Pracując nad książką „Dziewczyny z Powstania Warszawskiego”, Marcin Lwowski dotarł do wielu interesujących materiałów, do tej pory znanych jedynie specjalistom. Dziś jego praca stała się przyczynkiem do popularyzacji wiedzy o działalności kobiet w AK. W rozmowie z nami opowiedział o tym, dlaczego porzucił kryminały dla literatury historycznej oraz czym zajmują się jego koty, kiedy wychodzi do pracy.
Wanda Gertz, kryptonim „Lena”; Jadwiga Podrygałło, kryptonim „Isia”; Melania Aniołowska, kryptonim „Mela” oraz Ewa Płoska, kryptonim „Ewa” – to żołnierki należące do oddziału Dywersji i Sabotażu Kobiet (DySK) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej. Ich losy posłużyły Marcinowi Lwowskiemu do stworzenia fabularyzowanej historii ukazującej udział kobiet w akcjach konspiracyjnych.
ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Jak to się stało, że autor kryminałów sięgnął po historię działaczek Armii Krajowej?
MARCIN LWOWSKI: Przyznam, że poczułem znużenie, gdy zdałem sobie sprawę, że muszę wymyślać kolejną intrygę, w której obowiązkowe są morderstwo i policjanci, i w której muszę dostosować się do określonego schematu. Nie tyle wyczerpały mi się pomysły, co poczułem zmęczenie i szukałem innej formy wyrazu, innej drogi realizowania ciągoty do pisania.
ATG: A skąd właśnie powieści historyczne? Może wystarczyłoby sięgnąć po inny rodzaj fikcji?
ML: To był właściwie zbieg okoliczności. Mam agentkę, Manulę Kalicką, która też jest pisarką. Ona tworzy głównie powieści obyczajowe z historycznym tłem i zainspirowała mnie, by pójść w tę stronę. Jeszcze zanim pojawił się pomysł na książkę o Powstaniu, otrzymałem propozycję, by stworzyć coś w popularnym nie tylko w Polsce trendzie, mianowicie z Auschwitz w tle. Trochę się broniłem, bo zdawałem sobie sprawę, że popularne powieści tego nurtu budzą kontrowersje, otrzymują zarzuty wykorzystywania tej tematyki oraz mijania się z prawdą… Ale jednocześnie – jak wspomniałem – czułem znużenie literaturą kryminalną i pomyślałem, że jest to szansa, by napisać coś, co ma zupełnie inną wagę, choć to przecież nadal literatura popularna.
Przy tej pierwszej książce moim założeniem było stworzenie opowieści, w której właściwie nie będzie fikcji. To miała być fabularyzowana historia, ale w 99% oparta na faktach, wspomnieniach. Postanowiłem skupić się na austriackiej muzyczce Almie Rosé, prowadzącej kobiecą orkiestrę w Birkenau. Proces pisania o wydarzeniach historycznych oraz obcowanie z historią kobiet zafascynowały mnie, wciągnęły, więc kiedy wydawnictwo zaproponowało mi napisanie drugiej książki, poszedłem tą samą drogą. Uważam, że to patent, który jest w porządku dla mnie jako dla twórcy fabuł, ale też w porządku wobec czytelnika oraz w porządku wobec historii. Nie ma tutaj naciągania faktów, nie ma wykorzystywania wydarzeń dla tworzenia nierealistycznej historii, a jednocześnie całość tworzy wciągającą – mam nadzieję – opowieść.
ATG: Czy zdradzisz, jak wyglądała praca nad gromadzeniem materiałów?
ML: Oczywiście. To raczej żmudne i nieciekawe, mówi się zresztą, że praca pisarza to zajęcie dla osób lubiących samotność.
ML: Starałem się znaleźć jak najwięcej źródeł. Okazało się, że to nawet nie tyle nisza, co po prostu nie istniały książki popularnonaukowe o kobietach tworzących „Dysk”. Zacząłem szukać pozycji stricte historycznych. Jedna została napisana w latach 60. i skupiała się na wspomnieniach żyjących wówczas członkiń „Dysku”, druga została napisana już w latach dwutysięcznych. Znalazłem też pozycje bibliograficzne dotyczące Wandy Gertz, czyli komendantki oddziału. Z czasem zgromadziłem kolejne pozycje.
Bardzo pomogli mi pracownicy Muzeum Powstania Warszawskiego, którzy weryfikowali biogramy uczestniczek tych wydarzeń. Ta wiedza była bardzo rozrzucona, poszczególne słowniki biograficzne podawały sprzeczne informacje, a same wspomnienia spisywane 20 lat po wojnie okazały się podatne na błędy wynikające ze słabości ludzkiej pamięci i nie potwierdzały się przy weryfikacji faktograficznej. Chciałem stworzyć biogramy wszystkich kobiet z „Dysku”, nie udało mi się, ponieważ było ich ponad sto. Zrobiłem tyle, ile się dało, ale czasem pozostał tylko pseudonim.
ATG: Główne wydarzenia „Dziewczyn…” skupione są wokół „Leny”, „Isi”, „Meli” i „Ewy”. Jak wybrałeś swoje bohaterki spośród dziesiątek innych?
ML: Taka jest mechanika powstawania książki, że musiałem dokonać wyboru, potraktowałem bohaterki jako reprezentantki wszystkich walczących w „Dysku”. Mimo że te cztery postaci są prawdziwe, a wydarzenia w książce oparte na ich biografiach, to na ich barki złożyłem też akcje, w których uczestniczyły inne żołnierki „Dysku”. Stworzyłem te cztery postaci z ponad stu osób. Zależało mi na tym, by mogły zaprezentować cały wachlarz akcji dywersyjno-sabotażowych.
Oczywistym wyborem była „Lena” czyli Wanda Gertz – to ona stworzyła „Dysk”, musiała być jedną z głównych bohaterek.
ATG: Czy któreś z wydarzeń, w których wzięły udział Twoje bohaterki, zaskoczyło Cię szczególnie albo wywarło na Tobie wyjątkowe wrażenie?
ML: Tak naprawdę cała ta historia. Moje wyobrażenie na temat losów kobiet w czasie wojny było stereotypowe – myślałem, że były sanitariuszkami, działały w łączności. Historia „Dysku” to natomiast historia oddziału w całości złożonego z kobiet. Żołnierki podejmowały akcje dywersyjne, o których wcześniej nie słyszałem. Nie mówiło się o tym, że brały udział w zaminowaniu torów kolejowych, wysadzeniu przejeżdżającego pociągu pancernego, że miały spory wkład w planowanie Akcji „Główki”, czyli likwidacji wysoko postawionych niemieckich oficerów, że same zorganizowały dwie akcje likwidacji konfidentek współpracujących z gestapo. Wiele tych historii było zaskakujących, ale nowością było dla mnie już samo istnienie tego oddziału. Zanim zacząłem zastanawiać się nad tą książką, nie miałem pojęcia o działalności „Dysku”.
ATG: Przyznam, że niezwykle przygnębiło mnie, gdy bohaterki poszły walczyć, a okazało się, że zabrakło dla nich broni, którą rozdano mężczyznom. Widać było, że nie tego oczekiwały…
ML: To zaczęło się już w czasach pierwszej wojny światowej. W pierwszej części książki przedstawiam historię „Leny”, która jak wiele kobiet chciała zostać żołnierką Legionów, co jednak okazało się niemożliwe. Przebierały się więc w męskie ubrania i zaciągały się jako mężczyźni, z fałszywymi dokumentami. Wanda Gertz była znana nie tylko jako „Lena”, ale też jako „Kazik”, bo pod tym imieniem służyła w Legionach. Takich historii było wiele.
Tuż przed drugą wojną światową pojawiła się ustawa umożliwiająca tworzenie służb pomocniczych złożonych z kobiet, ale one garnęły się do obrony ojczyzny na równi z mężczyznami. Dowodem na to, że w akacjach sabotażowych były nawet skuteczniejsze, jest cała działalność „Dysku”. Zauważyli to też dowódcy Armii Krajowej.
Niestety w czasie Powstania żołnierki „Dysku” były traktowane jako służba pomocnicza działająca przy oddziałach męskich. Mężczyźni dostali broń, a kobiety działały jako sanitariuszki, specjalistki od łączności… Wywiązywały się z tych obowiązków znakomicie, ale to, jak były traktowane… Moja książka ukazuje problemy kobiet w walce o równe prawo do walki.
ATG: Wspomniałeś o swojej poprzedniej książce, „Orkiestrze z Auschwitz”. Ona także była skupiona na kobietach. Dlaczego postanowiłeś koncentrować się na losach bohaterek?
ML: Zarówno w kontekście Auschwitz, jak i Powstania, szukałem niszy. Chciałem skupić się na tematach, które nie są poruszane i na wartościach, które niosą.
ATG: Czy udało się Ci spotkać z którąś ze swoich bohaterek?
ML: Niestety, wszystkie główne bohaterki już odeszły.
ATG: Czy planujesz kolejne powieści historyczne o losach polskich kobiet?
ML: Na razie jestem na urlopie pisarskim. Powoli szukam tematu, ale nie potrafię powiedzieć, czy zajmę się powieścią historyczną, czy inną tematyką. Zobaczymy, póki co sam jestem ciekaw!
ATG: Choć Twoja książka nosi tytuł „Dziewczyny z Powstania Warszawskiego”, to czas Powstania zajmuje około 80 spośród 350 stron. Dlaczego zdecydowałeś się na aż tak długie wprowadzenie?
ML: Chciałem, żeby w mojej książce Powstanie Warszawskie było bohaterem samo w sobie, ale gdy zacząłem czytać wspomnienia członkiń „Dysku”, zdałem sobie sprawę, że najciekawsza historia rozgrywała się wcześniej. Powstanie było wielkim wydarzeniem, które zamknęło istnienie oddziału, podsumowaniem jego pięcioletniej historii, ale największa aktywność „Dysku” przypadała na czas okupacji. Zdałem sobie sprawę, że nie mogę tego pominąć… wręcz przeciwnie, że powinienem to wyeksponować. W czasie samego Powstania żołnierki nie miały broni w rękach. Starałem się to wypośrodkować.
ATG: Debiutowałeś jako autor kryminałów. Mówiłeś już, dlaczego zrobiłeś przerwę w ich publikowaniu, ale wróćmy do początku – co takiego przyciągnęło Cię w tym gatunku?
ML: Zaczęło się w latach dwutysięcznych, kiedy weszła do Polski kryminalna literatura skandynawska, najważniejsze okazały się dla mnie powieści Henninga Mankella. Wcześniej postrzegałem literaturę kryminalną jako czystą rozrywkę, książki, w których najważniejsza jest zagadka, jak u Agathy Christie, a wtedy zdałem sobie sprawę, że to bardzo pojemny worek, że kryminał nie musi być literaturą stricte rozrywkową.
Zetknąłem się z prężnie działającym Międzynarodowym Festiwal Kryminału we Wrocławiu, gdzie zorganizowany został konkurs na opowiadanie. Nagrodą było uczestnictwo w warsztatach pisania kryminałów prowadzonych przez Martę Mizuro. Dostałem się na te warsztaty, spędziłem na nich fantastyczne chwile, poznałem też wiele osób, które są dziś obecne na rynku literatury kryminalnej. Później wziąłem jeszcze udział w warsztatach z Markiem Krajewskim w ramach Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada i stwierdziłem, że czas spróbować; że mam szansę znaleźć swoje miejsce w gronie osób piszących, być może nawet tworzyć te bardziej skomplikowane rzeczy, które mnie tak urzekły. Wtedy też poznałem Manulę Kalicką, która jako agentka znalazła wydawnictwo zainteresowane moim pomysłem… i jakoś to poszło.
ATG: „Zasługa nocy” to jest powieść, której akcja rozgrywała się w Warszawie, siłą rzeczy powróciłeś do tego miasta w „Dziewczynach z Powstania Warszawskiego”. Widać, że dobrze je znasz. Jakim doświadczeniem był literacki powrót do stolicy w tak odmiennych okolicznościach?
ML: W „Zasłudze nocy” opisywałem Warszawę, którą znam: zaczynała się w kamienicy, w której kiedyś pracowałem, pojawiły się tam mieszkania moich przyjaciół, osiedle, na którym mieszkałem… To było moje otoczenie, w które starałem się wpleść intrygę kryminalną, co okazało się zabawne i dla mnie, i dla czytelników.
W książce o Powstaniu opisywałem Warszawę, którą chciałbym poznać. Chciałbym mieć maszynę, która pozwoli choć na chwilę przenieść się do miasta sprzed wojny i okupacji.
Odbywałem spacery szlakiem wydarzeń z książki. Znam te adresy, znam widoki, ale w niektórych miejscach musiałem zamykać oczy i wyobrażać sobie, jak to miejsce wyglądało w przeszłości; przykładem jest Wola.
Miasto, które ma te same adresy, ale jest zupełnie inne. To była wyprawa w nieznane. Ciekawe doświadczenie.
ATG: W kryminałach stawiałeś na mocne zwroty akcji, tymczasem w powieści historycznej wszyscy znamy zakończenie wydarzeń. Czy taka zmiana wpływa na pracę nad książką?
ML: Jak najbardziej! Pod tym względem praca nad książką była łatwiejsza – moje zmęczenie kryminałem wynikało po części z presji zaskakiwania czytelnika. Literatura historyczna uwolniła mnie od tego. Urok pisania jej polegał na tym, że byłem wolny od struktury, mogłem się skupić na postaciach, tle historycznym… Mogę to chyba nazwać płodozmianem pisarskim. W twórczości innych autorów podobała mi się zawsze ich możliwość przeskakiwania między gatunkami, brylowania w różnych formach wyrazu. Chyba starałem się iść w tę stronę, spróbować sił w czymś nowym: z jednej strony łatwiejszym, z drugiej wręcz przeciwnie.
ATG: Pierwsze książki napisałeś pod pseudonimem Mateusz M. Lemberg. Dlaczego zdecydowałeś na taki zabieg, a potem na ujawnienie, że to jednak Ty?
ML: Debiutowałem nie jako młodzik, a już jako dorosły facet, więc pomyślałem, że po co mieszać te dwa „systemu walutowe”. Uznałem, że skoro mam tworzyć powieści rozrywkowe, to należy mi się jakiś fajny pseudonim. Jeśli wrócę do kryminałów, to pozostanę przy tym pseudonimie.
Ponieważ jednak teraz zmieniłem tematykę, uznałem, że potrzebuję nowego pseudonimu… ale że okazało się, że pisarstwo nie zwraca aż takiej uwagi, jak kiedyś mi się wydawało, stwierdziłem, że… dlaczego nie? I wydałem te dwie książki pod własnym nazwiskiem.
ATG: Z wykształcenia jesteś lekarzem weterynarii – a czy pracujesz w zawodzie, czy pisanie pochłania cały Twój czas?
ML: Pracuję tak jak Franz Kafka – jako urzędnik weterynaryjny. To znaczy Franz Kafka był po prostu urzędnikiem (śmiech). To nadal wykonywanie zawodu lekarza weterynarii, ale w inny sposób. Dzięki temu po ośmiu godzinach w urzędzie mogę wrócić do domu i mam godzinę – półtorej by coś napisać.
ML: Zawsze miałem ciągoty do pisania i wierzyłem, że prędzej czy później napiszę książkę, a obserwując swoich kolegów pracujących w lecznicach, zdałem sobie sprawę, że wtedy nie miałbym czasu dla siebie. Praca w lecznictwie jest tak wciągająca oraz angażująca, że musiałbym wejść w nią na sto procent. Aby móc być zarówno lekarzem weterynarii, jak i pisarzem, wybrałem pracę w urzędzie.
ATG: W Twoim biogramie znalazłam informację, że jesteś też autorem komedii obyczajowej „Szalony rok”… ale takiej książki nie napisał ani Marcin Lwowski, ani Mateusz M. Lemberg. Istnieje natomiast powieść „Szalony rok. Opowieść wigilijna”… debiutantki Mai Czekanowicz. Jej bohaterką jest studentka weterynarii i córka właściciela lecznicy. Czy to Twoje kolejne pisarskie wcielenie?
ML: Zgadza się. Zgłosiło się do mnie wydawnictwo z prośbą o napisanie powieści świątecznej. Miałem pasującą powieść obyczajową, ale okazało się, że założenie jest takie, że ma być to książka dla kobiet, a więc musi być napisana przez kobietę, bo jeśli autorem będzie mężczyzna, to nikt jej nie kupi. A że ta książka leżała już parę lat i przez ten czas nie udało mi się znaleźć wydawcy, to uznałem, że dlaczego nie? Jeśli ma leżeć w szufladzie i się marnować, a może zyskać czytelniczki… Czekanowicz to nazwisko rodowe babci mojej żony i właśnie pod takim pseudonimem ukazała się książka o lecznicy weterynaryjnej.
ATG: Czy gdzieś tam jeszcze czeka na odkrycie Twoje kolejne wcielenie?
ML: Bardzo możliwe! Chyba każdy autor na w szufladzie książki, które czekają na poprawki. U mnie jest to książka o kotach. Na razie mojej agentce nie udało się znaleźć dla niej wydawcy, ale może w końcu się uda. Ta książka cały czas czeka na swój pseudonim.
ATG: W tym roku w Polsce ukazał się „Weterynarz na dyżurze. Szczery do bólu dziennik lekarza zwierząt” Garetha Steela, reportaż polecany osobom, którym przypadło do gustu popularne „Będzie bolało. Sekretny dziennik młodego lekarza” Adama Kaya. Doświadczenie lekarza weterynarii z Wielkiej Brytanii bez wątpienia różni się od polskiej rzeczywistości. Może, skoro czujesz się dobrze w literaturze faktu, przedstawiłbyś kulisy swojego zawodu w podobnej formie?
ML: Przyznam, że nie czytałem tej książki, choć słyszałem o niej. Czytałem natomiast reportaże, które ukazywały się w prasie na temat tego, jak trudnym zawodem jest praca lekarza weterynarii w lecznicy. To jest zawód, w którym jest wysoki odsetek samobójstw…
ATG: Tak, dokładnie trzy i pół raza wyższy niż w ogólnej populacji.
ML: Mam za sobą krótki epizod w lecznicy. To, co przeżyłem, wykorzystałem już w „Szalonym roku”. Co prawda jest to podlane sosem komediowym, ale to nadal trochę moich doświadczeń, i fajnych, i niefajnych. Aby napisać taki reportaż, trzeba by mieć szerszy obraz. Na pewno rozmawiać z ludźmi, którzy pracują w lecznicach, ale czy będą mieli czas i chęci na rozmowę? Nie wiem, w przyszłości może tak, może nie, ale obecnie nie mam tego na warsztacie.
ATG: Chciałam zapytać o to obciążenie psychiczne wiążące się z pracą lekarza weterynarii. Dlaczego zdecydowałeś się podjąć studia w tak trudnej dziedzinie?
ML: To były początki formowania się zawodu, zupełnie inna rzeczywistość, w której wszyscy byli pełni zapału albo by otworzyć lecznicę, albo by w niej pracować. Nikt jeszcze nie zdawał sobie sprawy z tych problemów, inne było też podejście.
ML: Tak naprawdę przyczyną największych problemów są nie zwierzęta, a ich opiekunowie. Ludzie generują trudne sytuacje. Wydaje mi się, że kiedyś tego było mniej, był też większy szacunek społeczny do tego zawodu. Owszem, zdawałem sobie sprawę, że to trudne studia, ale to mi nie przeszkadzało. A temat obciążenia psychicznego wypłynął dopiero w ciągu ostatnich lat i nie jest o nim zbyt głośno.
ATG: Wielokrotnie wspominałeś, że jesteś miłośnikiem kotów długowłosych – istnieje stereotyp, że kot to idealne zwierzę dla pisarza, w odróżnieniu od psa. Czy Twoje obserwacje pokrywają się z tą teorią?
ML: Kurczę! Właśnie zacząłem się nad tym zastanawiać… Patrzę na swoje dwa koty i myślę, że z jednej strony tak, ponieważ nie trzeba z nimi wychodzić na spacery. Z drugiej strony sądzę, że pisarzowi przydałby się powód, żeby oderwać się od komputera i wyjść na dwór, szczególnie kiedy nie wie, co pisać.
Nie jestem zwolennikiem podziału, antagonizowania. Mam koty, ale głównie z przyczyn technicznych. Mieszkam wysoko, ten biedny pies musiałby codziennie zasuwać kilka razy na czwarte piętro. Gdybym miał przypisać się do jakiegoś obozu, to znalazłbym się w obu: i w psim, i w kocim. Koty to większa inspiracja: piękne, dumne zwierzęta. Spojrzy się na nie i w głowie od razu pojawiają się pomysły. A psy mogłyby odciągnąć od pracy, pozwolić na przewietrzenie głowy. Nie odżegnuję się, może kiedyś będę miał też psa.
ATG: A jak trafiły do ciebie twoje dwa koty?
ML: Podobno zawsze powinny być dwa, żeby się lepiej chowały. To już druga zmiana u mnie w domu.
Pierwsza zmiana… Z racji tego, że funkcjonuję w środowisku lekarzy weterynarii, to gdy tylko żona powiedziała, że chciała, żeby coś w futrze chodziło jej po mieszkaniu, to już następnego dnia miałem pięć propozycji adopcji kotów ze schroniska. Tak trafił do nas pierwszy kot, a drugi był nieco wymuszonym prezentem od koleżanki z lecznicy. Ten kociak wypadł komuś z balkonu i nikt się po niego nie zgłosił. Miał złamane cztery łapy, nie było co z nim zrobić, więc znajomi stwierdzili, że my najlepiej się nim zaopiekujemy, bo jako lekarz mam wprawę. Te koty były u nas przez kilkanaście lat i tak się w nich zakochaliśmy, że kiedy po kolei odchodziły, to postanowiliśmy znaleźć ich kopie. Nie było prosto, więc drugą zmianę znaleźliśmy już w profesjonalnych hodowlach.
ATG: Ta wspomniana kocia książka jest inspirowana właśnie Twoimi kotami czy to zupełnie inna historia?
ML: Wielu opiekunów zwierząt ma potrzebę opowiadania historii o nich – zarówno o tym, co naprawdę się wydarzyło, jak i całkowitej fikcji. Lubię sobie wyobrażać, że koty mają swoje życie i kiedy my wychodzimy do pracy, to one wychodzą do swojej, mają tam swoich znajomych… Snułem te opowieści i znajomi podpowiadali, że powinienem je w końcu spisać. Przydarzyła się chwila wolnego czasu, usiadłem, zebrałem to wszystko w fabułę, spisałem. Teraz leży w szufladzie i zobaczymy, co będzie dalej.
ATG: Próbujesz sił w różnych gatunkach – czy są może inne, które Cię kuszą? Może science fiction, fantasy…
ML: Fantasy jeszcze nie… chociaż… mam taką książkę w szufladzie, w stylu Neila Gaimana. To realizm magiczny, ale fabuła też rozgrywa się w Warszawie. Fantastyka trochę mnie kusi, jakieś tam próby, ale na razie one też czekają na swoją szansę. Może jestem trochę leniwy i mógłbym wykazać się większą aktywnością w próbie sprzedaży tych książek, bo teraz dzieje się tyle nowego, że może znalazłyby swoje miejsce na rynku wydawniczym. Po prostu muszę spróbować.
ATG: Wspomniałeś, że jesteś teraz na urlopie od pisania. Czyli rozumiem, że nie ma co wypytywać o twoje najbliższe plany. Ale w takim razie zapytam, czego Ci życzyć w związku z literacką przyszłością?
ML: Chyba każdy pisarz chciałby mieć dwie rzeczy: dużo dobrych pomysłów i łatwość w ich realizacji. Zatem jeśli możesz coś przydzielić, to chętnie się załapię na sypiące się pomysły, które będę sprawnie realizował.
ATG: Zatem dokładnie tego Ci życzę i bardzo dziękuję za rozmowę i poświęcony czas!
ML: To ja bardzo dziękuję.
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska