Na tle burzliwych przemian społecznych lat pięćdziesiątych zrodziły się dwa mezalianse. Nina Majewska-Brown z kronikarskim zacięciem odtworzyła losy rodu Tarnowskich oraz osób zamieszkujących w czworakach przy ich dworku.
ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: „To te tematy wybrały mnie” – mówiła Pani w czasie naszej ostatniej rozmowy. Czy tak samo było z powieścią „Z czworaków na salony”? Jak trafiła Pani na tę historię?
NINA MAJEWSKA-BROWN: Tym razem było podobnie, choć nie ukrywam, że ta powieść stała się trochę moją osobistą sentymentalną podróżą w czasy dzieciństwa, bo doskonale pamiętam czworaki w majątku dziadków i ludzi w nich mieszkających.
Temat nie pojawił się przypadkowo.
Ludzie, którzy dzielili się historiami związanymi z bolesnymi wojennymi doświadczeniami, pobytem w obozach, getcie, w czasie powstania, opowiadali również o tym, jak trudno było odnaleźć się w nowej powojennej rzeczywistości.
Nie bez kozery zwykło się mawiać, że przed wojną było inaczej, żyło się lepiej. I nie dotyczy to tylko oczywistej sytuacji związanej z koniecznością odbudowy zrujnowanego kraju, ale też społecznymi zmianami. Tymi organicznymi wynikającymi z powojennej sytuacji, ale też tymi – albo przede wszystkim tymi – związanymi z kształtowaniem się nowego ustroju państwa i warstw społecznych.
Większość Pani twórczości poświęcona jest ofiarom oraz osobom ocalonym z Auschwitz. Tym razem, choć takie wątki pojawiały się już wcześniej w Pani twórczości, skupiła się Pani na zderzeniu różnych klas społecznych w nowym ludowym ładzie, który teoretycznie zrównał chłopów z panami. Skąd ta zmiana? I czy planuje Pani dalsze książki dotykające tej kwestii?
Pobyt w obozie, dramatyczne wojenne przeżycia, były traumami, z którymi przyszło się zmierzyć po odzyskaniu wolności. Okazywało się, że wielu nie miało do czego i kogo wracać. Ludzie tracili dorobek życia, ale też całe rodziny.
Życie z traumą, nigdy niezabliźnioną raną, bez wsparcia psychologicznego i farmaceutycznego, było niezwykle trudne i kładło się cieniem na dalszym życiu całej rodziny. W dodatku, jakby tego było mało, pojawił się nowy społeczny ład, który miał zrównać ludzi. Niespodziewanie okazało się, że przy stole spotykali się ci, którym służono i ci, którzy służyli „lepszemu państwu”.
Dawne zwyczaje odeszły w niepamięć, a nowe reguły dla wielu były nie do zaakceptowania.
Nie tylko pojawiło się pejoratywne określenie klasowego wroga, kułaka, którego winiono za wszelkie zło, ale również nastąpiła kolektywizacja związana z odebraniem majątku i zesłaniem. Na pałacowe i dworskie parkiety, do bogatych domów, wpuszczono „prosty lud”, czyli tych, którzy dotychczas mieli niewiele, ale też niczego uszanować nie potrafili.
Na salonach, dosłownie, pojawiły się świnie i krowy. Dla odmiany dawni właściciele byli zmuszeni rozpocząć skromne życie z dala od grobów najbliższych i rodzinnych domów.
Te kwestie społeczne ukształtowały nas jako społeczeństwo i z tym większym zaciekawieniem po nie sięgam. Ale raczej nie planuję kolejnej książki o tej tematyce.
W przypadku Auschwitz mówiła Pani, że musi się spieszyć, ponieważ odchodzą ludzie pamiętający te historie, więc trzeba je opowiedzieć tu i teraz. A w przypadku historii polskiej wsi?
Jest dokładnie tak samo. Mam poczucie, że to ostatnie chwile, by zapytać nestorów rodów o tamten czas. Wszystko tak szybko odchodzi w niepamięć. Śmierć odbiera głos ostatnim świadkom.
Mam wrażenie, że w kwestii tej tematyki mierzymy się z pewną dwoistością: z jednej strony jest absolutna klasyka, jak „Chłopi”, Władysława Reymonta, „Znachor” Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, którego ekranizacja w reżyserii Jerzego Hoffmana towarzyszy nam w telewizji częściej niż „Kevin sam w domu”, „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, „Ludzie bezdomni” Stefana Żeromskiego, „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego… Widzimy polską wieś na lekcjach języka polskiego, czytamy lektury. Z drugiej strony „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” Joanny Kuciel-Frydryszak, „Ludowa historia Polski” Adama Leszczyńskiego, „Chamstwo” Kacpra Pobłockiego czy „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” Kamila Janickiego okazały się wręcz rewolucją. Jak to jest: wiemy tak mało czy tak dużo?
Za każdym człowiekiem, za każdą rodziną skrywa się unikatowa, często bolesna historia. To opowieść o naszych miejscach na ziemi, o minionych latach. W mojej ocenie nigdy dość wspomnień, historii. Dlatego niezmiennie zachęcam do tego, by póki czas, dowiadywać się od najbliższych o tym, skąd pochodzimy, co dziedziczymy: traumy, strach, obawy. Miejmy świadomość, że możemy być ostatnim pokoleniem, które wysłucha tych opowieści i to od nas zależy, czy przekażemy je dzieciom i wnukom.
Postać Marysi skojarzyła mi się z Zulą, gosposią przedstawioną przez Panią w książce „Z Powstania do Auschwitz”. Pani Maria, pracodawczyni Zuli, narzekała, że ta jest leniwa i niedokładna, uważała, że w zasadzie zatrudnia ją z łaski i twierdziła, że tak naprawdę powinna ją zwolnić. W otwarciu „Z czworaków na salony” widzimy natomiast panią Helenę, która narzeka na kucharkę Marysię: „stoi przede mną grube, złośliwe babsko, które strzępi język z byle powodu i na każdym kroku okazuje niezadowolenie”. Relacje służących z pracodawczyniami raczej nie należały do łatwych?
Z pewnością nie były to łatwe relacje. Gdy pracuje się w pocie czoła dla kogoś, kto za ścianą wygodnie wypoczywa w fotelu z książką w dłoni, może rodzić się frustracja. Tym większa, jeśli odgórnie, systemowo przekonuje się nas, że wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi i mamy takie same prawa.
Gosposie chętnie zamieniłyby się miejscami ze swoimi paniami, panie niekoniecznie zajęłyby miejsca kucharek i pokojówek.
Przed wojną, jak wspominają moi rozmówcy, każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce i był w jakimś stopniu pogodzony ze swoją rolą. Drabina społeczna była jasna. Tymczasem w powojennej Polsce wszystko wywróciło się do góry nogami.
W tym miejscu należy też zaznaczyć, że w czasie okupacji o wiele łatwiej było odnaleźć się gosposiom niż paniom domów, u których pracowały. To one, robiąc codzienne zakupy, przywykłe do ciężkiej pracy, zaprawione w trudzie codziennego dnia, wiedziały, gdzie „zakombinować”, gdzie zdobyć niezbędne produkty, etc.
Przedwojenne kobiety z „dobrych domów” miały nimi skutecznie zarządzać, a nie je sprzątać.
Czy kobieta w sytuacji Marysi miałaby jakiekolwiek inne wyjście niż pracę u Tarnowskich, której wyraźnie nienawidziła?
Teoretycznie tak, bo nikt nie zabraniał zmienić jej życiowej drogi, nie była przecież niewolnicą. Tyle w teorii. W praktyce niewykształcona, prosta kobieta, jeśli w dodatku z nieślubnym dzieckiem u boku, tudzież wdowa z dziećmi, nie miała wielkiego pola manewru. Mogła co najwyżej zostać służącą w innej rodzinie albo zmienić służbę na pracę w fabryce, tylko że żadna z tych opcji nie gwarantowała lepszego życia.
Prościej było trwać w tym, co choć niewygodne i niezadawalające, było oswojone i znajome.
„Wojna niepotrzebnie zrównała nas z tymi, którzy dla nas pracują” – myślała Helena, odnosząc się do osób, które zatrudniała. Czy takie nastawienie w ogóle mogło ulec zmianie, czy tamto pokolenie było skazane na wzajemną nienawiść i żal?
Nie wydaje mi się, że możemy mówić o nienawiści. Po prostu zmieniły się warunki i okoliczności życia, zarabiania i pracy i jakoś trzeba było się odnaleźć. A adaptacja nigdy nie jest prostą sprawą. W takich sytuacjach trzeba spróbować się dostosować. Walka ze zmieniającym się światem zawsze skazana jest na porażkę.
„Z czworaków na salony” to historia kilku mezaliansów. W polskiej popkulturze chyba najsłynniejsze przykłady takich romansów to Marysia Wilczurówna i Leszek Czyński ze „Znachora” oraz Stefcia Rudecka i ordynat Michorowski z „Trędowatej” Heleny Mniszkówny, oba zresztą spopularyzowane przez ekranizacje w reżyserii Jerzego Hoffmana. Której z tych wizji bliżej do rzeczywistości? A może obu równie daleko?
Myślę, że w każdej z nich tkwi ziarno prawdy. Wielokrotnie przekonywałam się o tym, że życie pisze szalone scenariusze i wszystko jest możliwe. Ale niewątpliwie każda z tych historii jest dramatyczna, bolesna, pełna wątpliwości i nadziei. Miłość nie wybiera.
Można by oczekiwać, że dla Gabrysi miłość ze strony „dziedzica” będąca przepustką do lepszego świata będzie spełnieniem marzeń, tymczasem dziewczyna jest przerażona każdym gestem z jego strony. Czego tak obawiała się dziewczyna?
Gabrysia, wbrew własnej woli, znalazła się w zawieszeniu między dwoma światami. Tym z czworaków i tym dworskim. „Lepsze państwo” nie rozłożyło szeroko ramion, by przyjąć prostą dziewczynę w poczet rodziny, a „swoi” uznali, że już do nich nie należy. Jej historia poruszyła mnie najbardziej.
Miłość zawsze podszyta jest niepewnością. Gabrysia nie potrafiła zrozumieć, uwierzyć, że syn dziedzica jest szczery i ma w stosunku do niej, prostej dziewczyny, uczciwe zamiary. Miała świadomość, jak bardzo będzie wyśmiana, jeśli wszystko okaże się tylko jego chwilowym kaprysem. I choć nie zrobiła niczego złego, nie zachęcała i go nie kokietowała, ten, nie zważając na obowiązujące towarzyskie i społeczne zasady, otwarcie deklarował, co do niej czuje.
Dziewczyna wiedziała, że jeśli nie zostanie żoną przyszłego dziedzica, we wsi nie znajdzie się dla niej miejsce. Nie zazna spokoju. To odwieczny miłosny dramat i dylemat związany z przekraczaniem społecznych konwenansów.
Zazwyczaj, zamieszkując w domu rodzinnym męża, obawiamy się relacji z teściową, rodziną. Ona musiała zmierzyć się z tym problemem na wszystkich możliwych płaszczyznach. Poczynając od ubioru, przez maniery, ogładę, na sposobie postrzegania świata kończąc.
Jak mogła wyglądać relacja synowej-chłopki z teściową z dworku?
Wszystko mogło pójść nie tak, ale przy odrobinie dobrej woli, taka relacja mogła być nawet przyjacielska. Problem tylko polega na tym, że „matrony”, nawet te bez społecznych uprzedzeń, mają problem z zaakceptowaniem żony syna pod własnym dachem. Wydaje im się, że wszystko wiedzą i potrafią najlepiej, że tylko z ich zdaniem należy się liczyć. W dodatku ktoś był na tyle bezczelny, że „odebrał” im ukochanego syna.
Wystarczy się rozejrzeć po rodzinie i znajomych, by odnaleźć takie przykłady.
Więc wyobraźmy sobie, co musiała czuć biedna dziewczyna.
Niezwykle uderzyło mnie, jak niesprawiedliwie Tarnowscy traktowali swoje dzieci – syn i córka postąpili bardzo podobnie, a zostali potraktowani skrajnie inaczej.
Nie był to odosobniony przypadek. W czasie pracy nad książką natknęłam się na dwie podobne historie. Trudno było w nie uwierzyć, a jednak okazały się prawdą.
I to zatrważające, że mimo upływu dziesiątek lat niewiele się zmieniło. Mężczyzna, gdy romansuje, zdradza, oszukuje, częstokroć jest podziwiany przez kolegów, a jego grzeszki są wybaczalne. Ale gdy podobnie zachowuje się kobieta, natychmiast ma przyklejoną łatkę ladacznicy.
I Tarnowscy, oczywiście przykładając inną skalę, podobnie potraktowali własne dzieci. Na zachowanie syna przymknęli oko, ciesząc się po kątach, że się ustatkował i już nie zalicza panienek w mieście. Co do córki mieli zgoła inne podejście. Nie spełniła ich oczekiwań, bo miała czelność zakochać się w parobku. I nie miało to znaczenia, że chłopak okazał się szlachetny i przedsiębiorczy, zapewniając ich dziecku dobre życie. Liczyło się tylko to, co powiedzą ludzie.
W dodatku nie było się czym chwalić. Zięć nie był ani prawnikiem, ani ekonomistą, tylko zwykłym pracownikiem w majątku.
I jak to zwykle bywa, najprostszym rozwiązaniem kłopotów okazało się odsunięcie problemu od siebie, czyli dosłowne wygnanie dziewczyny z domu. Rekompensatą miał być skromny mały domek na drugim końcu Polski.
W książce nie dopowiedziałam tej historii do końca. Po latach, gdy Tarnowscy zaczęli niedomagać na zdrowiu i wymagać opieki, ta spadła na córkę, a nie na syna. Wprosili się do niej bez najmniejszych zahamowani, zapominając o tym, jak wcześniej byli nią zawiedzeni.
Chyba najbardziej zapadła w pamięć rozmowa Heleny i Tadeusza: „Dziecko to nie nasz problem”, „Ale to byłby nasz wnuk albo wnuczka”, „Daj spokój, zaraz tam wnuk. Ot, dziecko syna z dziewką”. To, że nieślubne dziecko nie mogłoby dziedziczyć, to jedno, ale udawanie, że w ogóle nie istnieje?
Nie chodziło o dziedziczenie majątku, tylko genów, które zostały tak… fatalnie zainwestowane, a może zmarnowane, w byle kogo. W związku z tym nie widziano potrzeby przejmowania się losem potomka.
W posłowiu przedstawia Pani krótko, jak wyglądały późniejsze losy bohaterek i bohaterów. O jednej z par pisze pani, że zgnuśnieli i są pełni pretensji do świata, druga natomiast cieszy się życiem. A czy dowiedziała się Pani, jak z perspektywy czasu oceniają wybory ze swojej młodości? Czy ponownie zaryzykowaliby mezalianse, czy może wybraliby bezpieczniejszą drogę i brak konfliktów w rodzinie?
Mimo że małżeństwo podkuchennej Gabrysi było trudne i burzliwe, czego nie ułatwiało zamieszkanie we dworze, tuż obok pełnych pretensji i oczekiwań krewnych z czworaków, to po latach wyznała, że żałuje jednej rzeczy. Że nie wyprowadziła się z mężem na tak zwane „swoje”. Wtedy uniknęłaby wielu niepotrzebnych konfliktów.
Jednak nigdy nie podjęła z partnerem takiej rozmowy, bo ani nie wyobrażała sobie siebie np. w mieście, ani nie chciała odebrać jemu tego, co kochał, czyli dworku i mieszkania na wsi. Pozornie wygraną okazała się córka Tarnowskich, która z dala od rodziny wiodła spokojne życie. W rzeczywistości nigdy nie uporała się w traumą odrzucenia przez rodziców. Tęskniła za rodzinnym domem. Biorąc pod uwagę, że w tamtych czasach nie było opieki psychologicznej, a o pójściu do psychiatry nie było mowy, bo przecież z ich porad korzystali tylko „wariaci”, musiało być jej niezwykle trudno.
Wiem jak bolesna jest strata domu, więc mogę sobie wyobrazić co czuła. I pomyśleć, że wystarczyły odrobina tolerancji i spuszczenia z tonu, zaprzestanie myślenia o tym, co powiedzą o nas inni, by uszczęśliwić wszystkich domowników.
W posłowiu nie pojawia się Rozalka, dość ważna dla fabuły, choć trzecioplanowa bohaterka. Czy wie Pani, co się z nią stało? Czy wciąż żyje? Poznała prawdę o swoich korzeniach?
Rozalia zmarła, jeśli się nie mylę, dwa lata temu. Do ostatnich dni była dumną, wyniosłą kobietą, która przez całe życie lekceważyła innych. Po przybranej matce odziedziczyła spory majątek, który pozwolił jej na wygodne życie. Nigdy nie wyszła za mąż, żaląc się, że nie może znaleźć partnera na swoim poziomie. Bodajże w siedemdziesiątych latach wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych, powtarzając, że Polska jest dla niej zbyt mała.
Kucharka Marysia w ostatnich tygodniach życia kolejny raz wyznała prawdę o tym, kto jest ojcem dziewczyny, pisząc do niej długi list i błagając o spotkanie. Rozalia była nieugięta i głucha na wołanie matki. Myślę, że się jej wstydziła i za wszelką cenę usiłowała ukryć swoje pochodzenie.
Powieść została uzupełniona przepisami z epoki, m.in. na tort fasolowy czy lody. Skąd zaczerpnęła Pani te przepisy?
– Między innymi z zeszytów kucharskich moich babć. Pamiętam, jak kucharka przygotowywała dania obiadowe, a babcia zajmowała się wydawaniem poleceń i na przykład smażeniem sera z kminkiem czy ubijaniem pianki na leguminę. Miała swoje ulubione przepisy i nie pozwalała innym ich wykorzystywać. To są smaki mojego dzieciństwa, które do dziś wspominam. Od czasu do czasu sama korzystam z tych receptur, zabierając bliskich w sentymentalną kulinarną podróż.
Wśród przepisów znalazł się też inny – na tort kasztanowy. Przyznam, że bardzo mnie zaskoczył, ponieważ nie ma w nim wzmianki, że chodzi o kasztany jadalne…
Bo nie chodzi o kasztany jadalne, tylko o zwykłe kasztany. To tak zwane biedne przepisy, pochodzące jeszcze z czasów wojny. Mąka z żołędzi czy pasternaku, tort marchewkowy nie były wynalazkami wegetarian tylko… życia. W trudnych, też tych okupacyjnych czasach, gdy nie było niczego, nasze babki wspinały się na szczyty pomysłowości, usiłując dogodzić rodzinie. Na jednym palenisku, oszczędzając opał, stawiały piramidy garnków, układając warstwowo to, co gotowało się najdłużej. Czyli ziemniaki na spodzie, wyżej na przykład ryba, a nad nią szpinak.
Lubię studiować stare książki kucharskie i odkrywać zadziwiające przepisy, choćby na gulasz z poroża jelonka czy potrawkę z przypominających pijawki minogów. Oczywiście nie pokuszę się o ich podanie.
Minęła już chwila od publikacji powieści – z jakim odzewem się Pani spotyka?
Ku mojej radości książka bardzo się podoba, zwłaszcza tym, którzy pamiętają odległe czasy i PRL. I jak zwykle pojawiają się nowe opowieści i szczegóły uzupełniające historię. To najbardziej wzruszające chwile.
Premiera „Z czworaków na salony” miała miejsce tego samego dnia co „Miłość zostawiłam w getcie”. Czy to znaczy, że pracowała Pani nad tymi książkami jednocześnie? Jeśli tak, to jak Pani połączyła pracę nad dwoma tak różnymi tekstami, w dodatku wymagającymi pieczołowitego sprawdzania faktów? A może jeden z tekstów czekał już gotowy w szufladzie…
Po raz pierwszy pracowałam jednocześnie nad dwoma książkami. Wynikało to z tego, że obie historie opowiadali mi starsi ludzie i nie chciałam uronić słowa ani detalu z ich opowieści. Tak się złożyło, że człowiek, który opowiedział historię z getta, nie jest już wstanie niczego opowiedzieć, bo choroba odebrała mu głos i siły. W ostatniej chwili przekazał mi rodzinne albumy i w zasadzie ta książka jest jego spowiedzią życia. Jakieś trzy lata temu powoli zaczął wspominać o rodzinnym sekrecie, o tym, że jego matka usiłowała z getta w Warszawie wyprowadzić przyjaciółkę i jej rodzinę.
To dramatyczne bolesne wspomnienia o przyjaźni dwóch kobiet, Żydówek, które znalazły się po różnych stronach muru tnącego stolicę na dwie części. Jestem poruszona, że kolejny raz udało się ocalić od zapomnienia mały okruch historii.
Dziś rozmawiałam z nestorem rodu Tarnowskich, który kolejny raz wspomniał, jak bardzo wdzięczny jest za to, że opowiedziałam o jego rodzinie. Wyznał, że każdego dnia studiuje powieść, przypominając sobie kolejne detale. Ale też nadmienił, że z jego pamięcią jest coraz gorzej i że już chyba nie byłby wstanie się ze mną spotykać na spisywanie wspomnień.
Czas, starość zacierająca wspomnienia, nieunikniona śmierć, która obiera głos świadkom, sprawiają, że niektórych elementów przeszłości wkrótce nie będzie można pozbierać. Dlatego tak ważna, choć nie ukrywam też trudna, była praca nad dwoma tekstami jednocześnie.
Czy sądzi Pani, że ta podwójna premiera pomogła Pani w dotarciu do nowych grup czytelniczek i czytelników?
Szczerze mówiąc nie zastanawiałam się. Tak zdecydował wydawca, a ja się ucieszyłam, że książki zdążyły trafić w ręce tych, którzy się za mną podzielili wspomnieniami. To tak różne historie z tak różnym emocjonalnym kalibrem, choć obie są opowieściami o kobietach, ich trudnych wyborach, rozpaczy i pragnieniu szczęścia i miłości.
Cykl wydawniczy sprawia, że w momencie premiery autorka najczęściej pracuje już nad nowym tekstem – a jak było w Pani przypadku? Czy pisze Pani już coś nowego, czy może zrobiła Pani sobie w końcu wakacje?
Zrobiłam sobie krótkie wakacje, ale przede wszystkim dokładnie wysprzątałam dom, zaglądając w najciemniejszy kąt najodleglejszej szafy. Choć uchodzę za perfekcyjną panią domu, to po postawieniu ostatniej kropki, zawsze odprawiam mały porządkowy rytuał.
Myślę, że w ten sposób oczyszczam ciało, duszę, umysł i przestrzeń, żegnając się z bohaterami. To mnie uspokaja. Lubię zatracić się w fizycznej pracy, a po niej złapać oddech i ponownie zasiąść do pisania. Zdradzę, że właśnie skończyłam pisać kolejną książkę, którą wysłałam kilka dni temu do redaktorki. Zapewniam, że będziecie Państwo zdziwieni tematem.
A jakie są Pani plany twórcze na najbliższą przyszłość?
Czekają na mnie dwie kolejne rodzinne historie. Jedna bardzo bolesna związana z obozem Auschwitz, druga to opowieść o kobietach i ich wyborach. Nie zdradzę o czym będą, nie dlatego, że jestem taka tajemnicza, tylko dlatego, że zaczęłam przeglądać archiwa, poszukuję i studiuję dokumenty i rozmawiam ze świadkami. Sama jeszcze nie wiem, dokąd te ścieżki mnie zaprowadzą.
Muszę uczciwie przyznać, że to najprzyjemniejsza część przygotowywania się do pracy, bo jak już wcześniej wspomniałam, życie bardzo nas zaskakuje. Poza tym dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy i odkrywam nowe przestrzenie.
Dziękuję serdecznie za rozmowę i poświęcony czas!
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska