od adrenaliny, która zagłusza inne instynkty. Chce się wszystkiego dużo, szybko, mocno, za wszelką cenę…
Tasiemka na koniec, jak przystało na postać tragiczną, został skazany, później odznaczony, później odznaczenia pozbawiony, a w końcu w czasie wojny działał w ruchu oporu – i koło się zamknęło. Zmarł w obozie koncentracyjnym na Majdanku.
Panie Grzegorzu, wiem, że był Pan korespondentem w czasie wojen w byłej Jugosławii. Czy to, co Pan zobaczył, w jakikolwiek sposób zainspirowało Pana do pisania?
Gdyby mnie to w jakikolwiek sposób zainspirowało do pisania, to pewnie bym zwariował, jak paru moich kolegów, którzy się w temat wciągnęli. Wojna niszczy nie tylko uczestników, ale i obserwatorów.
Dla mnie ten etap był ważną życiową lekcją. Był prawdziwy strach i człowiek wówczas doświadcza czegoś, co ten strach najlepiej materializuje. Widziałem to samo, co teraz pokazuje się w ujęciach ze zniszczonego Aleppo – miasta nowoczesnych bloków mieszkalnych. Na nikim nie robi wrażenia spalona wieść, w której domy były stawiane w ponadczasowej architekturze. Nawet Dubrownik ostrzelany i podpalony nie robił takiego wrażenia jak osiedle bloków mieszkalnych poznaczonych granatami, gdzie na chodnikach widoczne były wyrwy po pociskach, gdzie stały współczesne podziurawione samochody. Wtedy człowiek rozumiał, że tak skutki wojny mogłyby wyglądać u nas.
Rzeczywiście, łatwiej człowiekowi zrozumieć tragizm wojny, kiedy widzi taki obraz, a nie zniszczone zabytki.
Tak, zabytek możemy uznać za nasze dziedzictwo, ale nie za wytwór naszych rąk. A bloki i osiedla są tu i teraz.
Przechodząc na trochę lżejszy temat: jakie są Pana ulubione książki?
To jest ogromny rozrzut. Swego czasu, w okresie, w którym najintensywniej czytałem, czyli na przełomie liceum i studiów, byłem zafascynowany literaturą amerykańską i iberoamerykańską. Na pewno niektóre z tamtych dzieł nie przetrwały próby czasu. Trochę się boję zajrzeć do Kurta Vonneguta. Chociaż ciekaw jestem, jak by ta konfrontacja wypadała po latach… Ale do Josepha Hellera już wracam, ale nie do „Paragrafu 22”, tylko do książki „Bóg wie”.
Heller wydaje się autorem jednej książki (czyli „Paragrafu 22”), ale „Bóg wie” jest moim zdaniem o wiele lepsza. Zawsze staram się przy okazji wszystkich namówić do przeczytania innych książek tego autora i nie kończyć przygody z nim na „Paragrafie 22”.
Na pewno na sposób myślenia o historii wpłynął Umberto Eco. „Imię róży”, które przeczytałem, strach powiedzieć, 30 lat temu! To była taka książka, która mnie zafascynowała. Wspaniała akcja. Nie dość, że facet był przygotowany, jeśli chodzi o detale historyczne i po prostu się czuło, że akcja dzieje się dawno temu, że to jest średniowiecze, to na dodatek jeszcze zafundował nam kilka zagadek, kilka rebusów, bawił się konwencjami. Sam fakt, że dochodzenie prowadził ojciec Wilhelm z Baskerville – Eco w ten sposób od razu puszczał oko do czytelnika i jasne było, że to średniowieczna wersja Sherlocka Holmesa, a ten drugi, młody zakonnik, to musi być doktor Watson. No i potem ojciec Jorge z Burgos, który strzegł dostępu do „Poetyki” Arystotelesa, był nawiązaniem do argentyńskiego poety Jorge Luisa Borgesa. Straszną satysfakcję mi sprawiało rozwiązywanie kolejnych zagadek i odszyfrowywanie tego typu nawiązań.
Kiedy zacząłem pisać, pomyślałem sobie, że fajnie coś takiego sprezentować czytelnikowi. I też zacząłem bawić się nazwiskami. Jeden poziom, taki bardziej zaawansowany, owocował tym, że niektórzy znajomi dzwonili i mówili: „W twojej książce było takie i takie nazwisko. Chyba nieprzypadkowo…”. Zostawiałem dla każdego z czytelników kody, zabawy, w tym dla kibiców piłki nożnej poukrywałem różnego rodzaju szyfry, nazwiska, które były związane z klubami. To była taka dodatkowa zabawa przy pisaniu. Dzisiaj jedna pani napisała do mnie „Akiro Mifune, czy on ma coś wspólnego z Akiro Kurosawą i Toshiro Mifune”. No ma! Także „Imieniu róży” i Umbertowi Eco bardzo dużo zawdzięczam.
Uwielbiam też literaturę czeską. Może dlatego poszedłem w kierunku tworzenia powieści awanturniczej i chcę, by było w nich wesoło. Lubię Czechów. Był taki moment, w którym Hrabala czytałem nałogowo. Także Haška, Škvoreckiego, Otę Pavla – to są tacy pisarze, których zawsze poważałem i szanowałem. Może też dlatego świetnie mi się czyta reportaże Mariusza Szczygła o Czechach. Znakomita lektura uzupełniająca. Jak czeski klasyk pisze także Andrzej Saramonowicz („Chłopcy”), a z kolei „Spiski” Wojciecha Kuczoka czyta się jak iberoamerykańską powieść, którą ktoś przeniósł do Bukowiny Tatrzańskiej.
Pytanie na koniec: co Pan obecnie czyta?
Moje obecne lektury związane są z moim postanowieniem, by zmierzyć się z legendą swojej młodości. Jak chodziliśmy do liceum, nieprawdopodobnie popularne były trzy nazwiska. To był Stachura, Iredyński i Krzysztoń. Krzysztoń napisał taki polski „Lot nad kukułczym gniazdem”, trzytomową powieść „Obłęd”. I to był obłęd, żeby ją dostać, żeby w bibliotece zapisać się po nią w kolejce – istne szaleństwo. I dzisiaj, jeśli się pyta kogoś młodszego o 10, 15, 20 lat, kto to był Krzysztoń, to najczęściej robi wielkie oczy. Chciałem zobaczyć, co się stało. Czy to fantastyczna, znakomita, ponadczasowa powieść, która niesprawiedliwie przepadła, czy też może to było napisane tylko dla ludzi z moich czasów, aktualne w latach 70. w PRL i nie da rady tego odczytać obecnie.
Jeszcze w latach 80. na pewno Konwicki był dla mnie bardzo ważny. Jak już się załapałem na „Kalendarz i klepsydrę” oraz „Nowy Świat i okolice”, to przy okazji sięgnąłem po „Szumy, zlepy, ciągi” Białoszewskiego – to też było takie warszawskie arcydzieło, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wydawałoby się, że to o niczym, same impresje, ale jednak piękny utwór. Potem, może ze względu na język i niepowtarzalny styl, bardzo szybko polubiłem Masłowską. Mam sentyment do warszawskich książek, do tego co pisze Sylwia Chutnik, do wzruszających miniaturek Michała Cichego. Jako autor powieści sensacyjnych polecam przygody milicjantów z Poznania Ryszarda Ćwirleja. To „07 zgłoś się”, Bareja oraz Tarrantino w jednym. No i siebie czytam (śmiech), właśnie skończyłem nową powieść „Grzechy główne aspiranta Strasburgera” i muszę parę rzeczy jeszcze wygładzić. To kryminał o serii tajemniczy zbrodni, rozgrywa się w Warszawie w roku 1930, a w księgarniach będzie jesienią. Jako czytelnik czekam na nowy, szpiegowsko-przygodowy cykl Vincenta Severskiego oraz książkę Marii Nurowskiej. Pomysł jest iście szatański, a ja mogę tylko zdradzić, że zły i to zły doskonale znany z literatury zagości na naszym podwórku.
Rozmawiał Mikołaj Kołyszko