Mijają kolejne dekady, a twórczość J.R.R. Tolkiena nieustająco cieszy się popularnością. Minęło już ponad 80 lat od pierwszego wydania powieści „Hobbit, czyli tam i z powrotem”, dzięki której świat po raz pierwszy usłyszał o Śródziemiu. Na czym polega ten Tolkienowy fenomen?
Prawdziwy fan-weteran twórczości Johna Ronalda Reuela Tolkiena może dziś powiedzieć „wielbiłem Mistrza, zanim to było modne!”. W istocie dzisiaj, po przytłaczającym sukcesie ekranizacji „Władcy Pierścieni” i nieco mniej udanego „Hobbita”, trudno znaleźć człowieka, który by nigdy o Tolkienie nie słyszał, znacznie też poszerzył się krąg jego wielbicielek i wielbicieli. Zwłaszcza w młodszym pokoleniu nie brak osób, które dopiero pod wpływem popularności filmów sięgnęły po książki.
Jak się to wszystko jednak zaczęło? Na czym polegał fenomen literackiej twórczości J.R.R. Tolkiena zanim jeszcze zainteresowało się nim Hollywood? Co tak wyjątkowego jest w jego pisarstwie? Na pewno każdy miłośnik Śródziemia ma na te pytania swoje odpowiedzi i każdy z nas mógłby długo, a pewnie i fascynująco o tym mówić. Ale zacznijmy może od tego, jak wyjątkowym przedsięwzięciem było stworzenie Śródziemia i w jaki sposób (głęboko w to wierzę), świadczy ono o geniuszu swojego twórcy.
Pierwsze takie dzieło
Z całą pewnością można powiedzieć, że w dziedzinie tworzenia fantastycznych światów Tolkien należał do pionierów. Nikt nigdy wcześniej nie stworzył świata fantastycznego z takim rozmachem! To zgoła niesamowite, że ta kreacja, dokonana przez tylko jednego człowieka, była tak kompletna i bliska doskonałości. Tutaj Tolkien był niemal jak Eru, którego opisuje… Przez kolejne lata dzięki zaangażowaniu Tolkiena, Śródziemie wyłaniało się w jego dziełach, na jego rysunkach i mapach jako coraz bardziej dopracowane i kompletne. Bogactwo szczegółów oszałamia. Tolkien stworzył nie tylko cały świat pełen różnorodnych krain, które zasiedlił rozmaitymi rasami, stworzeniami i roślinnością, ale opracował dla niego również kompletną historię, mitologię, kulturę a nawet języki! Co ciekawe jednak, to właśnie od języków się zaczęło.
Skąd więc fenomen twórczości Tolkiena? Najważniejsza odpowiedź już padła – był pierwszy, pionierski, i od razu wybitny. Z perspektywy podgatunku literackiego, który stworzył, czyli high fantasy, naprawdę niewiele w jego dziele można by poprawić. Zresztą trafne byłoby tutaj stwierdzenie „można, ale po co?”. Świat wykreowany z takim rozmachem jest fascynujący sam w sobie, czego dowodzi ogromna popularność publikacji stworzonych wokół Śródziemia – słowników, leksykonów, atlasów, map, wszelkich dodatków (często spisanych wprawną ręką samego Tolkiena) przybliżających czytelnikowi języki, wierzenia, historię, florę i faunę czy zwyczaje poszczególnych ludów Śródziemia.
Nie zawodzi jednak też sama warstwa fabularna – choć dla części współczesnych czytelników narracja „Władcy Pierścieni” czy „Silmarillionu” może być już nazbyt rozwlekła. Zważywszy, że w przypadku choćby „Hobbita…” mamy do czynienia z historią spisaną w latach trzydziestych ubiegłego wieku, trzeba przyznać, że utwór ten znakomicie przeszedł próbę czasu i również dziś czytelnik może dać ponieść się wartkiej narracji i przygodzie zawierającej zarówno elementy humorystyczne, jak i tragiczne czy wzniosłe.
„Władca Pierścieni”, jako dzieło znacznie obszerniejsze – również pod względem „geograficznym”, bo obok głównych wątków fabularnych prezentujące nam imponujący świat Śródziemia, stanowi dla czytelnika już nieco większe wyzwanie, daje jednak jednocześnie przyjemność obcowania z klasyką. Jeszcze wyższy poziom trudności to napisany „biblijnym” stylem i przesycony zdarzeniami i postaciami „Silmarillion”, dzieło z pogranicza kroniki i mitologii całego kontynentu. Warto czytać go w niewielkich dawkach, bo od oszałamiającej liczby faktów może zakręcić się w głowie. Jednocześnie dla każdego pasjonata twórczości Tolkiena jest to lektura obowiązkowa, której ekranizacja, nawiasem mówiąc, mogłaby być drugą serialową „Grą o tron”, choć na pewno o innym klimacie i charakterze.
Gotowy materiał na ekranizację…
J.R.R. Tolkien zupełnie nie był zwolennikiem ekranizacji swoich dzieł. Podobno odmówił nawet Beatlesom, którzy marzyli o tym, by wystąpić w ekranizacji „Władcy Pierścieni”! Muszę powiedzieć, że osobiście bardzo żałuję tej decyzji Tolkiena, ale staram się ją zrozumieć. Z całą pewnością tych kilka dekad temu technologia kinematograficzna nie dawała szans na to, by nadać filmowej ekranizacji dzieł Tolkiena godną nich oprawę wizualną.
To się na szczęście jednak zmieniło. Choć już wcześniej podejmowane były różne próby filmowych adaptacji twórczości Tolkiena, to jednak dopiero filmowa trylogia „Władca Pierścieni” w reżyserii Petera Jacksona ujawniła w pełni ogromny hollywoodzki potencjał Śródziemia. Po prostu trzeba było poczekać, aż sztuka filmowa dogoni tę literacką…
Mam świadomość, że wyreżyserowane przez Jacksona ekranizacje (Zwłaszcza „Hobbit”) są czasem dla najbardziej ortodoksyjnych wielbicieli Tolkiena kontrowersyjne – przede wszystkim za sprawą rozbieżności między nimi a oryginałem. Część odbiorców widzi w tych filmach właśnie próbę niepotrzebnego poprawiania tego co dobre. Na pewno byłoby znakomicie, gdybyśmy otrzymali kiedyś od jakiegoś ambitnego twórcy naprawdę wierną ekranizację choćby „Hobbita” (bo „władca Pierścieni” Jacksona jest na pewno bliżej swojego literackiego oryginału”). Jednak z drugiej strony Jackson, jako twórca z zasady komercyjny, „wycisnął” z ekranizowanych przez siebie historii cały ich „epicki”, rozrywkowy potencjał. Sprawił, że ludzie są w stanie wysiedzieć całą noc na kinowym maratonie wersji reżyserskich – to naprawdę coś!
A potencjał Śródziemia naprawdę jest duży. W filmie sam świat – dzięki możliwościom grafiki cyfrowej, ale też idealnie dobranym plenerom, które miały „grać” Śródziemie – jest taki, że po prostu trudno oczy oderwać. Jest tak jednak przede wszystkim dlatego, że Tolkien ten świat wykreował z taką różnorodnością i rozmachem.
Druga, ogromna zaleta Śródziemia z punktu widzenia filmu, to świetnie nakreślone postacie oraz ich losy. Literaccy bohaterowie „Hobbita…” oraz „Władcy Pierścieni” są skomplikowani dokładnie w takim stopniu, w jakim trzeba. Większość z nich nie jest jednowymiarowa, są złożone i wyraźnie różnią się od siebie nawzajem, ale jednocześnie nie są skomplikowane na tyle przesadnie, by było to trudne do oddania językiem filmu. Podobnie rzeczy mają się z dokonanymi przez nie wyborami, ich rozterkami czy też swoistą filozofią przedstawionego świata. Tolkien, miłośnik klasycznych eposów, mitów i Biblii, sięga po sprawdzone toposy i archetypy, jedynie nieznacznie je modyfikując. Dzięki temu nie jest może bardzo odkrywczy (choć na pewno jest kreatywny), ale daje nam opowieść i bohaterów na wskroś uniwersalnych, takich, których łatwo nam zrozumieć, pojąć ich wartości, motywy, ale i przywary. Nawet te postacie, które w jego twórczości są najbardziej zagadkowe, jak Eru czy Istari (z Gandalfem na czele) są zagadkowe w swoiście znajomy sposób – znajomy dla kogoś, kto choć trochę liznął europejskich mitów i religii.
Wszystko to jest bardzo filmowe i choć twórczość Tolkiena cieszyła się sporą popularnością przed tymi wielkimi ekranizacjami, to jednak trzeba przyznać, że prawdziwy boom na Tolkiena wybuchł właśnie w związku z premierą „Drużyny Pierścienia”, pierwszego filmu z trylogii Jacksona. Ten film uruchomił lawinę. I choć można narzekać na zapoczątkowaną przez niego „komercjalizację” Tolkiena, to pamiętajmy jednak, że jego twórczość od początku była pomyślana jako „rozrywkowa”. To literatura, która ma bawić, a nie taka, którą czytać trzeba na klęczkach. Choć oczywiście można, jeśli ktoś ma ochotę.
Jest jednak również wiele zalet komercjalizacji Tolkiena. Po pierwsze, trafił on „pod strzechy” i w efekcie cieszy się szerokim uznaniem – jako klasyk fantastyki – w wielu krajach świata. Czytają Tolkiena ludzie, którzy w innych okolicznościach mogliby o nim nigdy nie usłyszeć. Po drugie, wydawcy zwęszyli interes i w zasadzie co roku wypuszczają na rynek książki kolejne pozycje dotyczące Tolkiena i jego dzieł, a także książki związane z jego nazwiskiem, ale nie do końca ze Śródziemiem (jak choćby wydane w ostatnich latach „Listy”, „Beowulf”, „Upadek Króla Artura”, „Potwory i krytycy” czy „Opowieści o Kullervo”). Ukazuje się też wiele opracowań dotyczących realiów, historii i tajemnic Śródziemia. I choć faktycznie nie każda z tych pozycji jest w równym stopniu co inne warta uwagi (np. „Opowieści o Kullervo” niekoniecznie zebierały w Polsce najlepsze recenzje jako „kolejne czyszczenie szuflad po Tolkienie”), to jednak przede wszystkim każdy pasjonat ma w ogóle możliwość zdecydowania, czy chce się z tymi publikacjami zapoznać, czy nie. Gdyby nie popularność Tolkiena „nakręcona” przez ekranizacje, prawdopodobnie możliwości te, zwłaszcza w krajach nieanglojęzycznych, byłyby dużo mniejsze.
Neldë Cormar Eldaron Aranen nu i vilya,
Otso Heruin Naucoron ondeva mardentassen,
Nertë Firimë Nérin yar i Nuron martyar,
Minë i Morë Herun mormahalmaryassë
Mornórëo Nóressë yassë i Fuini caitar.
Minë Corma turië të ilyë, Minë Corma hirië të,
Minë Corma hostië të ilyë ar mordossë nutië të
Mornórëo Nóressë yassë i Fuini caitar.
Wszystko zaczęło się od języka
Często można spotkać się z twierdzeniem, że Tolkien stworzył szereg fikcyjnych języków na potrzeby swoich książek. W rzeczywistości jednak tworzenie Śródziemia zaczął od języków właśnie. Był wszak lingwistą – i to wybitnym – miał niespotykane zdolności językowe. W swojej dziedzinie był znakomitym naukowcem. Nie tylko opublikował przeszło sto prac na temat filologii i historii literatury, współpracował przy powstaniu największego słownika języka angielskiego „Oxford English Dictionary”, który ukazał się po I wojnie światowej, ale też znał (w różnym stopniu) ponad 30 języków, głównie wymarłych, germańskich i celtyckich, które szczególnie go fascynowały. Wśród opanowanych przez niego języków „żywych” i „martwych” wymienia się niemiecki, łacinę, starożytną grekę, gocki, staroislandzki, nordycki, staroirlandzki, walijski, anglosaski, hebrajski, hiszpański, francuski, rosyjski, fiński, niderlandzki, włoski i esperanto. Ciekawostkę stanowi fakt, że podobno Tolkien uczył się także polskiego, uznał go jednak za język bardzo trudny i ostatecznie nigdy nie nauczył się nim dobrze posługiwać.
Z różnych źródeł wiemy, że Tolkien już w dzieciństwie był żywo zainteresowany językami i zasadami ich tworzenia, ich wewnętrzną konstrukcją. Jego matka Mabel Tolkien uczyła synów w domu, zwłaszcza łaciny i francuskiego. Tolkien umiał czytać już w wieku czterech lat, wcześnie też zaczął wykazywał zdolności językowe. W szkole podstawowej uczył się łaciny i greki. Możliwe, że to dzięki temu odkrył swoją największą, życiową pasję, którą przekuł w zawód, który wykonywała z takim zaangażowaniem. Był jednym z tych rzadkich szczęśliwców, którzy łączą pracę zawodową ze swoim hobby.
Zdecydował się na studia filologiczne z zakresu języków klasycznych, a dodatkowo zgłębiał tajniki języka staroislandzkiego, fińskiego i walijskiego. One też miały szczególny wpływ na kształt, jaki nadawał kolejno tworzonym przez siebie językom, poczynając od tego, któremu nadał nazwę quenya – czyli od języka elfów Cualaquendi, czyli Wysokiego Rodu – tych, które widziały Światło Amanu. Quenya zdradza wiele podobieństw zwłaszcza do fińskiego; zarówno w zakresie fonetycznym, jak i gramatycznym. Choćby imiona niektórych Valarów powstały w efekcie przekształcenia fińskich imion obecnych w „Kalewali” (najważniejszym fińskim eposie narodowym), np. Iluvatar czy Ulmo. W poświęconych Tolkienowi publikacjach można spotkać się z określeniem, że fiński sprawiał mu szczególną „fonetyczną przyjemność”, był miły dla jego ucha i zapewne fascynujący. Nie brak zresztą filologów, którzy podzielają tę fascynację; Tolkiena nie wydaje się więc być bardzo odosobniony w swojej opinii. Z kolei inny język elfów, sindarin, którym w Śródziemiu posługują się tzw. Elfowie Szarzy (odłam Telerich, którzy pozostali w Beleriandzie, a nie popłynęli za Morze i nie widzieli Amanu), jest w dużej mierze oparty na języku walijskim.
Jeśli zaś chodzi o samą nazwę „Śródziemie”, to jest ona po prostu tłumaczeniem staronordyckiego słowa „Midgard”, oznaczającego świat ludzi w nordyckiej mitologii. Co ciekawe, jego staroangielski odpowiednik, „Middangeard”, pojawia się kilka razy w epickim poemacie heroicznym pt. „Beowulf”. Utwór ten, nieznanego autorstwa, jest jednym z najstarszych dzieł literatury staroangielskiej. Szacuje się, że w formie ustnej istniał już w VIII wieku, zaś około roku tysięcznego został spisany w zachodniosaskim dialekcie języka staroangielskiego.
Poemat ten został zresztą przetłumaczony przez Tolkiena na współczesny język angielski, a także opatrzony jego komentarzem. Co ciekawe jednak, tłumaczenie to ukazało się po raz pierwszy dopiero w 2014 roku (w Polsce – rok później). Czemu tak późno? Podobno sam Tolkien nie był zachwycony swoim tłumaczeniem i stale coś w nim poprawiał; ostatecznie dopiero jego syn Christopher Tolkien (znany jako redaktor wielu dzieł Tolkiena wydanych dopiero po jego śmierci, a także jako ortodoksyjny strażnik jego spuścizny) przygotował tłumaczenie do wydania – wraz z dodatkami i wykładami dotyczącymi słownictwa. Wykłady te Tolkien uznał prawdopodobnie za niezbędne, ponieważ tłumacząc dzieło bardziej starał się oddać jego sens, niż dokładnie tłumaczyć go słowo w słowo. Mógł więc uznać za uzasadnione wyjaśnienie ewentualnych związanych z tym tłumaczeniem wątpliwości.
Pierwszym językiem, który Tolkien stworzył, była właśnie quenya. Był chyba zadowolony ze swojego dzieła, skoro przypisał później ten język najszlachetniejszym z elfów. I tak, począwszy właśnie od języków, Tolkien stopniowo składał swój wielki, alternatywny świat; pod wieloma względami podobny do naszego, a jednocześnie tak bardzo różny.
Wiemy również, że od najmłodszych lat Tolkien lubił również rysować. Choć nigdy nie zajmował się tym na poważnie, to jednak po latach, kiedy przyszło mu wydać „Hobbita…”, sam stworzył do niego szereg barwnych ilustracji, cechujących się wprawdzie pewną prostotą, ale jednocześnie eleganckich, nietuzinkowych i zapadających w pamięć. Na pewno znakomicie oddawały klimat historii.
Na tropie kulturowych inspiracji
Tolkien czerpał przy tym ze sprawdzonych wzorców – wyraźnie inspirował się chrześcijańską Biblią (widać to zwłaszcza w „Silmarillionie”), czerpiąc z niej nie tylko wiele motywów – w tym najważniejszy: walki dobra ze złem, ale niekiedy także i styl (w „Silmarillionie” odnajdujemy typowo biblijne frazy, metafory, patos). Mamy postać Jedynego – Eru, stwórcy Śródziemia, pod wieloma względami przypominającego postać Boga Ojca, Melkor zaś, jeden z Ainurów, jest ewidentnie wzorowany na Szatanie i tak samo jak on buntuje się przeciwko Bogu i jego stworzeniu. On również zatruwa je (poprzez wprowadzenie fałszywych nut do Muzyki Ainurów, dzięki której powstał świat), „wodzi na pokuszenie” i stara się przejąć nad nim władzę.
Chrześcijańskie inspiracje Tolkiena w ogóle nie powinny dziwić, zważywszy fakt, że uważał się on za gorliwego katolika (właśnie tak – choć był Brytyjczykiem, jego matka, wbrew woli rodziców i teściów w 1899 roku przyjęła katolicyzm i w jego duchu wychowała swoje dzieci). Jedno jednak, co może zastanawiać w twórczości Tolkiena, to smutna, ponura atmosfera, jaką stworzył on wokół zagadnienia śmierci w Śródziemiu. Podczas gdy wiadome jest, że elfowie po śmierci trafiają do cudownego Valinoru, los zmarłych ludzi pozostaje zagadką, której rozwiązanie znane jest tylko Eru. Elfowie, logicznie wnioskując, podejrzewali, że skoro ludzka śmiertelność jest darem, dusze zmarłych ludzi muszą trafiać do jakiegoś wspaniałego miejsca. Ale to jednak tylko domysły. W rzeczywistości nie wiemy, dokąd trafiają po śmierci ludzie Śródziemia. Jednak nawet w przypadku elfów, których przeznaczeniem jest po śmierci Valinor, śmierc nie jest czymś dającym nadzieję, czymś co ma przynieść szczęście u boku Boga (jak w chrześcijaństwie, a zwłaszcza w katolicyzmie), ale wydarzeniem niezwykle smutnym – przede wszystkim dla bliskich zmarłego. Wydaje się więc, że Tolkien patrzył na śmierć z bardzo ludzkiej, a nie teologicznej perspektywy – to jednak oczywiście tylko jedna z możliwych interpretacji.
Ainurowie, czyli wyższe byty powołane przez Eru do życia, by sprawować pieczę nad światem, przypominają chrześcijańskie anioły czy archanioły, ale jednocześnie także pogańskie bóstwa zaczerpnięte z różnych europejskich mitologii. Szczególne miejsce w sercu Tolkiena miała mitologia celtycka, ale również nordycka czy islandzka. Jednym z najbardziej ewidentnych tego przykładów są imiona krasnoludów występujących w „Hobbicie…”: Balin, Bifur, Bofur, Bombur, Dwalin, Nori, Thorin, Fili, Kili, Gloin, Dori, Oin i Ori. Tolkien bynajmniej sam ich nie wymyślił – pochodzą one z islandzkiej pieśni, pt. „Wieszczba Wölwy”, w której noszą je karły. Na tym jednak smaczki się nie kończą; Tolkien znał bowiem dobrze język islandzki i, znając pochodzenie i znaczenie każdego z tych imion, starał się tak dobierać je do postaci, by jak najlepiej do nich pasowały. W ten sposób udało mu się osiągnąć efekt humorystyczny, ale też dać przyszłym badaczom swojej twórczości (których istnienia, pisząc „Hobbita…” dla własnej przyjemności, z pewnością się nie spodziewał) intrygującą zagadkę do zbadania.
Takich zagadek ostatecznie zostawił w swojej twórczości tyle, że nie sposób ich zliczyć. Jego dzieła – i to jeden z wielu dowodów na ich wyjątkowość – można czytać na wielu poziomach. Młodszy i mniej wyrobiony czytelnik znajduje tutaj barwną, fantastyczną, pełną przygód i niezwykłych stworzeń historię. Im jednak więcej wiemy o literaturze i kulturze, tym więcej inspiracji jesteśmy w stanie wytropić, nie mówiąc już o tym, jak wiele poważnych prac naukowych powstało na temat różnorodnych inspiracji J.R.R. Tolkiena.
80 lat „Hobbita”
Pracę nad opowiastką dla dzieci „Hobbit, czyli tam i z powrotem” Tolkien zakończył w 1936 roku. Zanim zdecydował się wysłać go do wydawcy, skromny (jego skromność, nawiasem mówiąc, jest urzekająca – widać ją zwłaszcza w „Listach”) autor postanowił zasięgnąć opinii znajomych. Kopia powieści, za sprawą pewnej wpływowej koleżanki pisarza, trafiła w ręce Stanleya Unwina – znanego, a przy tym wymagającego wydawcy. Unwin postanowił działać nieszablonowo – jako eksperta „zatrudnił” swojego dziesięcioletniego syna Raynera i dał mu, jako pierwszemu, „Hobbita…” do przeczytania. „Ekspert” przeczytał historię zafascynowany od deski do deski, co przesądziło o decyzji, by rzecz wydać – i tak się stało w 1937 roku. Książka odniosła ogromny sukces – i odnosi go do dziś. Na całym świecie wydano już ponad sto milionów jej egzemplarzy w ponad pięćdziesięciu językach.
Jednak mimo tej popularności, późniejsze wydanie „Władcy Pierścieni” i „Silmarillionu” nie okazało się wcale łatwą sprawą. Co innego bowiem krótka opowieść dla dzieci, a co innego sześciotomowe, opasłe dzieło przeznaczone dla nieco starszych czytelników. Wydawca „Hobbita…” Allen&Unwin nie zgodziło się na warunek Tolkiena, by obie wzmiankowane powieści wydać bez możliwości uprzedniego wglądu w rękopisy, więc Tolkien początkowo zrezygnował z ich usług, zwracając się do Wydawnictwa Collins. To jednak, mimo początkowego entuzjazmu, wkrótce zaczęło domagać się skrócenia znacznych fragmentów tekstu, na co Tolkien zgadzać się nie miał zamiaru. Ostatecznie po wznowieniu rozmów z Allen&Unwin (które teraz reprezentował już dorosły, dawny „recenzent” „Hobbita…”, Rayner Unwin), zapadła decyzja o wydaniu samego tylko „Władcy Pierścieni”, bez szczególnych zmian i skrótów, za to w trzech, a nie w sześciu tomach (stąd błędne traktowanie „Władcy…” jako trylogii), czego przyczyną miały być horrendalne w tamtym czasie ceny papieru drukarskiego.
„Silmarillion” musiał dopiero poczekać na swoją kolej i ukazał się niestety dopiero po śmierci Tolkiena, podobnie jak wiele innych jego dzieł i prac. Wszystko też wskazuje na to, że to jeszcze nie koniec i będą pojawiały się kolejne publikacje – tym razem Christopher Tolkien postanowił zredagować i opublikować kompletną historię Berena i Lúthien. Znamy ją wprawdzie choćby z „Silmarillionu”, tam jednak Tolkien zawarł dopiero jej ostateczną wersję. W książce mają zaś być zaprezentowane wszystkie wersje począwszy od pierwotnej (oraz opatrzone komentarzem). Dla pasjonatów może to być interesująca pozycja – w końcu opowiada o historii dwojga najbardziej ulubionych przez samego Tolkiena postaci, do których ogromnej, wzruszającej miłości porównywał swój własny związek z ukochaną żoną Edith.
To jednak, na co wszyscy polscy miłośnicy i miłośniczki czekają już od lat, to polskie wydanie dwunastotomowej „The History of Middle-Earth”. Trudno pojąć, czemu to dzieło Tolkiena, bardzo dokładnie opisujące Śródziemie, wciąż jeszcze nie ukazało się na naszym rynku. Wielka szkoda.
O tym, na czym polega fenomen Tolkiena można pisać dużo więcej i dłużej, z zafascynowaniem przyglądając się pojedynczym klockom składającym się na tę monumentalną układankę: wciągającej historii, nieszablonowym, ale „znajomym” czytelnikowi postaciom, pełnej rozmachu kreacji świata, kreatywnemu wykorzystaniu znanych toposów, fascynującym literackim i kulturowym inspiracjom czy uniwersalnym wartościom, jakie Tolkien wyraźnie zawiera w swojej twórczości… Ale można też powiedzieć, że jest to po prostu rzadko spotykany przykład dobrze wykonanej, twórczej roboty. Tolkien, wielki erudyta, językowy artysta, był zarazem znakomitym, literackim rzemieślnikiem. I prawdopodobnie jeszcze długo będzie cieszył się popularnością.
Autorką tekstu jest Magdalena Goetz.
Poznaj Lamdalfa! Znajdziecie go na Molom.pl