Horror ma za zadanie wepchnąć w błoto, docisnąć kolanem i wykrzyczeć kilka niemiłych słów na jakiś temat. A ta krew, te ucięte lub urwane kończyny, skóra twarzy ściągnięta jak kominiarka, to wszystko rekwizyty. O strachu dla rozrywki mówi Maciej Lewandowski, pisarz.
Twoje książki są wypełnione przemocą oraz bólem. Pisanie takich rzeczy to kwestia potrzeby odczucia dreszczu, ekscytacji czy zwyczajnie inne historie się ciebie nie trzymają?
To nie tyle kwestia ekscytacji wynikającej z danego zdarzenia. To raczej forma przyjemnego mrowienia, gdy czuję, że historia nabiera tempa i rumieńców. Rzeczy, które opisuję, to efekty uboczne opowieści. Moim zadaniem jest stworzyć historię, a jeśli ta wymaga odchudzenia kogoś o ramię, nogę czy głowę, jest to zwyczajowy koszt towarzyszący robieniu omletu. Nie ukrywam, że wyczekuję tego mrowienia, bo budzenie się opowieści to moment, gdy zaczyna dziać się magia.
Magia? Możesz rozwinąć?
Opowieść (śmiech). Tworzysz coś z niczego, a to coś zaczyna budować rzeczywistość równoległą, którą oglądasz, którą żyjesz, którą czujesz. To ta przyjemna część. Później trzeba spisać wrażenia z tej wędrówki w głąb wyobraźni. To ta bardziej kłopotliwa część.
„Grzechòt” wygląda na miłą i dobrze przygotowaną wędrówkę. Na tyle, na ile miłą wędrówką można nazwać historię o upiorach jeżdżących nawiedzonym autem. Czemu auto? Nie sądzisz, że to nieco groteskowe?
Może trochę (śmiech). Chciałem napisać historię o czarnej wołdze, o upiornej miejskiej legendzie. A legenda sama podsuwa elementy układanki, w tym upiory i samochód. Więc zamiast wymyślać koło na nowo, zwyczajnie wskoczyłem do rzeki i pozwoliłem nieść się nurtowi. Im dłużej zaś oglądałem pomysł na powieść, im dłużej myślałem o bohaterach, o miejscach, o całej otoczce fabularnej, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że żarłoczne upiory zasługują na własne cztery kółka.
Co jest ważniejsze dla pisarza: doświadczenie życiowe czy doświadczenie pisarskie?
Myślę, że musi być balans między tymi dwoma. By pisać, a zwłaszcza pisać satysfakcjonująco, trzeba być czytelnikiem, trzeba być zainteresowanym książką i chłonąć klasyki równocześnie ze współczesną prozą. Bez ograniczania się do gatunków. Nie mówię, by iść na masę i za wszelką cenę przeczytać sto, dwieście czy ileś tam książek w roku. Jakość nad ilość. Nie mówię też, że jeśli czytać, to tylko Prousta. Niemniej bez czytania nie ma pisania. Jednocześnie trzeba być gotowym wyjść poza książki, posłuchać ludzi w metrze, może nawet wejść w jakieś interakcje, by mieć pojęcie, o czym piszemy. Inaczej to nie pisanie, tylko kompilowanie cudzych pomysłów, przemyśleń i doświadczeń.
Piszesz o wampirach i kowbojach, o demonach i mordercach. Jak tego wszystkiego doświadczyłeś?
No dobra, czasem trzeba zmyślać (śmiech). Ale nawet zmyślając, warto poczytać o domenie przylegającej do elementu fikcyjnego, porozmawiać z ekspertami w danym temacie. Nigdy nie odrąbałem nikomu nogi, acz na potrzeby bardzo konkretnej sceny rozmawiałem z lekarzem, by dowiedzieć się tego i owego o następstwach takiego czynu. Co do zasady: trzeba mieć pojęcie o tym, co opisujemy, i mieć umiejętność opisania tego, co chcemy.
A gdzie w tym wszystkim pomysł? Czy sam pomysł wystarczy, by napisać książkę?
Moim zdaniem nie. To za mało. Jeśli masz tylko pomysł, jakąś luźną koncepcję, wiele nie zdziałasz. Albo nigdy nie siądziesz do faktycznego pisania, albo siądziesz i szybko stracisz serce do pracy, bo zwyczajnie utkniesz na mieliźnie wyobraźni. Mam w głowie cały magazyn pomysłów, część posegregowana, część się wala luzem i co? I nic. Ułamek z nich nadaje się do opowiedzenia. Zresztą nie przy każdym wiem, jak go opowiedzieć. Z tego względu pomysły mocno selekcjonuję, choć czasem w książce udaje mi się upchnąć dwa, trzy. Tak, by nie było, że tylko przemoc i gwałt są na tych moich stronach.
Mimo to Twoje książki są dość brutalne. Może nie ekstremalnie, ale miejscami jest krwawo i detalicznie, tak by żaden ucięty palec nie umknął niczyjej uwadze. W „Cieniach Nowego Orleanu” scena gwałtu i pobicia chwyta za gardło, w „Półpacierzu” też nie stronisz od bezpośrednio pokazanej przemocy. Nawet „Grzechòt” ma kilka scen mocno krwistych. Po co?
Horror, nawet ten pulpowy, który preferuję, to gatunek, który nie jest od owijania kocykiem czytelnika i podawania mu kubka herbaty. Horror pośród wielu swoich wyznaczników ma za zadanie wepchnąć w błoto, docisnąć kolanem i wykrzyczeć kilka niemiłych słów na jakiś temat. A ta krew, te ucięte lub urwane kończyny, skóra twarzy ściągnięta jak kominiarka, to wszystko rekwizyty. W romansach są poduszki i gołe torsy, na moim podwórku piły i odcięte torsy.
To ile w takim razie w nas z potworów?
Zależy od sytuacji. Od odrobiny po bardzo, bardzo dużo. To, jak daleko się posuniemy, to nie kwestia szaleństwa, tylko okoliczności i możliwości. Jasne, są wariaci, odklejeni od rzeczywistości narcyzi, którzy nie rozumieją, co robią. Ale choćby taki Jeffrey Dahmer wiedział dokładnie, co robi i czemu to robi. I przez to był potworem.
Patrząc na ludzi, widzisz dobro?
Nie. Oczywiście umiemy czynić dobro, potrafimy je wskazać, opisać, długim esejem wyrazić jego wyższość nad wszelką formą niegodziwości. A później z pobudek czysto egoistycznych przymykamy oczy, wzruszamy ramionami albo racjonalizujemy i robimy coś w najlepszym wypadku moralnie neutralnego. Prosty przykład: według najnowszych badań żadne leśne zwierzę, może nie licząc wiewiórek, nie umiera ze starości. Indywidua wybijające hobbystycznie zwierzęta nazywamy myśliwymi i otaczamy całą masą fasadowych opowiastek o tradycji i etosie. Nawet krew nazywa się farbą, by przypadkiem nie uwierało. Wszystko, by nie stanąć przed prawdą: mamy w kraju bandę ludzi, łażących gdzie im się podoba, nawet po prywatnym terenie, i strzelających do saren, jeleni, dzików, kaczek i co się tam nawinie. Nazywamy ten stan rzeczy dbaniem o dobrostan, bo jak wiadomo, sarny, jelenie i dziki są śmiertelnym zagrożeniem dla ekosystemu. Zresztą spróbuj wyjaśnić komuś, czemu przemysłowy ubój zwierząt jest etycznie wątpliwy. Posłuchaj kontrargumentów i uzasadnień, czemu taśmy w rzeźniach muszą pracować dwadzieścia cztery godziny na dobę, a my dzień w dzień musimy jeść mięso. Nie ma w nas dobroci, są tylko jej pozory i salda bankowe.
Ponura obserwacja.
Dlatego fikcja jest nieunikniona. Ona pozwala uciec od tego całego syfu.
W jakim stopniu twoje książki są odbiciem ciebie i twoich doświadczeń?
Wampira nigdy nie spotkałem (śmiech). Moje doświadczenia życiowe wpływają na ton opowieści, na elementy świata przedstawionego choćby na podstawowym poziomie, bo jest to odbicie mojego rozumienia rzeczywistości mnie otaczającej. Oraz moich wyobrażeń zbudowanych na wiedzy, jaką posiadam. Co innego z bohaterami. Ci noszą mnie w sobie. Oczywiście nie są mną jeden do jednego, ale w bazowej części odbijają mnie z momentu ich tworzenia. Co nie znaczy, że chwilami sam nie jestem zdziwiony obrotem sytuacji.
Przez działania twoich bohaterów?
Tak. Wszystko, co piszę, sprowadza się do bohaterów i ich działań. Punktem wyjścia każdej historii jest postawienie tej czy innej postaci w sytuacji kryzysowej, złamanie status quo i wepchnięcie w możliwie podłe okoliczności. Zadziwiające, jak fikcyjne twory wyposażone w określony zestaw cech reagują na kryzysowe sytuacje i usiłują się wykaraskać z kłopotów. Zaskakujące, bo ich działania rozpięte są na cechach charakteru, które z nimi współdzielę.
Udowodniłeś, że jesteś pisarzem potrafiącym łączyć gatunki, nawet tak odległe jak western i horror. Napisałbyś wszystko? Dałbyś radę stworzyć romans?
Z pewnością pełnokrwisty (śmiech). A tak poważnie: to kwestia zainteresowań i potrzeby chwili. Moje zainteresowania, pasje, to wszystko popycha mnie w bardzo określonym kierunku. Odbiciem tych zainteresowań jest to, co piszę. Więc tak, dałbym radę napisać romans, ale nie zamierzam tego robić, bo zwyczajnie ten gatunek mnie nie interesuje.
„Splątanie”, twoja pierwsza książka, miało elementy kryminału, „Cienie Nowego Orleanu” to ukłon w kierunku noir. Kiedy napiszesz kryminał, tylko bez duchów i demonów?
Zacząłem pracować nad takim tekstem. Z jednej z nieopublikowanych powieści został mi bohater, który aż prosi się o rolę w miejskiej intrydze z trupem w środku. Inna sprawa to pytanie, czy ktoś to wyda (śmiech).
Mówisz, że piszesz kryminał. Twojej najnowszej książce bliżej do wakacyjnej przygodówki. Znudził Ci się horror?
Nie tyle znudził, ile szukam innej perspektywy. Jak mówiłem: wszystko jest efektem moich zainteresowań. „Grzechòt” jest dokładnie taką opowieścią, jaką powinien być: jest w niej przygoda, są niebezpieczne poczwary i wakacyjna sielanka. To książka na złapanie oddechu przed kolejnym skokiem z klifu. Nie sądzę, aby horror miał mi się kiedykolwiek znudzić, ale szkoda ograniczać się tylko do jednej półki w bibliotece.
Wspomniałeś, że w szufladzie masz gotową powieść. Możesz powiedzieć coś więcej? Jest tylko powieść, czy ukrywasz coś więcej?
Gotowy projekt nosi roboczy tytuł „Szarlatan” i jest urban fantasy stojącym jedną nogą w horrorze. Przyznaję, że zdjąłem tu nieco nogę z hamulca i jeśli ktoś sięgnie po tę powieść po lekturze „Grzechòta”, może unieść brwi, bo tu sielanki nie ma. Szkice zaś dotyczą kryminału i czegoś, co na własne potrzeby określam „projektem Gaiman”, będącego opowieścią dziejącą się równolegle do wydarzeń z „Grzechòta”.
Napisałeś pierwszą książkę dobrych kilka lat temu. Od tamtego czasu w druku pojawiły się tylko dwie, trzecia jest audiobookiem. To wybór, lenistwo czy kwestia uwarunkowań rynku?
Piszę w swoim tempie, bez myślenia o robieniu kariery pisarskiej. W aktualnych realiach, by mieć szansę na takową, trzeba puścić najmniej dwie, jeśli nie trzy książki w roku. Co oznacza, że trzeba nie tylko pisać, ale układać się z wydawcami. A ci mają swoje plany i swoją perspektywę. Więc po części to świadomy wybór, po części zaś prawa rynku. Choć nie ukrywam, że chciałbym częściej publikować, bez potrzeby odklepywania postojowego jak przykładowo z „Grzechòtem”, który czekał prawie trzy lata na wydanie.
Tego ci życzę. Jakieś ostatnie słowo?
Dogonię was, tylko zajrzę do tej trumny!
Rozmawiał Krzysztof Kowalski
Książkę kupicie na stronie wydawnictwa Mięta