Pisarka i felietonistka, filolożka polska i bałtystka. Z genów krakowianka i góralka, z urodzenia warszawianka. Kiedy nie czyta i nie pisze – spaceruje. „Chodzenie to mój narkotyk”, powtarza za Konwickim. Pozostałe uzależnienia to góry i ogród. Jej czytelnicy doceniają historie obnażające mrok ludzkiej duszy, wciągające i niedające o sobie zapomnieć. Takie jak dostępna od kilku dni w księgarniach POMROKA – wielowymiarowy kryminał z klimatycznym Dolnym Śląskiem w tle.
Akcja twojej najnowszej powieści rozgrywa się w jednym z najciekawszych i najbardziej tajemniczych regionów Polski – na Dolnym Śląsku. Wydaje się, że nie tylko znasz, ale doskonale czujesz i rozumiesz klimat tego miejsca. Czy ten region jest Ci w jakiś sposób szczególnie bliski?
Szukając miejsc, które chciałabym odwiedzić, kieruję się dwiema przesłankami – pierwsza jest natury, nazwijmy to: krajobrazowej, czyli zależy mi na tym, by przyroda odgrywała tu główną rolę, co z kolei wiąże się z mocno ograniczonym zaludnieniem i skromnym ruchem turystycznym, a druga jest historyczna – by przeszłość tego miejsca była ciekawa. Może ciekawa to nie najlepsze określenie – złożona. Nim wyruszę w podróż, już mam opanowane wiadomości na temat regionu, prześledzone mapy, no i oczywiście wybrane miejsce do tymczasowego mieszkania. Akurat w przypadku ostatniej wyprawy na Dolny Śląsk był to stary dom, z taką przeszłością, że… Nie powiem, bo ten wątek znajdzie się w drugim tomie śledztw Soni Kranz.
Obserwuję u siebie stałe, a nawet nasilające się zamiłowanie do takich miejsc. Kryją się za tym na pewno: umiłowanie przygód, chęć poznawania nowego, zainteresowanie historią – zwłaszcza przecięciem się jej z losem zwykłych ludzi, ale także pewna nostalgia czy melancholia – ciągnie mnie do miejsc zapomnianych, przekazywanych z rak do rąk, takich, które były elementem różnych rozgrywek – to z poziomu polityki – i dramatów – to z poziomu ludzkiego. Jak w tekście Agnieszki Osieckiej: „Historio, historio, jaka w tobie siła, żeś ty całe światy z mapy poznosiła? (…) Historio, historio, ty żarłoczny micie, co dla ciebie znaczy jedno ludzkie życie?”.
Jak powstała fabuła POMROKI? Czy to historia całkowicie wymyślona, czy inspirowałaś się jakimiś prawdziwymi wydarzeniami? Skąd czerpiesz pomysły?
Cóż, to pytanie prowadzi do kuchni pisarskiej. Sprawy mają się tak – kiedy już dojadę tam, gdzie zaplanowałam, gdy poznam historię okolicy, opracuję trasy i wyruszę w nie, zaczynam szukać informacji o lokalnych zbrodniach. Interesują mnie przestępstwa, w których miejsce – a więc i przeszłość, jaką ono za sobą niesie, a także wpływ, jaki ma na mieszkańców, jest jednym z elementów dramatu. Czasem to silne uwarunkowania – w innym miejscu taka zbrodnia by się nie wydarzyła. Tło jest ważne, tło jest jednym z moich bohaterów.
Stałym punktem podróży są także wizyty na lokalnych cmentarzach – te miejsca dużo mówią nie tylko o zmarłych, ale i o żywych.
Na „Pomrokę” wpłynął jeden i drugi zwyczaj. Sprawa, wokół której zbudowałam fabułę, wydarzyła się naprawdę. Zmodyfikowałam ją na potrzeby książki, ale te elementy, o których czytelniczka lub czytelnik mogliby powiedzieć: „No nie wierzę, autorkę poniosło”, są prawdziwe. Moje powieści są utkane z życia. Zmyślam jak najmniej, ponieważ nawet wybujała wyobraźnia nie doścignie rzeczywistości. W morderstwie, które mnie zainspirowało, takich elementów było wiele – też mnie zdumiewały. Choć może akurat nie ten, że śledztwo toczyło się w trudnych warunkach, bo akurat były mistrzostwa świata w piłce nożnej. A do tego mało doświadczona ekipa śledczych bez szefa, który był na urlopie, i parcie, by szybko złapać winnego. W efekcie policjanci odbierali dyplomy gratulacyjne, wiedząc już, że ten, który siedzi w areszcie, ma DNA niepasujące do próbek z miejsca zbrodni – to były początki popularyzacji tych badań. Błędy, wpadki, galeria przedziwnych postaci i czynów, chaos i niedowierzanie – samiutka prawda, niekoloryzowana.
POMROKA to w dużej mierze opowieść o rozpadzie więzi rodzinnych. I to na wielu płaszczyznach, dotykającej wielu bohaterów. Czy zdradzisz nam coś więcej?
Strona obyczajowa w każdej powieści – także kryminalnej, a może nawet przede wszystkim w kryminalnej – ma dla mnie duże znaczenie. Ludzie, nim staną się przestępcami lub ofiarami – nie żyją na bezludnych wyspach, tylko w otoczeniu, pod wpływem innych osób. To kształtuje – lub wypacza. W przypadku zabójstwa, pominąwszy osobowości patologiczne, droga do tego strasznego momentu jest długa – sprawy często się dzieją latami, bywa, że mają początek w dzieciństwie. Lub trwają nawet od poprzednich pokoleń. Nawarstwiają się, pęcznieją, emocje wzbierają i szukają ujścia – aż znajdują.
To, co ma miejsce w życiu osobistym śledczych, oczywiście wpływa na nich – ale już nie tylko prywatnie, lecz także zawodowo. Teoria nakazuje oddzielać te dwa porządki, ale praktyka wygląda inaczej.
Tak, motyw rozpadu, rozluźnienia więzi rodzinnych jest istotny dla fabuły, dla każdego z bohaterów. Zarówno dla Soni Kranz, która ma trudną relację z matką (żadnej przemocy fizycznej czy zaniedbania – nie tylko tak można skrzywdzić dziecko) i już prawie żadnej z mężem, który ją zostawił. W tej, nie najłatwiejszej, sytuacji osobistej ma pod opieką nastoletnią córkę, mocno się buntującą i rozpaczliwie pragnącą bliskości, bo to się przecież nie wyklucza, oraz prowadzi śledztwo, podczas którego musi się spotykać z kobietą, która straciła swoje dziecko. Od razu powiem, że bardzo mi zależało na takiej bohaterce-policjantce, która jest zwyczajna. Nie jest drapieżnie seksowna, uzależniona, straszliwie przetrącona przez los, nie ma niezwykłych mocy i ponadludzkich umiejętności. Oprócz tego, że skończyła szkołę policyjną, jest taka, że czytelniczki mogą się w niej przejrzeć, a czytelnicy pomyśleć, że choć może prowadzi dziwaczną sprawę, to sama mieści się w normie normalności.
Więzi rodzinne, które nie wyglądają tak ładnie i gładko jak w reklamie margaryny, to także codzienność innych bohaterów. I w każdym przypadku mają wpływ na to, co się wydarza. Zupełnie jak w prawdziwym życiu.
Rozwód, przeprowadzka z dużego miasta na prowincję – nie do końca będąca wyborem Soni, nastoletnia córka, trudna relacja z własną matką i kobieta na czele komisariatu pełnego mężczyzn. Sporo jak na głowę jednej czterdziestolatki. Jak radzi sobie Sonia z tym wszystkim i czy jest to ważne dla fabuły powieści?
Radzi sobie tak, jak potrafi. I jak nie potrafi. To jest to, o czym już wspominałam – chciałam stworzyć bohaterkę, którą można by znaleźć w normalnym życiu. Tak, wiem, starzejących się, nałogowo pijących facetów-śledczych też można spotkać, ale w literaturze kryminalnej są zdecydowanie nadreprezentowani. Kobiet w średnim (w ogólnym, zwłaszcza patriarchalnym ujęciu: nieciekawym) wieku jest zdecydowanie mniej. Błąd, bo to fantastyczny wiek. Wiem, co mówię, z doświadczeń bardzo własnych. Sporo już przeżyły, wiele wciąż przed nimi. Wiedza, doświadczenie, intuicja, mocne zanurzenie w codzienności, co wynika z łączenia różnych ról. Sonia to wszystko ma, a jednocześnie ma dość mocno wyśrubowane normy, wedle których się ocenia. Dopiero się uczy odpuszczania sobie, czyli tego, z czym mężczyźni zwykle nie mają problemów. Trafia do małego miasta, zostaje szefową, wiadomo o niej tylko tyle, że przyjechała z Wrocławia, co z pewnością nie jest awansem. I że ma dziecko, a faceta obok – nie. Choć to akurat może się zmienić, bo Sonia wyciąga wnioski z nauk, jakie daje jej życie – jednym z nich jest to, że ma prawo do dbania o własne potrzeby i takiego stanu nie nazywa się egoizmem.
POMROKA to nieoczywisty tytuł…
Okazało się, że tak. Pomroka to zapomniany wyraz, jakiś czas temu odświeżony w związku z pomrocznością jasną, ale tę polityczno-chorobową sprawę odkładamy na bok.
Pomroka ma dwa znaczenia – jedno to ciemność, a drugie – coś, co powoduje trudność w zrozumieniu czegoś. Oba się przenikają w mojej powieści. Z jednej strony mamy mrok natury – kto był w dolnośląskich kotlinach, zwłaszcza tych, które otacza buczyna, ten wie, o czym mówię. Z drugiej – mrok historii. Kiedy jeździłam po Dolnym Śląsku, widziałam wiele zaniedbanych miast i wsi. Wiesz, że kiedyś było tam pięknie, a teraz budynki i zabytki popadają w ruinę. Historia położyła się na nich cieniem. Okrywa je mrok. To ziemie tragiczne – jedni je stracili, choć były dla nich domem od pokoleń, inni je dostali – choć wcale nie chcieli. Jedni i drudzy mieli za sobą lata wojny, ale przecież jej kres nie oznaczał automatycznie, że od tej pory wszystko będzie przebiegało zgodnie z prawem i moralnością. Zmiana właścicieli nie przebiegała pokojowo. Oczywiście, Niemcy byli z narodu najeźdźców, okupantów. Nowe polskie władze w antyniemieckich postawach Polaków dostrzegały jednak możliwość pozyskania poparcia społecznego. Świeże wspomnienia okupacji powodowały, że wielu Polaków żyło chęcią odwetu. Nikt ze strony państwa polskiego nie potępiał głośno aktów przemocy, które miały tu wtedy miejsce. Kościół także. Bywało i tak, że przez kilka miesięcy Niemcy i Polacy żyli razem, w jednym domu. I że nie było między nimi nienawiści, w czasem nawet zdarzały się cieplejsze relacje. A teraz… Na starym niemieckim cmentarzu zobaczyłam krowie placki. Nie wiem, czy to wynik nieuwagi, niedbałości, zobojętnienia – czy – choć oby nie – złych intencji. Historię trzeba znać, uczciwie i obiektywnie ją podawać, jednocześnie pamiętając, że ona służy przede wszystkim temu, by w przyszłości uniknąć zła z przeszłości.
Chyba możemy zdradzić, że POMROKA rozpoczyna nową serię kryminalną! Po raz kolejny bohaterką jest kobieta. Czym różni się komisarz Sonia Kranz od sierżant Wiery Jezierskiej?
To dwie zupełnie różne kobiety. Wiera pochodziła z Polski B, z rodziny mocno ograniczającej możliwość jej rozwoju – był tu niski status socjoekonomiczny, przemoc. Wydawało się, że jest skazana, że nie ma szans, by się wyrwała z tego środowiska. Udało się jej – tytanicznym wysiłkiem i z poczuciem lęku, że ona na to nie zasługuje, że na pewno ktoś zaraz odkryje, że ona jest kimś gorszym. Żyła w napięciu, próbowała je regulować – raz wychodziło jej to lepiej, raz gorzej.
Sonia dorastała w zwyczajnym domu – czym ta zwyczajność jest, to się okaże, ale w powszechnym odczuciu nie dzieje się tam nic złego – nikt nie pije, nikt nie bije, średnia krajowa. Idzie więc w życie z pewnym bagażem, ale gdyby porównać sytuację obu kobiet, to Wiera dźwiga toboły, a Sonia – wyrusza z walizką. Nie ma w niej takiego napięcia, nie ma potrzeby walki, bo los okazuje się całkiem szczodry – fajny, bogaty mąż, zdrowe dziecko, miła rodzina. Zmiana następuje, gdy rodzina się rozpada – to będzie czas nowego formowania dla Soni.
Myślę, że gdyby Sonia i Wiera się spotkały, toby się polubiły. I obie mogłyby się czegoś od siebie nauczyć, choć Wiera pewnie by myślała, że chciałaby kiedyś być taka jak Sonia. Lub mieć taką matkę.
Niektórzy twierdzą, że pisanie serii jest łatwiejsze, bo główni bohaterowie już wymyśleni w pierwszej powieści. Trzeba „tylko” dodać wydarzenia. A jak Ty to czujesz? Czym różni się tworzenie serii od pracy nad zamkniętym tomem. Czy daje większe, czy mniejsze możliwości?
Serie wymagają przygotowania dobrego tła obyczajowego, a ja lubię dobre tła obyczajowe – i jako autorka, i jako czytelniczka. Bohaterowie muszą być dopracowani, muszą się rozwijać – czasem staczać, w każdym razie sytuacja nie jest constans. Trzeba zadbać o wiarygodność psychologiczną – rozpisaną na dłuższy czas, odsłaniać różne wydarzenia/osoby z przeszłości, zgrabnie łączyć wątki. Jeśli się bohaterów polubi, jeśli oni ciekawią, to chce się o nich wiedzieć więcej – seria daje takie możliwości. Już sama warstwa obyczajowa mogłaby być materiałem na historię, a w przypadku kryminałów jeszcze dochodzą morderstwa – to jak dwa w jednym. Taka podwójną przyjemność odczuwam na przykład podczas lektury cyklu Departament Q, którego autorem jest Jussi Adler-Olsen.
Czy masz już pomysł na fabułę kolejnej powieści?
Ja mam w głowie mnóstwo pomysłów! Sprawy mają się tak – kiedy nie piszę, to albo czytam, albo zwiedzam, albo spaceruję po lesie. Dwie pierwsze czynności podrzucają wątki, tropy. Trzecia – pozwala na ich twórcze przerabianie w fabułę. Nic, co poznane, przeczytane, usłyszane się nie marnuje.
Z pomysłem na kolejną powieść było tak: jak już zostało powiedziane, zawsze dużo czytam o okolicy, po której podróżuję. Zaczęło się od domu, w którym mieszkałam w zeszłym roku. Wyremontowany, ale znalazłam go na planach z 1926 roku, a pewnie stał tu jeszcze wcześniej. W wielkim ogrodzie co i rusz ślady dawnego. Tu zarys podmurówki, tam ławka, za drzewami zaś… mrok. No i jak to w starym budynku z drewnianym stropem – wnętrze żyje. I pobudza wyobraźnię. Dość emocji? Skąd! Czytam dalej. Przekopuję internet, cofam się w czasie, oglądam stare pocztówki i zdjęcia. Urocze, choć smutne, bo życie zrobiło tu bolesny szpagat. To jednak uszczypnięcia nostalgii, jeszcze nie dramat. I wtedy… Artykuł sprzed 96 lat. Na temat wsi, w której stał mój dom. Małej wsi. Otóż miała tu miejsce zbrodnia, o której powiedzieć, że jest jak z horroru, to nie powiedzieć nic. Pogmatwana, mroczna historia o najgłębszych i najciemniejszych zakamarkach ludzkich dusz. Nie ma dokładnych danych co do lokalizacji, ale przecież budynków nie ma tu aż tak dużo, więc hipotetycznie…
“Skąd, daj spokój, to niemożliwe, ten dom jest taki piękny, a rano, kiedy wpada tu słońce…” stwierdziła moja córka. Ale kiedy zapada noc… Mrok. W kotlinie jest podobna do ciężkiej, granatowej zasłony. Cienie drzew za oknem, szum strumienia. A może to inne cienie? I hałas inny? Skrzypnięcie belki, zgrzyt na dachu. “Absurd, absurd…” Zasypiam. Za dużo w głowie, wyobraźnia spuszczona ze smyczy i tak to się kończy. Praca w szkodliwych warunkach. Wstałam późno, boso poszłam do ogrodu. W rogu znalazłam poletko poziomek. Cudowne! I tu miałoby być straszne miejsce? Tu jest sielanka!
Godziny płyną. Słońce zachodzi. Czerwień poziomek błyszczy. Jak kropelki krwi na trawie…
Tak czy owak – pomysł na kolejną powieść jest.