Historię Franciszki i Wawrzyńca Kuligów chciało przedstawić kilka osób, ale ich rodzina zaufała właśnie jej, pisarce znanej z wrażliwości i tego, że rzetelnie i bez oceniania dokumentuje dramatyczne wydarzenia – tak powstała „Ocalona z Auschwitz”. W książce „Z Powstania do Auschwitz” Nina Majewska-Brown po raz kolejny przywołała losy ludzi, których życiorys został naznaczony obozową traumą.
ANNA TESS GOŁĘBIOWSKA: Porusza Pani w swoich książkach niezwykle trudną tematykę. Sam tytuł „Z Powstania do Auschwitz” wskazuje na wątki dwóch traumatycznych dla naszego kraju zdarzeń. Wcześniej pisała Pani m.in. o rzezi wołyńskiej. Skąd wybór tak trudnych tematów?
NINA MAJEWSKA-BROWN: To te tematy wybrały mnie, a nie ja je. Nigdy nie sądziłam, że będę pisała o Auschwitz czy jakimkolwiek dramacie, który tak mocno dotknął nasz kraj, natomiast dowiedziałam się, że mama mojej – wtedy – osiemdziesięcioletniej przyjaciółki Ewy trafiła do obozu w Auschwitz jako zakładniczka za męża. Ona przez lata opowiadała mi o tych wydarzeniach, uzupełniając je o kolejne szczegóły, aż w końcu powiedziała, że marzy o tym, by ta historia ujrzała światło dzienne. Poprosiła mnie, żebym to ją opisała. Nie wiem, jak to się dzieje, ale zwracają się do mnie kolejne osoby. Podobnie było z „Ocaloną z Auschwitz” – o możliwość opisania tej historii zwracało się do rodziny państwa Kuligów wiele osób, natomiast oni sami wybrali mnie.
Trochę podobnie było też z moją ostatnią książką, czyli z „Powstania do Auschwitz”. Okazało się, że mąż wspomnianej Ewy, która opowiedziała mi historię swojej mamy, przeżył Powstanie Warszawskie w ekskluzywnej wówczas dzielnicy, przy ul. Żurawiej –znajdowały się tam kamienice, które wyszły spod ołówków znakomitych architektów. Okazało się, że tę historię sączył latami, bardzo niechętnie, ale tuż przed swoją śmiercią zdążyła opowiedzieć ją jego siostra Jadwiga. Pani Jadwiga niestety zmarła jakieś pół roku temu, nie doczekawszy premiery książki.
Tak jak powiedzieli archiwiści z Auschwitz: Auschwitz uzależnia oraz Auschwitz wybiera. Mam wrażenie, że rzeczywiście w pewien sposób jestem naznaczona tymi historiami, stało się to moją misją, żeby ocalać od zapomnienia opowieści, które odejdą wraz z ludźmi, którzy je pamiętają albo z rodzinami tych osób. To jest ostatni moment, żeby je spisać i przekazać dalej.
Czy nie ciąży Pani ta odpowiedzialność?
N.M.-B.: Bardzo ciąży, natomiast moja praca nad książką wygląda w ten sposób, że każdy etap, każdy rozdział jest akceptowany przez rodzinę, która powierza mi swoją historię.
Traumy obozowe to są takie rany, które nigdy się nie zabliźnią. Rozmawiając z tymi ludźmi dotykam najczulszych strun ich serc, mam świadomość, że tamte doświadczenia, obrazy, wspomnienia płyną do nich z siłą tsunami, że oni będą to przeżywać na nowo. To jest koronkowa praca, żeby – cofając się do tamtych czasów – jak najmniej zranić. To też ogromna odpowiedzialność, żeby opisać te historie wiarygodnie, ponieważ to nie jest sytuacja, w której można fantazjować, dodawać coś od siebie.
Każdą historię można opowiedzieć na sto różnych sposobów, poczynając od pieśni czy wiersza, ale najważniejszą rzeczą zawsze jest nie kłamać, nie oszukiwać, nie przekręcać, nie modyfikować. Być może tego typu książki historyczne będą jedynymi poświęconymi danej tematyce, z którymi zetknie się czytelnik – a w momencie, gdy książka będzie wytworem fantazji czy manipulacji faktami, zostanie on z takim błędnym przekonaniem na resztę życia. To dlatego tak skrupulatnie uzupełniam książki o wszelkiego rodzaju przypisy i odniesienia – to ogromny materiał historyczny, dopracowany tak, by czytelnik nie czuł się przytłoczony historią, której przecież znać nie musi. Chcę, żeby poznał ją trochę głębiej, a potem – być może – sięgnął do stricte historycznych opracowań.
Co ciekawe, już po premierze książki często pojawiają się sąsiedzi czy znajomi danej rodziny i okazuje się, że tę historię można jeszcze uzupełnić. Tak stało się z „Tajemnicą z Auschwitz” i „Aniołem z Auschwitz”.
Dlaczego Pani uważa, że musimy opowiadać te historie? Dlaczego musimy wiedzieć, co wydarzyło się w Auschwitz, co działo się w czasie Powstania z ludnością cywilną?
N.M.-B.: To jest nasz korzeń, to jest nasz kręgosłup, to jest coś, co kształtuje nas i kolejne pokolenia. Te historie trzeba opowiadać przede wszystkim z dwóch powodów: ku przestrodze i ku pamięci. Za każdym wytatuowanym na przedramieniu numerem znajduje się dramatyczna historia rodzin ludzi, którzy trafili za obozowe druty oraz tych, którzy zostali za tymi drutami, czekając na swoich bliskich.
Coraz częściej mówimy o tym, że traumę dziedziczymy do trzech pokoleń, a myślę, że nawet i dalej. Dziedziczymy genetycznie, ale też te osoby, które wróciły z obozów czy osoby, które straciły swoich bliskich, zupełnie inaczej wychowywały swoje dzieci. Osoby z pokaleczonych rodzin podchodziłyby do tego emocjonalnie zupełnie inaczej, gdyby nie były naznaczone wojną, dramatem.
To jest nasze dziedzictwo, dlatego uważam, że trzeba o nim opowiadać. W czasie spotkań autorskich bywam pytana, czego uczy nas historia i zawsze odpowiadam, że niczego się nie uczymy. Zawsze wtedy na sali słychać kilka parsknięć – jak można powiedzieć coś takiego? – ale wojna za naszą wschodnią granicą udowadnia, że niestety jednak się nie uczymy. Może mając większą, głębszą świadomość tego, jak może wyglądać wojna, nie pozwolimy na kolejną taką sytuację w przyszłości…
Czy pracę nad takimi książkami odchorowuje Pani w jakiś sposób?
N.M.-B.: Odchorowuję. Powiem szczerze, że każdą kolejną książkę pisze się coraz trudniej. Nie brutalizuję tych opowieści, ale to, z czym spotykam się w Instytucie Pamięci Narodowej, w Archiwum Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, w archiwum Muzeum Powstania Warszawskiego zostaje ze mną. Zamawiając teczkę w IPN-ie, nigdy nie wiem, co w niej znajdę. Często są to niezwykle brutalne obrazy, dramatyczne relacje, których nie da się zapomnieć. Jednocześnie uważam, że o okrucieństwie wojny wiemy tyle, że nie ma powodu, by nim epatować. Zawsze piszę z perspektywy kobiety i przez pryzmat emocji, ponieważ emocje mają zupełnie inny wymiar niż statystyka. Jeżeli wiemy, że zginął milion osób, to jest to tylko liczba, ale w momencie, kiedy mówimy o tym, że zginęła mama, siostra, brat, ukochana, to historia nabiera zupełnie innego wymiaru. Pisząc książkę, staję się bohaterką, wchodzę w ten świat bardzo głęboko. Potrafię się głodzić albo wystawiać na ekstremalne zimno, żeby poczuć, jak to może być. Oczywiście jest to poza skalą tego, czego doświadczyli ci ludzie, ale staram się wejść w tę historię.
Spotykam się potem z psychologiem i oczyszczam głowę.
Praca nad książkami o Auschwitz bardzo mnie zmieniła, jest we mnie dużo wdzięczności za banalne rzeczy, których nie dostrzegamy na co dzień. Za to, że nie pada mi na głowę, że mam wygodne łóżko, że jest mi ciepło, że mam jedzenie w lodówce… To nie znaczy, że nie mam problemów, bo te zalewają mnie jak każdego człowieka, ale staram się czerpać radość z absolutnie drobnych rzeczy i dostrzegać je, choć na co dzień nie myślimy o nich, są dla nas oczywistością. Dla tych ludzi były ekstremalnym marzeniem, czymś absolutnie nieosiągalnym.
Osobiście jestem wdzięczna za te historie, ponieważ nauczyły mnie wyrozumiałości. Wiele rzeczy potrafię odpuścić.
Zapadła mi w pamięć scena, w której główna bohaterka znalazła paczkę zasuszonych rodzynek i podzieliła się nimi z grupą osób ukrywających się przed bombardowaniem…
N.M.-B.: Ekstremalne sytuacje wyzwalają w nas to, co najgorsze i to, co najlepsze. Wtedy bardziej potrafimy się dzielić, inaczej celebrować wszystko to, co jest dobre.
Tak jak Pani wspomniała, bohaterkami Pani książek są kobiety. Bohaterkami „Z Powstania do Auschwitz” uczyniła Pani Marię i Zofię, ale nie spotkała Pani żadnej z nich. Rozmawiała Pani z ich sąsiadem, Kubą Roguskim…
N.M.-B.: …i z sąsiadką Jadwigą, to było rodzeństwo.
Skąd taki pomysł na narrację? Czy nie byłoby łatwiej opowiedzieć o rodzinie Roguskich?
N.M.-B.: Może to byłoby łatwiejsze, ale największy dramat dotknął Zofię, która wyraźnie powiedziała – i powtarzała to aż do śmierci – że jej życie skończyło się 1 sierpnia 1944 toku. Zdradzę jednak, że napisałam już drugą książkę, stricte o rodzinie państwa Roguskich, czeka już na druk. Ta książka dotyczy Powstania w Getcie Warszawskim, ponieważ Jadwiga – matka, której historię usłyszałam od córki noszącej to samo imię – przyjaźniła się z Miriam, Żydówką, która wraz z rodziną dobrowolnie poszła do getta. Roguscy zostali za murem. To jest książka o przyjaźni i o próbie wyciągnięcia z getta rodziny Miriam.
Historię Zofii opowiedziałam przez pryzmat opowieści sąsiadów także dlatego, że przez długie lata była obleczona tajemnicą. To jest bardzo częste – wspominała też o tym rodzina państwa Kuligów – że osoby doświadczone traumą obozową często bały się opowiadać o tym, co je spotkało. Wydaje mi się, że oni cały czas się bali, że ktoś po nich przyjdzie: najpierw Niemcy, potem komuniści. Te osoby cały czas miały to wszystko w głębi serca, ale milczały. Dla mnie było istotne, że sięgnę po tę skrywaną latami tajemnicę, o której przez wiele lat mówiło się tylko w wąskim gronie rodziny Roguskich. Uznałam, że sednem tej historii jest opowiedzieć ją z perspektywy dramatu tych ludzi.
Jak wiele z historii Marii i Zofii i ich rodziny to odtworzenie ich właściwych losów, a ile – uzupełnianie białych plam na podstawie tego, jak mogło wyglądać wtedy życie? Ich mieszkanie zostało zniszczone, więc nie dysponowała Pani dokumentami i albumami.
N.M.-B.: Ale właśnie wie pani co, to jest niesamowite, że miałam dostęp do nigdy wcześniej niepublikowanych i nieopracowanych pamiętników z Powstania Warszawskiego! Pierwszy pamiętnik, który otworzyłam, był napisany przez kobietę, która mieszkała przy wspomnianej ulicy Żurawiej pod sąsiednim adresem. W trakcie pisania książki – pisałam ją dość długo – odezwał się do mnie pan, Tadeusz, który okazał się był sąsiadem Kuby, troszeczkę starszym od niego. Uzupełnił tę historię w niezwykły sposób – jego rodzina ocaliła z Powstania cztery albumy dokumentujące ich losy od lat dwudziestych aż do wybuchu Powstania. To było, jakby ktoś skierował mnie na trop, że tę historię da się uzupełnić.
Studiowałam wiele dokumentów, spotykałam się z archiwistami z Muzeum Powstania Warszawskiego po to, by wiarygodnie oddać klimat, życie codzienne Warszawy oraz napisać o rzeczach, o których my często zapominamy. Jedną z nich jest niesamowity smród.
Kiedy piszemy o Auschwitz, wiemy, że było tam czuć swąd palonych ciał. Ludzie ocaleni z obozów do końca życia powtarzali, że nie zapomną tego smrodu: słodkawego, mdlącego. Nie myślimy jednak o tym, że w Warszawie cuchnęło równie okrutnie. To był swąd palonych domów, płonęły fabryki, paliły się chemikalia, dodatkowo palono ciała zmarłych, ponieważ Niemcy – bojąc się zarazy – systematycznie czyścili kolejne kamienice, oczywiście rękoma Polaków. Usypywano stosy ciał i palono je na podwórkach. Warszawa śmierdziała też rozkładającymi się ciałami. To jest coś, co często pomijamy, a co pojawia się w pamiętnikach.
Druga rzecz to choroby psychiczne. Wiemy, że osoby, które przetrwały, nie miały czego jeść, ale tym, co mnie zdumiało, o czym opowiadało i rodzeństwo państwa Roguskich, i pan Tadeusz, były choroby. Te dzieci – bo przecież byli wtedy dziećmi – wspominają, że matka była ich opoką, opiekowała się nimi, i nagle ukryta w piwnicy po prostu oszalała, nie wytrzymując napięcia, stresu. I wtedy te dzieciaki po raz któryś zostają obdarte z poczucia bezpieczeństwa, ze wszystkiego, tracą grunt pod nogami, opiekę matki, bo matka siedzi na zydlu czy na ziemi i powtarza: „miałam wazon, nie mam wazonu” albo „miałam palmę, nie mam palmy”. Nie mówimy o tym, że ludzie w Warszawie po prostu zaczynali chorować psychicznie. W jednym z pamiętników pojawia się wspomnienie, że choć połowa kamienicy runęła, to jedna z kobiet mimo to codziennie wychodziła z piwnicy i wchodziła do swojego mieszkania, maniakalnie odkurzała salon, chociaż została z niego tylko komoda i kawałek stołu, a reszta była jedną wielką dziurą. Wydaje mi się, że trzeba o tym mówić, pokazywać szerokie spektrum konsekwencji tych wydarzeń.
W książce pokazuje Pani funkcjonowanie tej rodziny tuż przed wybuchem Powstania – i potem, jak z dnia na dzień traciła coraz więcej. Przyznam, że zaintrygowały mnie wątki obyczajowe – na przykład wściekłość starszych córek na to, że rodzice nie uważali i w czasie wojny spodziewają się piątego dziecka. Stres matki, jak porozmawiać o tym z córkami, połączony ze strachem, że one właśnie przeżywają swoje pierwsze zakochanie i co, jeśli zajdą w ciążę. Raczej nie mówi się o takich wątkach na co dzień.
N.M.-B.: To jest normalne życie. To nie tak, że ludzie stali na baczność i czekali. Toczyła się zwykła codzienność. W rodzinie Roguskich były dwie gosposie, w tej rodzinie była jedna Zula, wszystko toczyło się normalnie: ludzie się zakochiwali, rozstawali, mieli swoje dylematy… a Powstanie spadło na te wszystkie problemy dużym parasolem i okazało się, że właściwie nic innego się nie liczy. Było to dla mnie zdumiewające, przeżyłam nawet lekki szok, bo sądziłam, że z racji tego, że ojciec wspomnianego Kuby, Jan Roguski, był znamienitym lekarzem – notabene po wojnie założycielem Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu, do dzisiaj jedna z sal nosi jego imię – i pracował w sławnym Szpitalu Wolskim, obracał się w takim a nie innym środowisku, musiał spodziewać się, co nadejdzie. Byłam pewna, że coś słyszał, że ktoś przekazał, żeby przygotować szpital na taką okoliczność. Byli zamożną mieszczańską rodziną, a tymczasem o tej godzinie oni po prostu drelowali wiśnie na powidła. Zupełnie nie spodziewali się takiej sytuacji, nie byli przygotowani. Później nastąpiła rzeź szpitala, przyjaciele Jana Roguskiego, m.in. Janusz Zeyland, zostali zamordowani przez Niemców. On sam ocalał tylko dlatego, że Kuba się rozchorował i po prostu nie było go w pracy. Ta choroba zresztą też była pokłosiem Powstania – tak wyglądało codzienne życie, gruźlica była powszechnym zjawiskiem, dzieciaki chorowały. Pan Tadeusz wspominał, że miał problem z płucami, Kuba niestety miał większego pecha, ponieważ zachorował na gruźlicę kości. Do dziś ma jedną nogę ponad 10 centymetrów krótszą, z Powstania wyszedł jako osoba z niepełnosprawnością.
Wspomniała Pani o Zuli i to jest kolejna kwestia obyczajowa – najpierw słyszymy o Zuli od pani Marii, która narzeka, że ta jest leniwa, niedokładna, że w zasadzie zatrudnia ją jako gosposię z łaski i ma poczucie, że ona robi dla Zuli coś dobrego, bo mimo że powinna ją zwolnić, daje jej dach nad głową i jedzenie. Później już w obozie spotykamy tę samą Zulę, która mści się na Zofii i jej siostrze, opowiada, że zawsze patrzyły na nią z góry, zawsze nią gardziły. Mamy tu spotkanie kobiet z różnych klas społecznych i zaskoczenie tych dziewczyn, że Zula ich nie lubiła. One w obozie przecież ucieszyły się na jej widok!
N.M.-B.: Jak już mówiłam, ekstremalne sytuacje wyzwalają z nas ekstremalne emocje. Z Zuli wyszło to, co najgorsze. Jak Pani powiedziała, one ucieszyły się na jej widok i przeżyły rozczarowanie. Zofia nie mogła tego przeżyć, wielokrotnie do tego wracała i powtarzała, że nagle bycie w obozie sprawiło, że wszyscy jesteśmy równi, nie ma lepszych i gorszych, wszyscy jesteśmy więźniami. Każdy chciał przeżyć i każdy próbował przetrwać ten obóz na swoją modłę, to była sytuacja, która w niejednym wyzwolila najgorsze zło.
Myślę, że Zula po prostu zemściła się i odreagowała, ponieważ trafiła do obozu wcześniej, teoretycznie wiedziała o nim więcej. Zofia i Aniela były wystraszone, więc mogła się na nich wyżyć.
Zulę pokazałam celowo – jest taka scena na samym początku, gdzie Zula kładzie kosz z ziemniakami na nowym dywanie. Tak wyglądała codzienność: wojna wojną, ale toczyło się zwykłe życie, dbaliśmy o porządek, kupowaliśmy nowe rzeczy, mniej lub bardziej dostępne. Konkretne uwarunkowania potrafią pokazać, co ukryte w danym człowieku. Póki Zula była zależna od rodziny, była na tyle sprytna i cwana, żeby skrywać swoje prawdziwe emocje, ale stało się to, co się stało – i emocje się wyzwoliły.
Gdy Zofia już razem z siostrą trafia do Auswitz, powraca temat Powstania, i widać, że jest on trudny – przeciwniczki Powstania mają pretensje do warszawianek, że te nie zapobiegły zrywowi, choć przecież nastoletnie dziewczyny nie miały na to żadnego wpływu. Mimo upływu lat, temat wciąż budzi kontrowersje i powoduje kłótnie. Z jednej strony w części środowisk podważanie słuszności wybuchu Powstania traktowane jest jak zdrada, z drugiej – przypomina się o rzezi ludności cywilnej… Jeszcze z kolejnej: mamy do czynienia z makdonaldyzacją tamtych traum, wydawanie gier planszowych o Małym Powstańcu, które pokazują ukrywanie się w kanałach wręcz jako ciekawą przygodę… Czy odnajduje się Pani w tym dyskursie?
N.M.-B.: Gdyby istniała taka możliwość, żeby otworzyć księgę naszego życia i zobaczyć, co wydarzy się za dziesięć lat, pewnie podjęto by wtedy inne decyzje. Dowództwo nie było do Powstania przygotowane, nie było co do niego zgodności, ale na ulicy panowało napięcie, by wybuchło. Z perspektywy siedzenia w fotelu osiemdziesiąt lat później, nie chcę oceniać konkretnych planów, po prostu pokazuję pewne sposoby myślenia.
Pierwotnie powstanie miało być ogólnopolskie, więc broń została wywieziona z głównych miast do lasów, jako zaplecze partyzantki. Wszyscy wiedzieli, że broni w Warszawie nie ma… Tutaj każdy ma swoją rację, więc trudno dyskutować na ten temat. Dziś wiemy o Małym Powstańcu, są znamienite opracowania wszystkich możliwych batalionów od Zośki i Parasola poczynając, natomiast zapominamy, że największą cenę zapłacili zwykli ludzie, których nikt nie pytał o zdanie. Którzy na wybuch Powstania nie mieli żadnego wpływu, po prostu stali się ofiarami tamtej sytuacji.
W mojej książce jest taka poruszająca scena, w której pewien człowiek stoi w miejscu, gdzie znajdował się jego dom. Stracił rodzinę, stracił wszystko, nic mu nie pozostało. Przechodzą Powstańcy i on krzyczy do nich: „zobaczcie, coście zrobili”, a oni odpowiadają: „dla ciebie to dom, dla nas to walka o wolność”. No i nie sposób z tym polemizować…
Bardzo istotną kwestią było choćby to, jak przekazywano informacje o Powstaniu. Było wiele gazetek, ulotek informujących, na jakim etapie są powstańcze walki. Kamienice zamknęły swoje wrota, stając się twierdzami – bezbronnymi, ale na swój sposób twierdzami – gdzie jedna osoba, zazwyczaj stróż, odczytywała zgromadzonym informacje o wydarzeniach z frontu. W zależności od tego, jak była nastawiona, tak stawiała akcenty przy przekazywaniu informacji dalej. W tej chwili też opracowuję pamiętniki, spotykam się ze świadkami tych wydarzeń i oni wspominają na przykład, że stróż zatrzasnął drzwi, oświadczając, że żadnego Powstańca tu nie będzie. Oni w efekcie uważali, że wpuszczenie Powstańca to najgorsze, co może być… i o ironio, ten Powstaniec wyszedł tam z kanałów, ze studni tej kamienicy. To był młody chłopak, który po prostu pomylił drogi.
To nie tak, że cała Warszawa chciała Powstania. Były osoby, które go pragnęły, były takie, które nie chciały.
„Z Powstania do Auschwitz” to książka o dość nietypowym układzie. Nieco ponad 200 stron to powieść historyczna, a kolejnych 150 – to historyczne relacje, spisane wspomnienia osób, które przeżyły Powstanie lub obóz. Skąd taka kompozycja?
N.M.-B.: Od samego początku uzupełniam książki relacjami świadków, żeby nie tyle uwiarygodnić tę historię, ale by pokazać, jak różne są wspomnienia poszczególnych osób. Chcę pokazać, że to nie są jednoznacznie pozytywne czy jednoznacznie negatywne obrazy, że losy powstańcze były różne i ludzie rozmaicie podchodzili do Powstania. Celowo sięgnęłam po pamiętniki osób cywilnych, żeby pokazać, jak zwykłe rodziny były skazane – dosłownie skazane – na Powstanie. Co się z nimi działo, jak Niemcy ich traktowali. Jest absolutnie wzruszający pamiętnik małej dziewczynki, która została ściągnięta ze szpitalnego łóżka i po ewakuacji Szpitala Wolskiego trafiła do obozu.
Mówimy, że Powstanie się skończyło, ale to nieprawda. Ono po 63 dniach zgasło, ale nie było tak, że Niemcy otworzyli drzwi i oznajmili: „słuchajcie, o tej i o tej godzinie ewakuacja, do widzenia”. Oni otworzyli śluzę tylko po to, żeby zgromadzić tych ludzi m.in. w obozie w Pruszkowie i wykorzystać jako siłę roboczą. Ten dramat nie zakończył się sześćdziesiątego trzeciego dnia, ale trwał jeszcze wiele miesięcy.
Zofia i Alina tak trafiły do obozu w Auschwitz. Trzeba sobie uświadomić, że po Powstaniu do obozu trafiła największa grupa młodych ludzi oraz że w tej grupie było wiele dziewcząt w ciąży. Napisałam książkę „Anioł życia z Auschwitz” o położnej i lekarkach, które odbierały porody; rodziły głównie dziewczyny z Powstania. To jest kolejny dramat, że w wyniku walk w Warszawie do obozu trafiały dziewczyny, które zamiast słodyczy macierzyństwa i spełnienia marzeń wielu kobiet, by mieć dziecko, doświadczyły okropnych warunków, że ich dzieci umierały.
Co ciekawe, tych młodych ludzi Niemcy nie tatuowali, nadawano im tylko numery i do dziś w Archiwum Muzeum w Auschwitz trwa dyskusja, jakie konkretnie plany mieli Niemcy w stosunku do tych osób. Wiadomo, że mieli być wykorzystani jako siła fizyczna, ale jest też hipoteza, że planowano zniemczenie ich na drugim końcu Niemiec, by rodziły młodych i zdrowych Niemców.
Obserwujemy też atawistyczny instynkt – choć nie było do czego ani do kogo wracać, wracało się do gniazda, do domu.
Myślę, że od Powstania się zaczęło, to był pierwszy element wachlarza, który rozłożył się ciemnymi barwami na całe pokolenia.
Można zauważyć, że tematyka Auschwitz staje się wręcz modna – publikowane są nie tylko takie książki jak Pani, ale też całkowicie fikcyjne historie, często zawierające romanse więźniarek z esesmanami, w których groza obozów jest spłycana… Albo w drugą stronę, publikacje są makabryczne, w tematyce horrorów gore, jakby to była kolejna część „Piły”, a nie opowieść o prawdziwych ludziach. Jak czuje się Pani, widząc takie książki na półkach księgarń, być może w tym samym dziale, w którym znajdują się Pani teksty?
N.M.-B.: To jest skandaliczne, że coś takiego się ukazuje. Jest to zakłamywanie historii. Dziwię się, że są wydawnictwa, które pochylają się nad takimi książkami i je wydają, mając świadomość, ile jest w nich fikcji, a ile prawdy. To tak bolesny fragment naszej historii, w dodatku tak nieodległy. Nie dalej jak dzisiaj spotkałam znajomą, która zagadała, że czyta pewną popularną powieść. Powiedziałam: „weź to zostaw, tam nie ma wiele prawdy”. Przyznała: „no właśnie tak mi się wydawało…”. Ona jeszcze potrafiła wyłapać te niuanse, ale dla młodszego pokolenia, dzisiejszych dwudziestolatków, Auschwitz jest tak samo abstrakcyjne jak bitwa pod Grunwaldem, ponieważ nie opowiadali im o tym rodzice czy dziadkowie. Oni znają tę historię ze szkół wiedzą tyle, ile gdzieś liznęli. Jeśli będą czytać książki wyssane z palca, mogą być w błędzie do końca życia, a to może wpłynąć na ich poglądy na Holocaust. Uważam, że absolutnie nie wolno się do tego przyczyniać.
W czasie jednego ze spotkań autorskich usłyszałam, że jest moda na Auschwitz, więc można się na tym wybić i zarobić. Ktoś, kto mówi coś takiego pod moim adresem, w kontekście tego, jak mocno przygotowuję się historycznie, jak straumatyzowana jestem po pracy nad książką, nie ma świadomości, jaki to wysiłek psychiczny i emocjonalny. Myślę, że osoby, które sięgają po rzeczywiste historie, nakładają na siebie pewne cienie.
Chciałabym jeszcze chwilę porozmawiać o Pani twórczości też z czasów, zanim sięgnęła Pani po tak trudną tematykę. Ukończyła Pani polonistykę oraz dziennikarstwo – czy już wtedy chciała Pani pisać, czy to przyszło później?
N.M.-B.: Zaczęłam pisać po czterdziestce i dopiero kiedy ukazała się moja pierwsza książka, uświadomiłam sobie, jak bardzo podświadomie o tym marzyłam. Pracowałam w dużych wydawnictwach, przy promocji literatury polskiej i zagranicznej, więc jest we mnie ogromnie dużo pokory – mam świadomość, jak krótka może być ta droga i z jakimi autorami człowiek się mierzy, pisząc cokolwiek. Dla mnie fakt, że moje książki się ukazują i że czytelnicy chcą po nie sięgać, jest ogromnym komplementem. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ pisałam zawsze – wiersze, jak każda nastolatka, nawet je publikowałam, ponieważ ukazały się w kilku gazetach, ale nigdy nie sądziłam, że napiszę książkę.
Czy doświadczenie pracy w branży wydawniczej wpłynęło na to, jak dziś Pani pracuje?
N.M.-B.: Znajomość tej branży od podszewki nie dodaje skrzydeł, ponieważ wiem, jak to wygląda z drugiej strony – nawet najlepszej książki można nie sprzedać i nawet najgorszą można wypromować, więc wiele zależy od przypadku. Mam świadomość ograniczeń, w tym promocyjnych. Staram się być dobrym rzemieślnikiem, a nie artystą, który ma wymagania z powietrza.
A czy to doświadczenie w jakiś sposób przetarło Pani szlaki, czy debiut był dla Pani tak samo trudny jak dla innych?
N.M.-B.: Był tak samo trudny. Przyznam, że napisałam książkę za namową męża. To był dla mnie zawodowo trudny czas, zaczęłam pisać, by wygenerować w sobie inny świat, przez chwilę pobyć w alternatywnej rzeczywistości. Wysłałam maszynopis do wielu wydawnictw, dwa z nich się zainteresowały. Swoją pierwszą książkę wydałam w Rebisie, w którym wcześniej pracowałam, ale ponieważ chciałam być obiektywnie oceniona, powiedziałam, że maszynopis to praca mojej przyjaciółki. Dopiero kiedy usłyszałam pozytywne opinie i dowiedziałam się, że książka ma się ukazać, przyznałam, że to ja ją napisałam.
Nie ukrywam, że było trudno – jedna z książek, które stały się bestsellerem, została odrzucona przez ileś wydawnictw, ponieważ wydawało się im, że nie ma szans na powodzenie sprzedażowe. Potem te same wydawnictwa wróciły do mnie po sukcesie książki, z prośbą o napisanie kolejnej, ale jestem bardzo lojalna, wiem, jak duże nakłady ponosi wydawca, by książkę wypromować i sprzedać, więc nie skorzystałam. Niestety taki jest mechanizm rynku: podbieranie autorek i autorów.
Jeśli dobrze liczę, wydała Pani 22 książki, a debiutowała Pani w 2015 roku. To ogromne tempo pracy! Jak daje Pani radę?
N.M.-B.: W tej chwili mam ten ogromny przywilej – współpracuje ze mną na stałe kilku historyków, więc mam pewną podporę, choć nie zmienia to faktu, że i tak wszystko sprawdzam samodzielnie. Staram się być dobrym rzemieślnikiem, kwestię pisania książek traktuję jak pracę. To nie tak, że czekam miesiącami, aż przyjdzie natchnienie. Przelewam historie na papier regularnym pisaniem.
Odchodzą ludzie, którzy opowiadają te historie. W przypadku mojej poprzedniej obozowej książki, „Ocalonej z Auschwitz”, rozmawiały ze mną dwie siostry, a tylko jedna doczekała premiery. W przypadku „Z Powstania do Auschwitz” pani Jadwiga nie doczekała premiery, a jej brat jest poważnie chory. Boję się, że nie dotrwa do premiery książki o rodzinie państwa Roguskich. Wydaje mi się, że to jest dodatkowy doping – zostało niewiele czasu, żeby ci ludzie zdążyli opowiedzieć swoje historie i żebym ja zdążyła je nagrać, przepisać, pamiętać, uczciwie zapisać i zautoryzować tak, by nie popełnić błędów.
Powiem jednak szczerze, że bardzo lubię pisać, zarówno książki historyczne, jak i obyczajowe – lubię alternatywne światy, wielką frajdę stwarza mi tworzenie ich.
No właśnie, zanim wyspecjalizowała się Pani w tematyce non-fiction, pisała Pani klasyczne fabuły: literaturę obyczajową, romanse, kryminały. Czy planuje Pani jeszcze powrót do tej kategorii, czy teraz skupia się Pani na misji opowiadania prawdziwych historii?
N.M.-B.: Odłożyłam fikcję na jakiś czas, ponieważ miałam do opowiedzenia kilka historii. Jeszcze dwie z nich na mnie czekają. Jednocześnie oczyszczam głowę, pisząc obyczajową historię, jest to dla mnie w pewien sposób terapeutyczne. Mam też świadomość, że moje czytelniczki zakochały się w moich pierwszy książkach – w „Wakacjach”, w „Zwyczajnym dniu”. Co jakiś czas odbieram wiadomości z pytaniami, czy będzie kontynuacja, więc wiem też, że one wciąż czekają na te lżejsze historie, a nie chcę ich zawieść. To są opowieści życiowe, ale ku pokrzepieniu – które pokazują, że zobacz, z największego dna można wyjść, trzeba tylko chcieć. Zawsze jest w nich dobra energia, pozytywny sposób postrzegania świata. Zdarzyło się, że pisały do mnie czytelniczki, by powiedzieć, że te książki ocaliły im życie – i to jest po prostu cudowne.
Od początku mówiła Pani, że pisze przede wszystkim dla kobiet – skąd taka decyzja?
N.M.-B.: Podobno pierwszą książkę pisze się o sobie. Ja nie napisałam książki o sobie, ale wymyśliłam sobie Ninę Braun – w niemieckim zapisie, moje nazwisko ma angielski, ponieważ żeby pisać, trzeba wiarygodnie odczuwać, wiedzieć, jak myśli bohaterka. Gdybym zaczęła pisać historię ślusarza z Cegielskiego, pewnie bym popłynęła. Kiedy napisałam „Wakacje”, mój mąż rzucił, że skoro mam już perspektywę kobiety, powinnam spróbować napisać tę historię z drugiej strony. Powstał pierwszy rozdział i mąż uznał, że facet tak nie myśli. Zdałam sobie sprawę, że to byłoby siłowanie się i nie byłabym w tym wiarygodna. Po prostu nie jestem mężczyzną.
Czy zdradzi Pani, nad czym pracuje teraz – czy dobrze rozumiem, że książka o rodzinie Roguskich jest już skończona?
N.M.-B.: Tak, ta książka jest już skończona, czeka na druk. W tej chwili opracowuję niesamowite pamiętniki z Powstania Warszawskiego, ale przede mną jest jeszcze historia obyczajowa. Myślę, że ta książka mnie oczyści – powiedzmy, że to jest historia pewnego odejścia.
Trzymam mocno kciuki za te kolejne projekty i życzę powodzenia!
N.M.-B.: Bardzo dziękuję.
Serdecznie dziękuję Pani za rozmowę i poświęcony czas.
Rozmawiała Anna Tess Gołębiowska
Zdjęcia: materiały z archiwum Niny Majewskiej-Brown