Wojciech Zembaty to twórca o wielu talentach: pisarz, poeta, scenarzysta. W 2016 roku wydawnictwo Powergraph opublikowało napisane przez niego „Dymiące zwierciadło”, pierwszą część cyklu „Głodne Słońce”, brutalnej i niezwykle oryginalnej opowieści o alternatywnych dziejach Ameryki Południowej, która odparła inwazję białoskórych demonów zza morza. Teraz do księgarń trafił drugi tom cyklu – „Ołtarz i Krew”. Z tej okazji przeprowadziliśmy z autorem bardzo ciekawy wywiad. Zapraszamy do lektury!
Czym jest dla Ciebie pisanie?
Z pisaniem jest jak z miłością. Potrafi człowieka uszczęśliwić, ale też sponiewierać. Zniszczyć. Przy długich formach, powieściach, człowiek dłubie i dłubie, dodaje cegiełki latami, jak samotny karzełek, który próbuje postawić Wielki Mur. Jest się takim małym i słabym w tym procesie. A potem bach, przychodzi moment, o którym Mickiewicz pisał w „Dziadach”. Demiurgiczny haj. Smok zrywa się lotu, opowieść zaczyna żyć własnym życiem. Moment mija, a ty przecierasz oczy i już sam nie wiesz. Czy to na pewno był smok? A może rozdęta ropucha?
Do księgarń trafiła właśnie druga część „Głodnego słońca”. Dlaczego zdecydowałeś się osadzić akcję swojego cyklu w Ameryce Południowej? Co zafascynowało Cię w tamtejszych kulturach?
Na studiach, podczas zajęć z profesorem Andrzejem Wiercińskim, który przyjaźnił się ze słynnym gnostykiem Prokopiukiem i sam był niczym postać z fantasy, zetknąłem się z różnymi dziwnymi historiami. Kabała, szamanizm, gnoza. Ale wszystko bladło przy rytuałach Azteków. Wojownik bratał się z jeńcem. Potem patrzył, jak przyjaciel umiera na arenie, obdarty żywcem ze skóry. Wszystko odbywa się pod wpływem psylocybiny, z masową publiką włącznie. Tej samej psylocybiny, która kochali hippisi i którą naukowcy leczą depresję i traumy.
Nie mogłem tego ogarnąć. Tłum ludzi zażywa substancje, która totalnie zwiększa empatię, wrażliwość i współczucie, a potem odstawia na wielkim stadionie taki dziki hardkor. Kanibalizm, tortury, muzyka. Tańce i kostiumy z piór. Jak parada samby w obozie koncentracyjnym. A przy tym, jest w tym upiornym spektaklu coś niepokojąco znajomego. Coś z reality show.
I ten motyw już mną został. Ale jeszcze bez opowieści, bo wtedy nie umiałem pisać. Zapamiętałem sobie tło.
Z jakich źródeł korzystałeś, tworząc świat „Głodnego Słońca”?
Licznych (śmiech). Mam nadzieję, że to widać i czuć. Najważniejsza był praca „Aztekowie” Igi Clendinnen . Ta pani była rzadkim i inspirującym połączeniem uczonej i artystki. Odczytała ich kulturę przez pryzmat widowiska, krwawego teatru. Makabrycznego narcyzmu. Wojownicy Azteków byli dla niej jak Kurt Cobain czy Jim Morrison. Celebryci, mężczyźni u szczytu młodości, urody i sił, którzy woleli spłonąć w walce lub na ołtarzu, niż powoli gasnąć. Jest w tym też coś z naszych mediów społecznościowych. Sprzedawanie własnego życia, intymności. Show i szukanie poklasku, coś bardzo współczesnego.
Świetny jest „Meksykański sen. Utracona myśl indiańskiej Ameryki” Le Clezio. Oczywiście „Pamiętniki żołnierza Korteza ” Diaza, autentyczny zapis z podboju Meksyku. Czytałem prace Justyny Olko z Uniwersytetu Warszawskiego, też super. Przydały się do opisów ludów sąsiadujących z Aztekami. Do tego rozmaite kroniki samych Azteków. Portal Mexicolore to kopalnia wiedzy i ilustracji. W przypadku Azteków zachowało się sporo kodeksów obrazkowych, ten utracony świat jest świetnie zilustrowany. Cywilizacja magiczna, de facto z epoki kamienia, która przetrwała do czasów Guttenberga i Lutra. Misjonarze rozmawiali z byłymi kapłanami i wojownikami. Spisali ich relacje.
To tak, jakby ktoś przepytał Ramzesa, Minosa lub Agamemnona. Mamy poezje Azteków, ich obrazy, pisma. Zawdzięczamy to otwartości misjonarzy, a także ich nowożytnej, renesansowej ciekawości. W przypadku takiej Kartaginy, Rzymianie po spaleniu miasta zachowali tylko teksty o rolnictwie, resztę spalili. A i w Polsce naszej pogańskiej kultury po prostu nikt nie opisał.
Jak wyglądał proces powstawania tej serii?
Ja wspomniałem, na studiach złapałem bakcyla. I on czekał gdzieś sobie uśpiony, jak sowiecki szpion w USA. Dziesięć lat później brałem udział w odosobnieniu zen, u nieodżałowanej Małgosi Braunek. Siedziałem na poduszce, obserwując oddech i nagle pomysł na „Głodne Słońce” wyskoczył mi na powierzchnię. Zobaczyłem aztecki miłosny trójkąt; Kata, Ofiarę, Kobietę. I pytanie, co by było, gdyby Kat i Ofiara się znali, a pomiędzy nim była jeszcze Kobieta? Gdyby łączyła ich miłość? I zemsta? To był ten dziwny moment, gdy autor dostaje pomysł na tacy. Ale właściwie od kogo?
To była dość absurdalna sytuacja. Akurat wylali mnie z roboty, urodził mi się syn. Dużo życiowych trudności. Potrzebowałem hartu ducha, wyciszenia, a medytacja temu sprzyja. Zamiast tego dopadli mnie Aztekowie z obsydianowi nożami (śmiech).
Trzy lata czytałem o Aztekach, zmagałem się z hermetycznością tego świata. Pisałem po godzinach. Jak piszesz po całym dniu pracy nad serialem, robota idzie opornie i dość chaotycznie. Potem miałem szczęście znaleźć wydawcę i redaktora. Kasia Kosik strzegła tekstu przed mieliznami i prostowała mi styl. Michał Cetnarowski sam uprawia prozę, którą cenię. Dobrze się rozumiemy. Nie odpuszczał, gdy trzeba było autora przycisnąć i zachęcał, gdy było warto coś dodać. Detale, fundamenty. Dzięki niemu w drugim tomie pojawił się mój ulubiony wątek, czyli historia Citlali i jej demona. Podczas pisania dużo słuchałem muzyki, w tym black metalu, który kiedyś był dla mnie za ostry. I tzw. „pustynnego rocka”. Neurosis, Kyuss i Mgła. Prace nad dwoma tomami trwały ponad siedem lat, ale mam nadzieję, że to wyszło powieści na dobre.
Co sprawiło, że postanowiłeś zacząć pisać fantastykę? Jacy są twoi ulubieni autorzy tego gatunku?
Pisałem już jako dzieciak. Pod koniec liceum publikowałem w Lampie i Iskrze Bożej, takie psychodeliczne wizje a’la David Lynch czy „Las Vegas Parano”. Napisałem też pierwszy większy tekst do „Feniksa”, bez odzewu. Chyba był dosyć mętny.
Po studiach miałem przerwę z gatunkiem, taki detoks. Wtedy ogólnie trzeźwiałem, szukałem swojego miejsca w społeczeństwie. Przez kilka lat pisałem tylko recenzje filmowe. Pracowałem w TVN-ie przy scenariuszach, czasami dosyć okropnych. Sitcomy, telenowele… Nawet komedie romantyczne. Cóż. Ale miałem szczęście do kolegów i mentorów. Nauczyli mnie tworzyć postacie. Postacie, które nie były mną, to było najtrudniejsze do przeskoczenia. Można powiedzieć, że nauczyli mnie zmyślać. Ale też klarowności, szacunku dla odbiorcy. To były cenne lekcje. Pisz tak, żeby ktoś to zrozumiał.
Niektóre projekty, przy których się udzielałem, „Miasto 44” czy dużo później „Belfra”, wspominam bardzo dobrze. Ale to wszystko nie było naprawdę moje. Poczułem, że muszę napisać coś, czego mi nie poszatkują. Bo scenariusze często są zmieniane w ostatniej chwili, wygładzane i kastrowane. Albo zdychają w jakiejś szufladzie czy w sejfie. Musisz pamiętać o kosztach, więc cię pytają, czy ci rycerze naprawdę muszą mieć konie? Bo to strasznie drogo. Nie, kurwa, dam im orzechy kokosowe.
W końcu napisałem opowiadanie „Smocza Królowa”, i posłałem do „Nowej Fantastyki”. Maciek Parowski szybko mi odpowiedział i wziął tekst, w ten sposób dokonując wampirzego ukąszenia. Być może zrujnował mi życie (śmiech). Myślę, że wielu kolegów tak miało. No a potem, od rzemyczka do koniczka, popełniłem pierwszą powieść, „Koniec Pieśni”. Pisząc scenę, jak ciężkozbrojni katafrakci szarżują na barbarzyńców po rzece, magicznie skowanej lodem, pomyślałem odruchowo: „Nie, to nie jest na polskie warunki i budżet. Uwalą mi to. Przecież to są tysiące statystów!”
Co do ulubionych autorów, to na moim Parnasie jest tłoczno. Z fantastyki na pewno mam tam Franka Herberta i Ursulę Le Guin. Ostatnio wróciłem do „Ziemiomorza” i to jest wielka, mądra i cudownie skromna rzecz. Wielu autorów było dla mnie ważnych w różnych okresach życia. Orwell, Witkacy, Vonnegut. Herman Hesse. Kiedyś ubóstwiałem Tolkiena, ale mi trochę przeszło. Chyba przez te ekranizacje. IMHO Peter Jackson rozebrał staruszka Tolkiena do rosołu i kazał mu tańczyć na rurze. Szkoda, że adaptacji nie nakręcił Stanley Kubrick. Bo były takie plany. Może wyszłoby mniej efekciarsko.
Bardzo cenię Martina, zwłaszcza starsze, krótkie formy, takie jak „Piaseczniki” czy „Pieśń dla Lyanny”. Chyba mało kto z fanów wie, że krwawy George był kiedyś wrażliwym hippisem. Cenię fantasy z zacięciem antropologicznym i złożonym tłem, jak u Bakkera, Wegnera czy Stovera . Ale staram się urozmaicać dietę. Zakąsić czasem Dostojewskim czy inną klasyką. W wakacje wchłonąłem „Chłopów” Reymonta i to było niesamowite przeżycie. Świetna rzecz, ale nie jako lektura szkolna. Większość tzw. kanonu zupełnie nie nadaje się dla dzieci, a nawet młodzieży. Ludzie zrażają się do książek, bo czytają je za wcześnie, z przymusu. Jak ktoś, kto sam nigdy się nie zakochał, ma zrozumieć „Lalkę” Prusa? A przecież to powinna być kultowa powieść stalkerów (śmiech).
Wedle notki zamieszczonej na stronie Powergraphu mieszkasz w Japonii. Jak wygląda tamtejszy rynek fantastyki? Czym różni się od polskiego?
Notka nie kłamie, ale o rynku wiem mało. Znam „Nausicę” i „Mononoke”, no i gry „Dark Souls”. Klasykę. Po japońsku niestety nie czytam. Nie chce się zbłaźnić, zwłaszcza, że wasi czytelnicy znają się pewnie na tym dużo lepiej ode mnie. Ale przyglądam się moim dzieciom, wiek w okolicach przedszkola i wczesnej podstawówki. I widzę, że gdyby nie moje starcze wrzuty, typu „Asterix” czy „Krecik”, to one spokojne karmiłyby się produkcją lokalną. „Ultraman”, „Doraimon”, „Ampanman”. To są bajki emitowane chyba od lat sześćdziesiątych. Nieprzerwanie. Jakby u nas wciąż kręcili „Porwanie Baltazara Gąbki”. Więc mam dość oczywistą refleksję, że w Japonii rynek rodzimy jest bardzo silny, a import anglosaski znikomy. To raczej oni eksportują estetykę.
Tu książki fantasy mają zupełnie inny wygląd. Po części dlatego, że są malutkie, co wynika ze skondensowanego alfabetu, znaków kanji. U nas wiadomo, że jak fantasy, to na okładce musi być duży rycerz, duży wiking albo coś w ten deseń. W Japonii nawet jak na okładce jest samuraj, to czasem ma uszy królika. Albo srebrną grzywkę. Chyba nie ma tu jednego wzorca mężczyzny – twardziela, jak u nas. Fantastyka czerpie ze starej, rodzimej popkultury, która jest starsza od tej zachodniej i sięga epoki Edo. Czerpie też z rodzimego politeizmu, demonologii, wierzeń shinto.
Do tego dochodzi kultura cosplay, a także dość szokująca erotyka. Bywa grubo. To w japońskiej księgarni dla otaku dowiedziałem się, co potrafią wyczyniać w łóżku ośmiornica i quasi-kobieca, elfia istotka z wielkimi oczami. Osiem macek, człowieku, osiem macek.
Jakie masz literackie plany na przyszłość? Nad czym obecnie pracujesz?
Dłubię przy dużej powieści historycznej, bez fantasy. Oraz odjechanej fantastyce w realiach z historii Polski, za którą nasi talibowie odetną mi głowę. I jaja.
Czy dorastanie z ojcem, który również zajmował się pisaniem pomagało, czy przeszkadzało w tworzeniu własnych fabuł?
I to, i to. Z jednej strony miałem dostęp do dobrych książek i filmów. Oraz zachętę, aby je pochłaniać. Ojciec lubił fantastykę, tłumaczył na polski Harrisona. Przeszedłem także rodzaj treningu językowego. Kiedyś staruszek pouczył mnie, że jak już opowiadam historię, na przykład o szkolnej solówie, to nie mam posługiwać się ciągiem gestów, onomatopej i bluzgów. Bach, jeb, bum to jednak trochę za mało. Należy literacko przedstawić protagonistów i tło, opisać jak bohater uderzył przeciwnika prawym sierpowym w szczękę. Pamiętam, że byłem w szoku. Chyba nie wie bardzo wiedziałem, co to szczęka (śmiech).
Z drugiej strony, jak jesteś dzieckiem znanego twórcy, to nikogo nie zaskoczysz debiutem czy fajnym pomysłem. Jest w tym element deprymujący, takie podcięcie skrzydeł. Zdolny, no tak, wiadomo, ojciec też był. Masz wrażenie, że otoczenie właśnie tego się po tobie spodziewa. Co gorsza, czasem wietrzy nepotyzm i przekręt. Tu mam dygresję japońską. W tradycyjnych profesjach artystycznych i rzemiośle, np. w branży teatru Kabuki, zawody są w Japonii dziedziczone. Czasami od średniowiecza pałeczkę perukarza czy tancerza przekazuje się w jednej rodzinie. Więc ja realizuję chyba ten model japoński.
Jest jeszcze kwestia wzorca osobowego. Mój tata był cudownym człowiekiem, ale nękały go różne demony. Chorował na CHAD, rodzina się przez to rozpadła.
Dochodził do tego etos rockmana. Ten cały styl. Osobiście szukam przeciwwagi dla związanego ze sztuką chaosu i autodestrukcji, to właśnie zawdzięczam ojcu. Może gdyby nie on, pisałbym więcej i bardziej obsesyjnie. Ale ja nie do końca ufam literaturze, mam takie buddyjskie skrzywienie. Staram się „odgubiać”. Medytuję, ćwiczę jogę, piekę chleb. W Japonii musiałem się tego nauczyć, bez polskiego chleba czułem się jak Robinson Cruzoe. Cenne rady znalazłem w „Chłopach”. Bochenek musi wyrastać na desce, nie w naczyniu.
Pracujesz też przy scenariuszach telewizyjnych – czy planujesz przenieść swoje powieści do tego medium?
(śmiech) Jak znajdziesz mi producenta… A tak serio, to pewnie, że nie pogardziłbym kasą. I z chęcią zobaczyłbym, co z „Głodnym Słońcem” zrobiłyby inne umysły. Bo co dwie głowy to nie jedna. Tak było z „Grą o tron”. Lubię powieść, ale serial ją jeszcze wzbogacił. To powiedziawszy, chyba nie chciałbym dłubać przy scenariuszu według własnej prozy, ślęczeć nad nim. To już przeszłość. Nie lubię powrotów, wolę nieznane krainy.
Dziękujemy za wywiad!