Wywiady

To zatrważające, że mimo upływu dziesiątek lat niewiele się zmieniło – wywiad z Niną Majewską-Brown, autorką Z czworaków na salony

Na tle burz­li­wych prze­mian spo­łecz­nych lat pięć­dzie­sią­tych zro­dzi­ły się dwa meza­lian­se. Nina Majew­ska-Brown z kro­ni­kar­skim zacię­ciem odtwo­rzy­ła losy rodu Tar­now­skich oraz osób zamiesz­ku­ją­cych w czwo­ra­kach przy ich dworku.

 ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: „To te tema­ty wybra­ły mnie” – mówi­ła Pani w cza­sie naszej ostat­niej roz­mo­wy. Czy tak samo było z powie­ścią „Z czwo­ra­ków na salo­ny”? Jak tra­fi­ła Pani na tę historię?

NINA MAJEWSKA-BROWN: Tym razem było podob­nie, choć nie ukry­wam, że ta powieść sta­ła się tro­chę moją oso­bi­stą sen­ty­men­tal­ną podró­żą w cza­sy dzie­ciń­stwa, bo dosko­na­le pamię­tam czwo­ra­ki w mająt­ku dziad­ków i ludzi w nich mieszkających.

Temat nie poja­wił się przypadkowo.

Ludzie, któ­rzy dzie­li­li się histo­ria­mi zwią­za­ny­mi z bole­sny­mi wojen­ny­mi doświad­cze­nia­mi, poby­tem w obo­zach, get­cie, w cza­sie powsta­nia, opo­wia­da­li rów­nież o tym, jak trud­no było odna­leźć się w nowej powo­jen­nej rzeczywistości.

Nie bez koze­ry zwy­kło się mawiać, że przed woj­ną było ina­czej, żyło się lepiej. I nie doty­czy to tyl­ko oczy­wi­stej sytu­acji zwią­za­nej z koniecz­no­ścią odbu­do­wy zruj­no­wa­ne­go kra­ju, ale też spo­łecz­ny­mi zmia­na­mi. Tymi orga­nicz­ny­mi wyni­ka­ją­cy­mi z powo­jen­nej sytu­acji, ale też tymi – albo przede wszyst­kim tymi – zwią­za­ny­mi z kształ­to­wa­niem się nowe­go ustro­ju pań­stwa i warstw społecznych. 

Więk­szość Pani twór­czo­ści poświę­co­na jest ofia­rom oraz oso­bom oca­lo­nym z Auschwitz. Tym razem, choć takie wąt­ki poja­wia­ły się już wcze­śniej w Pani twór­czo­ści, sku­pi­ła się Pani na zde­rze­niu róż­nych klas spo­łecz­nych w nowym ludo­wym ładzie, któ­ry teo­re­tycz­nie zrów­nał chło­pów z pana­mi. Skąd ta zmia­na? I czy pla­nu­je Pani dal­sze książ­ki doty­ka­ją­ce tej kwestii?

Pobyt w obo­zie, dra­ma­tycz­ne wojen­ne prze­ży­cia, były trau­ma­mi, z któ­ry­mi przy­szło się zmie­rzyć po odzy­ska­niu wol­no­ści. Oka­zy­wa­ło się, że wie­lu nie mia­ło do cze­go i kogo wra­cać. Ludzie tra­ci­li doro­bek życia, ale też całe rodziny. 

Życie z trau­mą, nigdy nie­za­bliź­nio­ną raną, bez wspar­cia psy­cho­lo­gicz­ne­go i far­ma­ceu­tycz­ne­go, było nie­zwy­kle trud­ne i kła­dło się cie­niem na dal­szym życiu całej rodzi­ny.  W dodat­ku, jak­by tego było mało, poja­wił się nowy spo­łecz­ny ład, któ­ry miał zrów­nać ludzi. Nie­spo­dzie­wa­nie oka­za­ło się, że przy sto­le spo­ty­ka­li się ci, któ­rym słu­żo­no i ci, któ­rzy słu­ży­li „lep­sze­mu państwu”.

Daw­ne zwy­cza­je ode­szły w nie­pa­mięć, a nowe regu­ły dla wie­lu były nie do zaakceptowania.

Nie tyl­ko poja­wi­ło się pejo­ra­tyw­ne okre­śle­nie kla­so­we­go wro­ga, kuła­ka, któ­re­go winio­no za wszel­kie zło, ale rów­nież nastą­pi­ła kolek­ty­wi­za­cja zwią­za­na z ode­bra­niem mająt­ku i zesła­niem. Na pała­co­we i dwor­skie par­kie­ty, do boga­tych domów, wpusz­czo­no „pro­sty lud”, czy­li tych, któ­rzy dotych­czas mie­li nie­wie­le, ale też nicze­go usza­no­wać nie potrafili.

Na salo­nach, dosłow­nie, poja­wi­ły się świ­nie i kro­wy. Dla odmia­ny daw­ni wła­ści­cie­le byli zmu­sze­ni roz­po­cząć skrom­ne życie z dala od gro­bów naj­bliż­szych i rodzin­nych domów.

Te kwe­stie spo­łecz­ne ukształ­to­wa­ły nas jako spo­łe­czeń­stwo i z tym więk­szym zacie­ka­wie­niem po nie się­gam. Ale raczej nie pla­nu­ję kolej­nej książ­ki o tej tematyce.

W przy­pad­ku Auschwitz mówi­ła Pani, że musi się spie­szyć, ponie­waż odcho­dzą ludzie pamię­ta­ją­cy te histo­rie, więc trze­ba je opo­wie­dzieć tu i teraz. A w przy­pad­ku histo­rii pol­skiej wsi? 

Jest dokład­nie tak samo. Mam poczu­cie, że to ostat­nie chwi­le, by zapy­tać nesto­rów rodów o tam­ten czas. Wszyst­ko tak szyb­ko odcho­dzi w nie­pa­mięć. Śmierć odbie­ra głos ostat­nim świadkom. 

Mam wra­że­nie, że w kwe­stii tej tema­ty­ki mie­rzy­my się z pew­ną dwo­isto­ścią: z jed­nej stro­ny jest abso­lut­na kla­sy­ka, jak „Chło­pi”, Wła­dy­sła­wa Rey­mon­ta, „Zna­chor” Tade­usza Dołę­gi-Mosto­wi­cza, któ­re­go ekra­ni­za­cja w reży­se­rii Jerze­go Hof­f­ma­na towa­rzy­szy nam w tele­wi­zji czę­ściej niż „Kevin sam w domu”, „Nad Nie­mnem” Eli­zy Orzesz­ko­wej, „Ludzie bez­dom­ni” Ste­fa­na Żerom­skie­go, „Wese­le” Sta­ni­sła­wa Wyspiań­skie­go… Widzi­my pol­ską wieś na lek­cjach języ­ka pol­skie­go, czy­ta­my lek­tu­ry. Z dru­giej stro­ny „Chłop­ki. Opo­wieść o naszych bab­kach” Joan­ny Kuciel-Fry­dry­szak, „Ludo­wa histo­ria Pol­ski” Ada­ma Lesz­czyń­skie­go, „Cham­stwo” Kac­pra Pobłoc­kie­go czy „Pańsz­czy­zna. Praw­dzi­wa histo­ria pol­skie­go nie­wol­nic­twa” Kami­la Janic­kie­go oka­za­ły się wręcz rewo­lu­cją. Jak to jest: wie­my tak mało czy tak dużo?

Za każ­dym czło­wie­kiem, za każ­dą rodzi­ną skry­wa się uni­ka­to­wa, czę­sto bole­sna histo­ria. To opo­wieść o naszych miej­scach na zie­mi, o minio­nych latach. W mojej oce­nie nigdy dość wspo­mnień, histo­rii. Dla­te­go nie­zmien­nie zachę­cam do tego, by póki czas, dowia­dy­wać się od naj­bliż­szych o tym, skąd pocho­dzi­my, co dzie­dzi­czy­my: trau­my, strach, oba­wy. Miej­my świa­do­mość, że może­my być ostat­nim poko­le­niem, któ­re wysłu­cha tych opo­wie­ści i to od nas zale­ży, czy prze­ka­że­my je dzie­ciom i wnukom.

Postać Mary­si sko­ja­rzy­ła mi się z Zulą, gospo­sią przed­sta­wio­ną przez Panią w książ­ce „Z Powsta­nia do Auschwitz”. Pani Maria, pra­co­daw­czy­ni Zuli, narze­ka­ła, że ta jest leni­wa i nie­do­kład­na, uwa­ża­ła, że w zasa­dzie zatrud­nia ją z łaski i twier­dzi­ła, że tak napraw­dę powin­na ją zwol­nić. W otwar­ciu „Z czwo­ra­ków na salo­ny” widzi­my nato­miast panią Hele­nę, któ­ra narze­ka na kuchar­kę Mary­się: „stoi przede mną gru­be, zło­śli­we bab­sko, któ­re strzę­pi język z byle powo­du i na każ­dym kro­ku oka­zu­je nie­za­do­wo­le­nie”. Rela­cje słu­żą­cych z pra­co­daw­czy­nia­mi raczej nie nale­ża­ły do łatwych?

Z pew­no­ścią nie były to łatwe rela­cje. Gdy pra­cu­je się w pocie czo­ła dla kogoś, kto za ścia­ną wygod­nie wypo­czy­wa w fote­lu z książ­ką w dło­ni, może rodzić się fru­stra­cja. Tym więk­sza, jeśli odgór­nie, sys­te­mo­wo prze­ko­nu­je się nas, że wszy­scy jeste­śmy taki­mi samy­mi ludź­mi i mamy takie same prawa.

Gospo­sie chęt­nie zamie­ni­ły­by się miej­sca­mi ze swo­imi pania­mi, panie nie­ko­niecz­nie zaję­ły­by miej­sca kucha­rek i pokojówek.

Przed woj­ną, jak wspo­mi­na­ją moi roz­mów­cy, każ­dy wie­dział, gdzie jest jego miej­sce i był w jakimś stop­niu pogo­dzo­ny ze swo­ją rolą. Dra­bi­na spo­łecz­na była jasna. Tym­cza­sem w powo­jen­nej Pol­sce wszyst­ko wywró­ci­ło się do góry nogami.

W tym miej­scu nale­ży też zazna­czyć, że w cza­sie oku­pa­cji o wie­le łatwiej było odna­leźć się gospo­siom niż paniom domów, u któ­rych pra­co­wa­ły. To one, robiąc codzien­ne zaku­py, przy­wy­kłe do cięż­kiej pra­cy, zapra­wio­ne w tru­dzie codzien­ne­go dnia, wie­dzia­ły, gdzie „zakom­bi­no­wać”, gdzie zdo­być nie­zbęd­ne pro­duk­ty, etc.

Przed­wo­jen­ne kobie­ty z „dobrych domów” mia­ły nimi sku­tecz­nie zarzą­dzać, a nie je sprzątać.

 Czy kobie­ta w sytu­acji Mary­si mia­ła­by jakie­kol­wiek inne wyj­ście niż pra­cę u Tar­now­skich, któ­rej wyraź­nie nienawidziła?

 Teo­re­tycz­nie tak, bo nikt nie zabra­niał zmie­nić jej życio­wej dro­gi, nie była prze­cież nie­wol­ni­cą. Tyle w teo­rii. W prak­ty­ce nie­wy­kształ­co­na, pro­sta kobie­ta, jeśli w dodat­ku z nie­ślub­nym dziec­kiem u boku, tudzież wdo­wa z dzieć­mi, nie mia­ła wiel­kie­go pola manew­ru. Mogła co naj­wy­żej zostać słu­żą­cą w innej rodzi­nie albo zmie­nić służ­bę na pra­cę w fabry­ce, tyl­ko że żad­na z tych opcji nie gwa­ran­to­wa­ła lep­sze­go życia.

Pro­ściej było trwać w tym, co choć nie­wy­god­ne i nie­za­da­wa­la­ją­ce, było oswo­jo­ne i znajome.

Woj­na nie­po­trzeb­nie zrów­na­ła nas z tymi, któ­rzy dla nas pra­cu­ją” – myśla­ła Hele­na, odno­sząc się do osób, któ­re zatrud­nia­ła. Czy takie nasta­wie­nie w ogó­le mogło ulec zmia­nie, czy tam­to poko­le­nie było ska­za­ne na wza­jem­ną nie­na­wiść i żal?

Nie wyda­je mi się, że może­my mówić o nie­na­wi­ści. Po pro­stu zmie­ni­ły się warun­ki i oko­licz­no­ści życia, zara­bia­nia i pra­cy i jakoś trze­ba było się odna­leźć. A adap­ta­cja nigdy nie jest pro­stą spra­wą. W takich sytu­acjach trze­ba spró­bo­wać się dosto­so­wać. Wal­ka ze zmie­nia­ją­cym się świa­tem zawsze ska­za­na jest na porażkę.

Z czwo­ra­ków na salo­ny” to histo­ria kil­ku meza­lian­sów. W pol­skiej popkul­tu­rze chy­ba naj­słyn­niej­sze przy­kła­dy takich roman­sów to Mary­sia Wil­czu­rów­na i Leszek Czyń­ski ze „Zna­cho­ra” oraz Stef­cia Rudec­ka i ordy­nat Micho­row­ski z „Trę­do­wa­tej” Hele­ny Mnisz­ków­ny, oba zresz­tą spo­pu­la­ry­zo­wa­ne przez ekra­ni­za­cje w reży­se­rii Jerze­go Hof­f­ma­na. Któ­rej z tych wizji bli­żej do rze­czy­wi­sto­ści? A może obu rów­nie daleko?

Myślę, że w każ­dej z nich tkwi ziar­no praw­dy. Wie­lo­krot­nie prze­ko­ny­wa­łam się o tym, że życie pisze sza­lo­ne sce­na­riu­sze i wszyst­ko jest moż­li­we. Ale nie­wąt­pli­wie każ­da z tych histo­rii jest dra­ma­tycz­na, bole­sna, peł­na wąt­pli­wo­ści i nadziei. Miłość nie wybiera.

Moż­na by ocze­ki­wać, że dla Gabry­si miłość ze stro­ny „dzie­dzi­ca” będą­ca prze­pust­ką do lep­sze­go świa­ta będzie speł­nie­niem marzeń, tym­cza­sem dziew­czy­na jest prze­ra­żo­na każ­dym gestem z jego stro­ny. Cze­go tak oba­wia­ła się dziewczyna?

Gabry­sia, wbrew wła­snej woli, zna­la­zła się w zawie­sze­niu mię­dzy dwo­ma świa­ta­mi. Tym z czwo­ra­ków i tym dwor­skim. „Lep­sze pań­stwo” nie roz­ło­ży­ło sze­ro­ko ramion, by przy­jąć pro­stą dziew­czy­nę w poczet rodzi­ny, a „swoi” uzna­li, że już do nich nie nale­ży. Jej histo­ria poru­szy­ła mnie najbardziej.

Miłość zawsze pod­szy­ta jest nie­pew­no­ścią. Gabry­sia nie potra­fi­ła zro­zu­mieć, uwie­rzyć, że syn dzie­dzi­ca jest szcze­ry i ma w sto­sun­ku do niej, pro­stej dziew­czy­ny, uczci­we zamia­ry. Mia­ła świa­do­mość, jak bar­dzo będzie wyśmia­na, jeśli wszyst­ko oka­że się tyl­ko jego chwi­lo­wym kapry­sem. I choć nie zro­bi­ła nicze­go złe­go, nie zachę­ca­ła i go nie kokie­to­wa­ła, ten, nie zwa­ża­jąc na obo­wią­zu­ją­ce towa­rzy­skie i spo­łecz­ne zasa­dy, otwar­cie dekla­ro­wał, co do niej czuje.

Dziew­czy­na wie­dzia­ła, że jeśli nie zosta­nie żoną przy­szłe­go dzie­dzi­ca, we wsi nie znaj­dzie się dla niej miej­sce. Nie zazna spo­ko­ju. To odwiecz­ny miło­sny dra­mat i dyle­mat zwią­za­ny z prze­kra­cza­niem spo­łecz­nych konwenansów.

Zazwy­czaj, zamiesz­ku­jąc w domu rodzin­nym męża, oba­wia­my się rela­cji z teścio­wą, rodzi­ną. Ona musia­ła zmie­rzyć się z tym pro­ble­mem na wszyst­kich moż­li­wych płasz­czy­znach. Poczy­na­jąc od ubio­ru, przez manie­ry, ogła­dę, na spo­so­bie postrze­ga­nia świa­ta kończąc. 

Jak mogła wyglą­dać rela­cja syno­wej-chłop­ki z teścio­wą z dworku?

Wszyst­ko mogło pójść nie tak, ale przy odro­bi­nie dobrej woli, taka rela­cja mogła być nawet przy­ja­ciel­ska. Pro­blem tyl­ko pole­ga na tym, że „matro­ny”, nawet te bez spo­łecz­nych uprze­dzeń, mają pro­blem z zaak­cep­to­wa­niem żony syna pod wła­snym dachem. Wyda­je im się, że wszyst­ko wie­dzą i potra­fią naj­le­piej, że tyl­ko z ich zda­niem nale­ży się liczyć. W dodat­ku ktoś był na tyle bez­czel­ny, że „ode­brał” im uko­cha­ne­go syna.

Wystar­czy się rozej­rzeć po rodzi­nie i zna­jo­mych, by odna­leźć takie przykłady.

Więc wyobraź­my sobie, co musia­ła czuć bied­na dziewczyna.

Nie­zwy­kle ude­rzy­ło mnie, jak nie­spra­wie­dli­wie Tar­now­scy trak­to­wa­li swo­je dzie­ci – syn i cór­ka postą­pi­li bar­dzo podob­nie, a zosta­li potrak­to­wa­ni skraj­nie inaczej.

 Nie był to odosob­nio­ny przy­pa­dek. W cza­sie pra­cy nad książ­ką natknę­łam się na dwie podob­ne histo­rie. Trud­no było w nie uwie­rzyć, a jed­nak oka­za­ły się prawdą.

I to zatrwa­ża­ją­ce, że mimo upły­wu dzie­sią­tek lat nie­wie­le się zmie­ni­ło. Męż­czy­zna, gdy roman­su­je, zdra­dza, oszu­ku­je, czę­sto­kroć jest podzi­wia­ny przez kole­gów, a jego grzesz­ki są wyba­czal­ne. Ale gdy podob­nie zacho­wu­je się kobie­ta, natych­miast ma przy­kle­jo­ną łat­kę ladacznicy.

I Tar­now­scy, oczy­wi­ście przy­kła­da­jąc inną ska­lę, podob­nie potrak­to­wa­li wła­sne dzie­ci. Na zacho­wa­nie syna przy­mknę­li oko, cie­sząc się po kątach, że się ustat­ko­wał i już nie zali­cza panie­nek w mie­ście. Co do cór­ki mie­li zgo­ła inne podej­ście. Nie speł­ni­ła ich ocze­ki­wań, bo mia­ła czel­ność zako­chać się w parob­ku. I nie mia­ło to zna­cze­nia, że chło­pak oka­zał się szla­chet­ny i przed­się­bior­czy, zapew­nia­jąc ich dziec­ku dobre życie. Liczy­ło się tyl­ko to, co powie­dzą ludzie.

W dodat­ku nie było się czym chwa­lić. Zięć nie był ani praw­ni­kiem, ani eko­no­mi­stą, tyl­ko zwy­kłym pra­cow­ni­kiem w majątku.

I jak to zwy­kle bywa, naj­prost­szym roz­wią­za­niem kło­po­tów oka­za­ło się odsu­nię­cie pro­ble­mu od sie­bie, czy­li dosłow­ne wygna­nie dziew­czy­ny z domu. Rekom­pen­sa­tą miał być skrom­ny mały domek na dru­gim koń­cu Polski.

W książ­ce nie dopo­wie­dzia­łam tej histo­rii do koń­ca. Po latach, gdy Tar­now­scy zaczę­li nie­do­ma­gać na zdro­wiu i wyma­gać opie­ki, ta spa­dła na cór­kę, a nie na syna. Wpro­si­li się do niej bez naj­mniej­szych zaha­mo­wa­ni, zapo­mi­na­jąc o tym, jak wcze­śniej byli nią zawiedzeni.

Chy­ba naj­bar­dziej zapa­dła w pamięć roz­mo­wa Hele­ny i Tade­usza: „Dziec­ko to nie nasz pro­blem”, „Ale to był­by nasz wnuk albo wnucz­ka”, „Daj spo­kój, zaraz tam wnuk. Ot, dziec­ko syna z dziew­ką”. To, że nie­ślub­ne dziec­ko nie mogło­by dzie­dzi­czyć, to jed­no, ale uda­wa­nie, że w ogó­le nie istnieje?

 Nie cho­dzi­ło o dzie­dzi­cze­nie mająt­ku, tyl­ko genów, któ­re zosta­ły tak… fatal­nie zain­we­sto­wa­ne, a może zmar­no­wa­ne, w byle kogo. W związ­ku z tym nie widzia­no potrze­by przej­mo­wa­nia się losem potomka.

W posło­wiu przed­sta­wia Pani krót­ko, jak wyglą­da­ły póź­niej­sze losy boha­te­rek i boha­te­rów. O jed­nej z par pisze pani, że zgnu­śnie­li i są peł­ni pre­ten­sji do świa­ta, dru­ga nato­miast cie­szy się życiem. A czy dowie­dzia­ła się Pani, jak z per­spek­ty­wy cza­su oce­nia­ją wybo­ry ze swo­jej mło­do­ści? Czy ponow­nie zary­zy­ko­wa­li­by meza­lian­se, czy może wybra­li­by bez­piecz­niej­szą dro­gę i brak kon­flik­tów w rodzinie?

 Mimo że mał­żeń­stwo pod­ku­chen­nej Gabry­si było trud­ne i burz­li­we, cze­go nie uła­twia­ło zamiesz­ka­nie we dwo­rze, tuż obok peł­nych pre­ten­sji i ocze­ki­wań krew­nych z czwo­ra­ków, to po latach wyzna­ła, że żału­je jed­nej rze­czy. Że nie wypro­wa­dzi­ła się z mężem na tak zwa­ne „swo­je”. Wte­dy unik­nę­ła­by wie­lu nie­po­trzeb­nych konfliktów.

Jed­nak nigdy nie pod­ję­ła z part­ne­rem takiej roz­mo­wy, bo ani nie wyobra­ża­ła sobie sie­bie np. w mie­ście, ani nie chcia­ła ode­brać jemu tego, co kochał, czy­li dwor­ku i miesz­ka­nia na wsi. Pozor­nie wygra­ną oka­za­ła się cór­ka Tar­now­skich, któ­ra z dala od rodzi­ny wio­dła spo­koj­ne życie. W rze­czy­wi­sto­ści nigdy nie upo­ra­ła się w trau­mą odrzu­ce­nia przez rodzi­ców. Tęsk­ni­ła za rodzin­nym domem. Bio­rąc pod uwa­gę, że w tam­tych cza­sach nie było opie­ki psy­cho­lo­gicz­nej, a o pój­ściu do psy­chia­try nie było mowy, bo prze­cież z ich porad korzy­sta­li tyl­ko „waria­ci”, musia­ło być jej nie­zwy­kle trudno.

Wiem jak bole­sna jest stra­ta domu, więc mogę sobie wyobra­zić co czu­ła. I pomy­śleć, że wystar­czy­ły odro­bi­na tole­ran­cji i spusz­cze­nia z tonu, zaprze­sta­nie myśle­nia o tym, co powie­dzą o nas inni, by uszczę­śli­wić wszyst­kich domowników. 

W posło­wiu nie poja­wia się Rozal­ka, dość waż­na dla fabu­ły, choć trze­cio­pla­no­wa boha­ter­ka. Czy wie Pani, co się z nią sta­ło? Czy wciąż żyje? Pozna­ła praw­dę o swo­ich korzeniach?

Roza­lia zmar­ła, jeśli się nie mylę, dwa lata temu. Do ostat­nich dni była dum­ną, wynio­słą kobie­tą, któ­ra przez całe życie lek­ce­wa­ży­ła innych. Po przy­bra­nej mat­ce odzie­dzi­czy­ła spo­ry mają­tek, któ­ry pozwo­lił jej na wygod­ne życie. Nigdy nie wyszła za mąż, żaląc się, że nie może zna­leźć part­ne­ra na swo­im pozio­mie. Bodaj­że w sie­dem­dzie­sią­tych latach wyemi­gro­wa­ła do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, powta­rza­jąc, że Pol­ska jest dla niej zbyt mała.

Kuchar­ka Mary­sia w ostat­nich tygo­dniach życia kolej­ny raz wyzna­ła praw­dę o tym, kto jest ojcem dziew­czy­ny, pisząc do niej dłu­gi list i bła­ga­jąc o spo­tka­nie. Roza­lia była nie­ugię­ta i głu­cha na woła­nie mat­ki. Myślę, że się jej wsty­dzi­ła i za wszel­ką cenę usi­ło­wa­ła ukryć swo­je pochodzenie.

Powieść zosta­ła uzu­peł­nio­na prze­pi­sa­mi z epo­ki, m.in. na tort faso­lo­wy czy lody. Skąd zaczerp­nę­ła Pani te przepisy? 

 – Mię­dzy inny­mi z zeszy­tów kuchar­skich moich babć. Pamię­tam, jak kuchar­ka przy­go­to­wy­wa­ła dania obia­do­we, a bab­cia zaj­mo­wa­ła się wyda­wa­niem pole­ceń i na przy­kład sma­że­niem sera z kmin­kiem czy ubi­ja­niem pian­ki na legu­mi­nę. Mia­ła swo­je ulu­bio­ne prze­pi­sy i nie pozwa­la­ła innym ich wyko­rzy­sty­wać. To są sma­ki moje­go dzie­ciń­stwa, któ­re do dziś wspo­mi­nam. Od cza­su do cza­su sama korzy­stam z tych recep­tur, zabie­ra­jąc bli­skich w sen­ty­men­tal­ną kuli­nar­ną podróż.

Wśród prze­pi­sów zna­lazł się też inny – na tort kasz­ta­no­wy. Przy­znam, że bar­dzo mnie zasko­czył, ponie­waż nie ma w nim wzmian­ki, że cho­dzi o kasz­ta­ny jadalne… 

Bo nie cho­dzi o kasz­ta­ny jadal­ne, tyl­ko o zwy­kłe kasz­ta­ny. To tak zwa­ne bied­ne prze­pi­sy, pocho­dzą­ce jesz­cze z cza­sów woj­ny. Mąka z żołę­dzi czy paster­na­ku, tort mar­chew­ko­wy nie były wyna­laz­ka­mi wege­ta­rian tyl­ko… życia. W trud­nych, też tych oku­pa­cyj­nych cza­sach, gdy nie było nicze­go, nasze bab­ki wspi­na­ły się na szczy­ty pomy­sło­wo­ści, usi­łu­jąc dogo­dzić rodzi­nie. Na jed­nym pale­ni­sku, oszczę­dza­jąc opał, sta­wia­ły pira­mi­dy garn­ków, ukła­da­jąc war­stwo­wo to, co goto­wa­ło się naj­dłu­żej. Czy­li ziem­nia­ki na spo­dzie, wyżej na przy­kład ryba, a nad nią szpinak.

Lubię stu­dio­wać sta­re książ­ki kuchar­skie i odkry­wać zadzi­wia­ją­ce prze­pi­sy, choć­by na gulasz z poro­ża jelon­ka czy potraw­kę z przy­po­mi­na­ją­cych pijaw­ki mino­gów. Oczy­wi­ście nie poku­szę się o ich podanie.

Minę­ła już chwi­la od publi­ka­cji powie­ści – z jakim odze­wem się Pani spotyka?

Ku mojej rado­ści książ­ka bar­dzo się podo­ba, zwłasz­cza tym, któ­rzy pamię­ta­ją odle­głe cza­sy i PRL. I jak zwy­kle poja­wia­ją się nowe opo­wie­ści i szcze­gó­ły uzu­peł­nia­ją­ce histo­rię. To naj­bar­dziej wzru­sza­ją­ce chwile.

 Pre­mie­ra „Z czwo­ra­ków na salo­ny” mia­ła miej­sce tego same­go dnia co „Miłość zosta­wi­łam w get­cie”. Czy to zna­czy, że pra­co­wa­ła Pani nad tymi książ­ka­mi jed­no­cze­śnie? Jeśli tak, to jak Pani połą­czy­ła pra­cę nad dwo­ma tak róż­ny­mi tek­sta­mi, w dodat­ku wyma­ga­ją­cy­mi pie­czo­ło­wi­te­go spraw­dza­nia fak­tów? A może jeden z tek­stów cze­kał już goto­wy w szufladzie…

 Po raz pierw­szy pra­co­wa­łam jed­no­cze­śnie nad dwo­ma książ­ka­mi. Wyni­ka­ło to z tego, że obie histo­rie opo­wia­da­li mi star­si ludzie i nie chcia­łam uro­nić sło­wa ani deta­lu z ich opo­wie­ści. Tak się zło­ży­ło, że czło­wiek, któ­ry opo­wie­dział histo­rię z get­ta, nie jest już wsta­nie nicze­go opo­wie­dzieć, bo cho­ro­ba ode­bra­ła mu głos i siły. W ostat­niej chwi­li prze­ka­zał mi rodzin­ne albu­my i w zasa­dzie ta książ­ka jest jego spo­wie­dzią życia. Jakieś trzy lata temu powo­li zaczął wspo­mi­nać o rodzin­nym sekre­cie, o tym, że jego mat­ka usi­ło­wa­ła z get­ta w War­sza­wie wypro­wa­dzić przy­ja­ciół­kę i jej rodzinę.

To dra­ma­tycz­ne bole­sne wspo­mnie­nia o przy­jaź­ni dwóch kobiet, Żydó­wek, któ­re zna­la­zły się po róż­nych stro­nach muru tną­ce­go sto­li­cę na dwie czę­ści. Jestem poru­szo­na, że kolej­ny raz uda­ło się oca­lić od zapo­mnie­nia mały okruch historii.

Dziś roz­ma­wia­łam z nesto­rem rodu Tar­now­skich, któ­ry kolej­ny raz wspo­mniał, jak bar­dzo wdzięcz­ny jest za to, że opo­wie­dzia­łam o jego rodzi­nie. Wyznał, że każ­de­go dnia stu­diu­je powieść, przy­po­mi­na­jąc sobie kolej­ne deta­le. Ale też nad­mie­nił, że z jego pamię­cią jest coraz gorzej i że już chy­ba nie był­by wsta­nie się ze mną spo­ty­kać na spi­sy­wa­nie wspomnień.

Czas, sta­rość zacie­ra­ją­ca wspo­mnie­nia, nie­unik­nio­na śmierć, któ­ra obie­ra głos świad­kom, spra­wia­ją, że nie­któ­rych ele­men­tów prze­szło­ści wkrót­ce nie będzie moż­na pozbie­rać. Dla­te­go tak waż­na, choć nie ukry­wam też trud­na, była pra­ca nad dwo­ma tek­sta­mi jednocześnie.

Czy sądzi Pani, że ta podwój­na pre­mie­ra pomo­gła Pani w dotar­ciu do nowych grup czy­tel­ni­czek i czytelników?

 Szcze­rze mówiąc nie zasta­na­wia­łam się. Tak zde­cy­do­wał wydaw­ca, a ja się ucie­szy­łam, że książ­ki zdą­ży­ły tra­fić w ręce tych, któ­rzy się za mną podzie­li­li wspo­mnie­nia­mi. To tak róż­ne histo­rie z tak róż­nym emo­cjo­nal­nym kali­brem, choć obie są opo­wie­ścia­mi o kobie­tach, ich trud­nych wybo­rach, roz­pa­czy i pra­gnie­niu szczę­ścia i miłości.

Cykl wydaw­ni­czy spra­wia, że w momen­cie pre­mie­ry autor­ka naj­czę­ściej pra­cu­je już nad nowym tek­stem – a jak było w Pani przy­pad­ku? Czy pisze Pani już coś nowe­go, czy może zro­bi­ła Pani sobie w koń­cu wakacje?

 Zro­bi­łam sobie krót­kie waka­cje, ale przede wszyst­kim dokład­nie wysprzą­ta­łam dom, zaglą­da­jąc w naj­ciem­niej­szy kąt naj­od­le­glej­szej sza­fy. Choć ucho­dzę za per­fek­cyj­ną panią domu, to po posta­wie­niu ostat­niej krop­ki, zawsze odpra­wiam mały porząd­ko­wy rytuał.

Myślę, że w ten spo­sób oczysz­czam cia­ło, duszę, umysł i prze­strzeń, żegna­jąc się z boha­te­ra­mi. To mnie uspo­ka­ja. Lubię zatra­cić się w fizycz­nej pra­cy, a po niej zła­pać oddech i ponow­nie zasiąść do pisa­nia. Zdra­dzę, że wła­śnie skoń­czy­łam pisać kolej­ną książ­kę, któ­rą wysła­łam kil­ka dni temu do redak­tor­ki. Zapew­niam, że będzie­cie Pań­stwo zdzi­wie­ni tematem.

A jakie są Pani pla­ny twór­cze na naj­bliż­szą przyszłość?

Cze­ka­ją na mnie dwie kolej­ne rodzin­ne histo­rie. Jed­na bar­dzo bole­sna zwią­za­na z obo­zem Auschwitz, dru­ga to opo­wieść o kobie­tach i ich wybo­rach. Nie zdra­dzę o czym będą, nie dla­te­go, że jestem taka tajem­ni­cza, tyl­ko dla­te­go, że zaczę­łam prze­glą­dać archi­wa, poszu­ku­ję i stu­diu­ję doku­men­ty i roz­ma­wiam ze świad­ka­mi. Sama jesz­cze nie wiem, dokąd te ścież­ki mnie zaprowadzą.

Muszę uczci­wie przy­znać, że to naj­przy­jem­niej­sza część przy­go­to­wy­wa­nia się do pra­cy, bo jak już wcze­śniej wspo­mnia­łam, życie bar­dzo nas zaska­ku­je. Poza tym dowia­du­ję się wie­lu cie­ka­wych rze­czy i odkry­wam nowe przestrzenie.

Dzię­ku­ję ser­decz­nie za roz­mo­wę i poświę­co­ny czas!

Roz­ma­wia­ła Anna Tess Gołębiowska

Reklama

Może też zainteresują cię te tematy